Akra
Na Forum: Relacje w toku - 2 Relacje z galerią - 5
- 2
|
Opowieść 7
TRAGEDIA „VESTRIS”
Nieszczęścia na morzu mają różne wymiary. Rozmaite są ich przyczyny, zróżnicowana jest także postawa załogi i pasażerów. Przypadek brytyjskiego liniowca "Vestris" jest klinicznym wręcz przykładem marynarskiej hańby. Asekuranctwo kapitana doprowadziło do tragedii, a tchórzostwo załogi spowodowało niezwykły - jak na statek pasażerski - stosunek uratowanych do zmarłych. Otóż z 197 członków załogi "Vestris" uratowały się 153 osoby, podczas gdy spośród 128 pasażerów przeżyło jedynie 60!
„Vestris”
Wraz z siostrzanymi jednostkami "Vauban" i "Vandyck", statek wiódł pracowity żywot przemierzając wzdłuż i wszerz Atlantyk. Nadszedł listopad 1928 roku. "Vestris" szykował się w Nowym Jorku do kolejnego rejsu. Tym razem droga prowadziła na południe: Bridgetown na Barbadosie, następnie Rio de Janeiro i Buenos Aires. Podróż zapowiadała się atrakcyjnie, ale kapitan Wiliam Carey nie przywiązywał do tego wagi, ponieważ w swej długoletniej morskiej karierze zdążył już zwiedzić cały świat. Obecny rejs miał być ukoronowaniem jego pracy na morzu. Ostatni przed emeryturą!
Kapitan William Carey
Carey nie miał jednakże czasu na rozpamiętywanie tego faktu. Ze zmarszczonym czołem pochylił się nad dokumentami ładunkowymi. Statek był już maksymalnie zanurzony, ale armator naciskał na przyjęcie dodatkowych 300 ton ładunku. Było to oczywiście wbrew wszelkim przepisom, ale w swym ostatnim rejsie kapitan nie chciał się sprzeciwić armatorowi i wyraził zgodę na przeładowanie statku. Do dziennika okrętowego wpisano fałszywe zanurzenie.
Carey westchnął ciężko. O ile ładunku było za dużo, o tyle pasażerowie nie dopisali. Na 840 miejsc zajętych było zaledwie 128. Łącznie ze 197 członkami załogi, na statku znajdowało się 325 osób. Tak czy siak, byle tylko do Rio i z powrotem, a potem... potem zasłużony odpoczynek na emeryturze w małym domku koło Liverpool.
W sobotę dziesiątego listopada statek rzucił cumy i wyszedł w morze. Prognoza pogody nie była zbyt zachęcająca, ale "Vestris" przeszedł już przecież niejeden sztorm. Ot, będzie po prostu jeszcze jeden. Pierwszy wieczór na morzu był znakomitą okazją do poznania się pasażerów. Znajdowało się tam wiele znakomitości, wśród których brylował argentyński konsul w USA.
Noc przyniosła zapowiadane pogorszenie pogody i statek kładł się coraz bardziej na boki. Wkrótce po północy I oficer zwrócił uwagę na niepokojąco powolne wyprostowywanie się parowca po każdym przechyle. Za kolejnym razem statek pozostał w pięciostopniowym przechyle na prawą burtę. Gdy po dwóch godzinach przechył nie ustępował, zawiadomiono kapitana. Sytuacja nie przedstawiała się jednak groźnie. Najwyraźniej przy głębokich przechyłach przesunęła się część ładunku. Statek można byłoby wyprostować albo przez odpowiednie balastowanie albo, po poprawieniu się pogody, przez przemieszczenie przesuniętego ładunku. Na razie nie było powodu do niepokoju, toteż Carey powrócił do kabiny.
Stan morza nie poprawiał się. Po szybkim śniadaniu kapitan zjawił się na mostku, gdzie spotkały go niedobre wiadomości z maszynowni. W zbiornikach węgla pojawiła się woda, która prawdopodobnie dostała się tam przez przeciekającą furtę na prawej burcie. Zakrywała ona otwór służący do wyrzucania popiołu. Woda pokazała się także w korytarzu pomieszczeń pasażerskich. Wysłane grupy przeciwawaryjne w ciągu kilku godzin przywróciły sytuację do normy. Pojawiły się jednak inne kłopoty: silne strumienie wody wlewały się prawoburtowymi drzwiami, przez które ładowano i wyładowywano bagaże pasażerów. Drzwi zwykle znajdowały się około 1,5 metra nad linią wodną, ale przy pięciostopniowym przechyle i silnym kołysaniu statku cały prawie czas znajdowały się pod powierzchnią wody. Sporo godzin minęło, dopóki nie zatamowano przecieku.
Niedzielne południe przyniosło kolejne pogorszenie pogody. Ogromne fale zaczęły wchodzić na pokład dziobowy, dochodząc aż do nadbudówki. Tymczasem kłopot gonił kłopot. Sternik zasygnalizował poważny problem. Pomimo wychylonego maksymalnie w lewo steru, statek skręcał w prawo. Kapitan polecił zastopować lewą maszynę, a obracająca się powoli prawa śruba powinna ustawić statek pod wiatr. W tej pozycji można było przeczekać sztorm.
Niestety zaczął się pogłębiać prawoburtowy przechył. Oznaczało to, że do kadłuba wciąż wdziera się woda. Należało ustalić przyczynę. Woda była w wielu miejscach - teraz także i w ładowni - ale wciąż nie można było znaleźć miejsca przecieku.
Przechył konsekwentnie pogłębiał się i wobec niesprawnego steru, sytuacja zaczęła stawać się coraz poważniejsza. Carey mógł wezwać na pomoc inne statki, aby któryś z nich zaholował go do odległego o 200 mil portu, ale oznaczałoby to jednak ogromne koszty: 20 do 30 procent wartości statku i jego ładunku. W przypadku "Vestris" rachunek opiewałby na około pół miliona dolarów, czyli na dzisiejsze ponad siedem milionów. Łatwo sobie wyobrazić reakcję armatora, gdyby wezwana tak kosztowna pomoc okazała się w rezultacie zupełnie zbędna.
Tymczasem znaleziono źródło przecieku. Pokrywa ładowni była albo niewłaściwie zamocowana w Nowym Jorku, albo też uszkodzona przez nacierające fale. Zalewani strugami wody marynarze zdołali jedynie przykryć ją brezentem. Zadecydowano o usunięciu - choćby wiadrami - wody ze statku w poniedziałkowe przedpołudnie, kiedy to pogoda miała się nareszcie poprawić. Noc przyniosła jednakże kolejne złe wiadomości. W maszynowni pojawiła się woda. W obawie przed wybuchem prawego kotła, musiano go wygasić. Kapitan polecił ponadto natychmiastowe opróżnienie dwóch prawoburtowych zbiorników balastowych celem zmniejszenia przechyłu. Pracę wykonano w ciągu trzech godzin. Efekt jednakże był odwrotny od zamierzonego. Przepompowana na drugą burtę, ale za to na wyższy poziom woda podniosła punkt ciężkości statku! W rezultacie przechył jeszcze się powiększył. Teraz dochodził już do 20 stopni.
Wraz z brzaskiem podjęto próby usunięcia wody z sekcji pasażerskiej. Sześćdziesięciu marynarzy wspomaganych przez grupy pasażerów ustawiło się w linię podającą sobie wypełnione wodą wiadra. Inni marynarze wyrzucali za burtę ładunek z górnego pokładu. Wkrótce jednak, z powodu bezpośredniego zagrożenia życia, zmuszeni byli przerwać pracę. Podjęte wysiłki tylko minimalnie spowolniły dalsze przechylanie się statku na prawą burtę.
Pomimo ewidentnego niebezpieczeństwa, kapitan Carey wiąż nie decydował się na wezwanie pomocy. Morze uspokoiło się nieco, ale niebo wciąż zasnute było ciężkimi chmurami a wiatr tylko trochę zmniejszył swą siłę, wiejąc teraz z szybkością 80 kilometrów na godzinę. Przy wzrastającym poziomie wody w maszynowni starszy mechanik z asystentem czynili wysiłki aby działały pompy i system elektryczny. Nie udało im się jednakże zatrzymać na stanowiskach palaczy, którzy w panice wydostali się na pokład. Tam natknęli się na kapitana, który nie przebierając w słowach kazał im powrócić na stanowiska. Palacze zeszli pod pokład, ale tylko po to, aby ponownie uciec, tyle że innym wyjściem.
Była godzina 9:58 kiedy - nareszcie - kapitan rozkazał nadać SOS. Sygnał został natychmiast potwierdzony przez stację brzegową. Rozpoczęła się akcja ratownicza.
Zewsząd zaczęły zgłaszać się statki podające swą pozycję i gotowość przyjścia z pomocą. Tymczasem na coraz bardziej przechylającym się statku zdano sobie wreszcie sprawę z nadchodzącego nieuchronnie końca. Mimo że był na to jeszcze czas, nikt nie zajmował się pasażerami. W radiostacji odbierano wciąż sygnały spieszących na pomoc statków. Informacje te - wraz z godzinami przyjścia na pozycję "Vestris" -przekazywane były na bieżąco kapitanowi. Praca radiotelegrafistów stawała się coraz trudniejsza z powodu rosnącego przechyłu. W każdej chwili ciężki sprzęt mógł im się zwalić na głowy.
Zdjęcie z pokładu „Vestris” wyraźnie pokazują silny przechył statku
Wiadomości nie były dobre: pierwszy statek miał się zjawić dopiero o 17:00, a nie było najmniejszych szans, aby do tej godziny „Vestris” utrzymał się jeszcze na powierzchni oceanu. Wciąż jednak nikt nawet nie wydał rozkazu aby pasażerowie zakładali kamizelki ratunkowe, i dlatego zrobili to jedynie najbardziej przytomni. Teraz zebrali się na lewoburtowym pokładzie spacerowym, byle dalej od wody wdzierającej się już na niższe pokłady prawej burty. Około 11:30 Carey polecił zajmować miejsca w szalupach. Ponieważ nikt nie śmiał przejść na prawą burtę, której pokład znajdował się coraz bliżej wody, rozpoczęto obsadzanie łodzi lewoburtowych. Jak się wkrótce okazało, była to decyzja fatalna w skutkach.
Pasażerów było tak niewielu, iż należałoby umieszczać w łodziach całe rodziny: mężczyźni mogliby być w ten sposób pomocni swym żonom i dzieciom. Tymczasem wbrew zdrowemu rozsądkowi zdecydowano o ulokowaniu w łodziach najpierw kobiet i dzieci. W tym szczególnym przypadku realizacja owej żelaznej zasady obowiązującej na morzu była zupełnie bezsensowna. Do siedmiu marynarzy (obsada wioseł) dołączyło wkrótce trzydzieścioro kobiet i dzieci. Już na początku opuszczania szalupy uwidoczniły się problemy spowodowane przechyłem.
W trakcie ześlizgiwania się po lewej burcie łódź zahaczała o wystające główki nitów. Duży ciężar uniemożliwiał skuteczne odpychanie się wiosłami. Użyto je wreszcie jako rodzaj płóz, ale była to straszliwa, wyczerpująca wszystkie siły praca. Na skutek ciągłego tarcia i uderzeń o burtę statku szalupa uległa wreszcie uszkodzeniu. Pomimo dziury na dziobie kontynuowano - teraz już zupełnie bez sensu - opuszczanie.
Zdjęcie innego, również przechylonego na prawą burtę statku, pokazuje bezsens opuszczania w takiej sytuacji lewoburtowych szalup, które bezwzględnie muszą ulec uszkodzeniu podczas szorowania o burtę. Z kolei opuszczanie szalup na prawej burcie ma wszelkie szanse powodzenia
Gdy wreszcie łódź spoczęła na wodzie, fale zaczęły rzucać ją o burtę statku. Uszkodzona szalupa szybko zaczęła nabierać wody. W rozpaczy rozbitkowie zaczęli wylewać ją czym się dało: rękami, kapeluszami, butami nawet. Wysiłki te były niewystarczające i wkrótce łódź zaczęła pogrążać się w wodzie. Następna z szalup utknęła w połowie drogi: powodem było zacięcie się zardzewiałych bloków. Wszystkie próby jejzwodowania spełzły na niczym. Następna łódź znów uległa uszkodzeniu o burtę "Vestris", i po opuszczeniu szybko zaczęła nabierać wody.
Kolejne dwa zdjęcia zrobione z pokładu „Vestris”
,
Tymczasem wciąż przebywająca w maszynowni dwójka oficerów doszła do wniosku, że dla nich także nadszedł czas na ewakuację. Wygasiwszy kotły wydostali się na lewą stronę pokładu, gdzie ujrzelim spanikowanych ludzi podejmujących chaotyczne wysiłki, aby opuścić kolejne szalupy. Widok ten skłonił ich do przejścia na prawą burtę, mocno już wiszącą nad wodą.
Jak juz wiemy, tylko prawoburtowe szalupy miały szansę znaleźć się bezpiecznie w wodzie. Wraz z kilkoma przywołanymi marynarzami mechanicy opuścili jedną z nich i wkrótce odbijali już od tonącego powoli statku. W ślad za nimi kolejne prawoburtowe szalupy zaczęły schodzić w dół. Spanikowani marynarze odpychając zrozpaczonych pasażerów sami zajmowali miejsca. W rezultacie w niektórych szalupach znalazło się zaledwie po pięciu-sześciu pasażerów. W tym czasie kapitan Carey podejmował wciąż beznadziejne i bezsensowne wysiłki na lewej burcie. Przechodzący obok jeden z ocalałych później pasażerów zapamiętał wymamrotane do siebie słowa: "Mój Boże, mój Boże, to nie ja jestem za to odpowiedzialny".
Ostatnie chwile statku. Stalowe nerwy musiała mieć osoba, robiące nawet w takiej chwili zdjęcia!
Po chwili z wnętrza statku rozległ się huk. To najwyraźniej zerwało się z podstaw wyposażenie maszynowni. Nadchodził koniec. Dziób "Vestris" zaczął wślizgiwać się pod powierzchnię wody. Z dwóch zablokowanych w połowie drogi szalup rozległ się straszliwy krzyk wypełniających je ludzi. Statek jakby z niechęcią zaczął przewracać się na prawą burtę. Po chwili na powierzchni widać było jedynie czerwone dno. Około czterdziestu ludzi rozpaczliwie starało utrzymać się na jego śliskiej powierzchni. Część z nich skakała do wody starając się za wszelką cenę odpłynąć jak najdalej. Zdawano sobie sprawę, iż tonący statek może wytworzyć wir, wciągający w głąb wszystko wokół.
O 14:15 "Vestris" zniknął pod wodą. Razem ze statkiem poszedł na dno kapitan Carey, do ostatniej chwili widziany bez kamizelki ratunkowej. Najwyraźniej nie chciał przeżyć zagłady swego statku. Jedynie osiem z szesnastu szalup unosiło się na miejscu tragedii. Dopiero teraz rozbitkowie mogli się przekonać, jak fatalne było ich wyposażenie. Żywności i wody było niewiele lub wręcz wcale. Nieliczne rakiety nie nadawały się do użytku, a skorodowane lampy nie były zaopatrzone w oliwę. W niektórych szalupach brakowało żagli i wioseł (!) a żadna nie była wyposażona w ręczne pompy do usuwania wody.
W jednej z szalup znajdował się samotny rozbitek: ranny strażak. Do tej łodzi dopłynął potężnie zbudowany, czarnoskóry sternik Lionel Licorish, jeden z nielicznych marynarzy z „Vestris”, którzy nie przynieśli hańby swemu zawodowi. Wprawdzie wewnątrz szalupy nie było wioseł, ale szczęśliwie unosiły się one niedaleko na wodzie. Licorish popłynął po nie i po chwili oba wiosła znajdowały się w łodzi. W przeciwieństwie do kolegów z innych szalup sternik zaczął wyławiać rozbitków. Wkrótce miał ich już ponad dwudziestu. Niestety zapadający zmrok przerwał tę pełną poświęcenia akcję.
Wkrótce jednak pojawiły się statki i było ich aż dwadzieścia dwa! Ponieważ wiatr i fale przemieściły rozbitków daleko od miejsca tragedii minęło jeszcze trochę czasu, zanim pierwsi uratowani - lub ciała zmarłych – znalazły się na pokładach.
Akcja ratunkowa miała dodatkowy, straszliwy wymiar. Rekiny atakowały zarówno żywych, jak i martwe ciała unoszące się dzięki kamizelkom na wodzie. Na obecnych jednostkach Coast Guard jedni marynarze wyciągali na pokład rozbitków, podczas gdy inni strzelali z karabinów do rekinów.
Po dwóch dobach akcja ratunkowa została zakończona. Ostatecznie uratowano 213 osób. Spośród 112 ofiar katastrofy odnaleziono jedynie 29 ciał. Reszta padła ofiarą rekinów, lub poszła na dno ze statkiem.
Prasa donosi o tragedii
,
Post zmieniony (18-02-20 11:09)
|