KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok ze standardowym stronicowaniem  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 5 z 25Strony:  <=  <-  3  4  5  6  7  ->  => 
13-06-14 08:33  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Problem wystąpi jak zamieścisz już wszystkie, więc już teraz czas rozpocząć pisanie nowych !

 
13-06-14 09:16  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 87

WYWROTKA POD ZEEBRUGGE

Należący do armatora Townsend Thoresen brytyjski prom "Herald of Free Enterprise" opuścił belgijskie Zeebrugge o godzinie 19:00 szóstego marca 1987 roku. Zwodowany siedem lat wcześniej i wypierający 7.951 ton statek rozpoczynał kolejną, rutynową podróż w poprzek ruchliwego kanału, konsekwentnie nazywanego przez Brytyjczyków Kanałem Angielskim (English Channel).

Prom należał do trzystatkowej udanej serii, charakteryzującej się nie tylko wielkością, ale i dużą szybkością: 31 stycznia 1980 roku "Spirit of Free Enterprise" zdobył Błękitną Wstęgę Kanału rozwijając pomimo burzliwego morza średnią szybkość 23,9 węzła. Wraz z 80 członkami załogi, podróż do Dover odbywało około 500 pasażerów (maksymalnie prom mógł zabrać ich aż 1300), podczas gdy ładunek stanowiły 84 samochody osobowe i 42 ciężarówki. Wśród pasażerów znajdowało się wiele rodzin, wracających z jednodniowego, "handlowego" wypadu do Belgii.

Statek szedł zwykłym kursem przy dobrej pogodzie i spokojnym - pomimo pory roku - morzu. Kiedy "Herald" znajdował się o milę od wyjścia z Zeebrugge, większość pasażerów rozlokowała się już w restauracjach, bądź też buszowała po wolnocłowych sklepach, dokonując ostatnich okazyjnych zakupów.

Niespodziewanie prom zaczął się przechylać na lewą burtę, wykonując jednocześnie ostry, długi skręt w prawo. Zaledwie po 90 sekundach (!) "Herald" leżał lewą burtą na płytkim szczęśliwie w tym miejscu dnie. Dziób statku celował ku Zeebrugge. Do wnętrza promu wlewać się zaczęły masy wody, która wkrótce wypełniła kadłub w dwóch trzecich.

Nie zdążono nawet nadać wezwania pomocy, ale wszystko odbywało się tak blisko portu, że już po 15 minutach przybyli pierwsi ratownicy. Dla wielu uwięzionych w promie ludzi te 15 minut oznaczało jednakże pomoc spóźnioną o cały kwadrans. Zasypani przesypującymi się meblami, rozbitym szkłem, nadaremnie szukający wyjścia z pomieszczeń leżącego na burcie statku ginęli jeden po drugim. Wiele z wyłowionych ciał nosiło także oznaki śmierci spowodowanej wychłodzeniem organizmu. Zimna, marcowa woda robiła swoje.

Szczęśliwie prom po wykonaniu obrotu znalazł się nad mielizną, w rezultacie czego spora jego część wystawała nad wodę. Wybijając szyby, właśnie na wystającą prawą burtę wydostawali się kolejni rozbitkowie. Sztormowa pogoda pozbawiłaby życia znaczną ich część, ale aura na szczęście wyjątkowo dopisała. Duże znaczenie miała także dzielna, zdeterminowana postawa załogi, oraz brawurowy często udział wielu pasażerów w akcji ratowniczej. Po samej akcji mnóstwo pochwał i podziękowań spłynęło także na belgijskich, holenderskich i brytyjskich ratowników, których wspaniała postawa uratowała życie bardzo wielu rozbitkom. Dzięki tym wszystkim okolicznościom udało się uratować około 400 osób.

Śmierć poniosło 38 marynarzy oraz 155 pasażerów. Do części ciał dotarto dopiero po podniesieniu wraka. Gdyby "Herald" szczęśliwie nie przewrócił się akurat na piaszczystą łachę, liczba ofiar byłaby z pewnością znacznie wyższa.

Przyczyny tragedii okazał się być zwykły ludzki błąd. Za zamkniecie furty odpowiedzialny był pierwszy oficer, który – jak zeznał - opuścił pokład samochodowy święcie przekonany że bosman zrobi to, co do niego zwykle należało. Tyle że bosman uciął sobie w kabinie drzemkę, a z kolei jego asystent zapomniał o obowiązku, w rezultacie czego prom opuścił Zeebrugge mając otwartą furtę dziobową. Wlewające się na pokład samochodowy tony wody błyskawicznie zachwiały statecznością statku. I to wszystko.

Podczas śledztwa wyszła na jaw szokująca prawda. Otóż kilka lat wcześniej na bliźniaczym promie także zapomniano o zamknięciu dziobowej furty. Pomimo tego statek doszedł szczęśliwie do portu przeznaczenia, jako że wysokość burty na dziobie była wystarczająco duża, aby woda się nad nią nie przelewała. Być może właśnie przekonanie o tym, że przy dobrej pogodzie nawet otwarta dziobowa furta nie stanowi zagrożenia była powodem lekceważenia przepisów? A przecież 6 marca pogoda była niezła, a fala niewielka!

Dlaczego zatem „Herald of Free Enteprise” nabrał wody? Prawda była prozaiczna. Prom ładował się przy wysokiej wodzie i żeby rampa łagodnie nachodziła na nabrzeże, napełniono dziobowe balasty. Dzięki temu statek „skłonił” się na dziób, co pozwoliło samochodom na użycie rampy. Tyle że potem zapomniano wypompować balasty i statek poszedł -z otwartą furtą dziobową – mając spore przegłębienie na dziób. I nagle wysokość dziobowej burty okazała się na tyle mała, że woda bezproblemowo zaczęła się przez nią przelewać...

Podniesienia wraku podjęła się holenderska firma SmitTak International, która pomimo nieciekawej na ogół pogody postawiła najpierw wrak na równej stępce, a następnie po wypompowaniu wody przeholowała go do Zeebrugge. Wnętrze "Heralda" nie przedstawiało się najlepiej. Uszkodzenia były na tyle poważne, że po wielu przymiarkach armator zdecydował się ostatecznie sprzedać prom na złom. Tajwański nabywca przemianował go na "Flushing Range", po czym 5 października 1987 roku rozpoczął drogę drogę z Zeebrugge, wokół Afryki do stoczni złomowej w Kaohsiung.

Holownik "Markusturm" ciągnął za sobą aż dwa hole, jako że w parze oprócz "Flushing Range" ku ostatecznemu przeznaczeniu szedł także drugi prom, "Gaelic Ferry". Jednostka ta zerwała się zresztą z holu podczas ciężkiego sztormu na Biskajach i dopiero po czterech dniach udało się ją ponownie połączyć z zespołem, "Gaelic Ferry" przynosił zresztą nadal sporo kłopotów, dwukrotnie jeszcze zrywając się z holu. Ostatecznie konwój dotarł do Kaohsiung 22 marca 1988 roku. Wkrótce pierwsze palniki zahuczały na byłym "Herald of Free Enterprise".

I na koniec: po fatalnym wypadku Townsend Thorensen obawiając się, iż ta nazwa odstraszy kolejnych pasażerów zmienił nazwę na P&O Ferries, a charakterystyczne czerwone kadłuby przemalowano na niebiesko.

Na ostatnim zdjęciu prom nosi już nazwę „Flushing Range”
, , ,

--

Post zmieniony (10-04-20 13:17)

 
13-06-14 09:17  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 88

W DRODZE DO HAWANY

Statek miał już swoje lata. Zwodowany w 1854 roku i wypierający 2131 ton, a należący do brytyjskiego armatora Dominion Line parowiec ’’Borussia" obchodził swoje dwudzieste piąte urodziny, przez kilka ostatnich lat przewożąc przez Atlantyk rzesze emigrantów, marzących o dostatnim życiu w Nowym Świecie. Pomimo zaawansowanego wieku, stan statku nie był najgorszy, zwłaszcza, że w roku 1871 wymieniono na nim kotły wraz z całą maszyną parową. Na początku swej kariery statek przewoził wojska z Krymu do Wielkiej Brytanii, ale lukratywny kontrakt rządowy szybko się skończył i wtedy "Borussia" weszła już na stałe na atlantycki szlak, początkowo jako "zwykły" statek pasażerski. Kiedy rozpoczął się emigrancki boom, armator zdecydował się na przystosowanie go do przewozu maksymalnej ilości ludzi, co oczywiście oznaczać musiało pogorszenie standardu podróżowania.

Dwudziestego listopada 1879 roku statek wyszedł z Liverpoolu do Nowego Orleanu, mając w planie zawinięcie po drodze do hiszpańskiej Coruny oraz kubańskiej Hawany. Na wyjściu z Anglii oprócz 54 marynarzy, na "Borussii" znajdowało się zaledwie 66 pasażerów, farmerów chcących dołączyć do swych rodzin w Teksasie. Każdy z nich był tak zwanym "lepszym pasażerem", co oznaczało posiadanie przy sobie w miarę przyzwoitego zasobu gotówki.

Po trzech dniach statek zawinął do Hiszpanii, zabierając stamtąd 64 emigrantów jadących do Hawany. W chwili wyjścia na Atlantyk, na "Borussii" znajdowały się zatem 184 osoby. W ładowniach przewożono sporo ciężkiego ładunku, w tym między innymi arkusze stali. W cztery dni po wyjściu w morze pogoda pogorszyła się i statek z wysiłkiem zaczął przebijać się przez sztormowe fale.

W nocy 1 grudnia poszycie "Borussii" zaczęło przeciekać. Pomimo uporczywej pracy pomp, nad ranem poziom wody w kadłubie sięgał już prawie czterech metrów. Przygotowano się do opuszczenia wszystkich siedmiu szalup. Pierwszą z nich, dowodzoną przez starszego oficera obsadzono trzynastką pasażerów, oraz garścią marynarzy. Kolejna, wypełniona dwudziestką Hiszpanów i następnymi marynarzami także bezpiecznie odbiła od pogrążającego się powoli w wodzie statku. Z trzecią szalupą nie poszło już jednak tak dobrze. Zerwała się z zamocowań, kiedy w jej wnętrzu znalazło się zaledwie dwóch mężczyzn i pomimo ich rozpaczliwych wysiłków fale odepchnęły ją szybko od "Borussii". W dół poszły pozostałe szalupy, ale były one już na tyle małe, że na tonącym statku wciąż pozostawała jeszcze duża grupa miotających się w panice ludzi.

Po dwóch dniach żaglowiec "Mallowdale" podjął z jedynej spostrzeżonej przez siebie łodzi 10 żywych ludzi: lekarza okrętowego i dziewięciu marynarzy. Kolejnych pięć osób uratował niemiecki bark "Fulda" - i to już było wszystko. W katastrofie utonęło 169 osób, w tym dowodzący "Borussią" kapitan Roberts oraz prawie wszyscy oficerowie.

„Borussia”


--

Post zmieniony (10-04-20 13:18)

 
13-06-14 11:57  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:33)

 
14-06-14 10:02  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 89

RAKIETOWA SZTAFETA

Dwustu trzydziestu pasażerów, głównie emigrantów, wykupiło bilety na kolejny rejs zbudowanego w 1866 roku niemieckiego - jak sama nazwa wskazywała - parowca "Deutschland", własność Norddeutscher Lloyd . Dowodzony przez kapitana Brickensteina parowiec wyszedł z Bremen 4 grudnia 1875 roku. Plan rejsu przewidywał zajście do Southampton po dodatkowych pasażerów oraz pocztę, a potem miał już być tylko Nowy Jork.

Dzień był wietrzny, ale zważywszy na porę roku nie było w tym nic specjalnego. Kiedy jednakże "Deutschland" wszedł na wody Morza Północnego, wiatr szybko stężał, przynosząc ponadto ze sobą śnieżną zamieć. Oba te czynniki stały się powodem zejścia statku z kursu. Na mostku doskonale zdawano sobie z tego sprawę, toteż na rozkaz Brickensteina "Deutschland" szedł bardzo wolno naprzód, a dokonywane co pół godziny sondowania informowały o głębokości morza.

Nawet jednak takie środki ostrożności nie zapobiegły nieszczęściu. Szóstego grudnia o piątej nad ranek statek, przeoczając w zamieci światło latarniowca, wszedł na piaski mielizny Kentish Knock, leżącą o 25 mil od angielskiego Harwich. Natychmiast dano całą wstecz i wtedy właśnie pękła opierająca się o dno śruba. Oczekiwany z wytęsknieniem przypływ nie zniósł niestety statku z mielizny. "Deutschland" stał zdany na pastwę żywiołów prawie dokładnie w połowie drogi pomiędzy Harwich i Margate,
znajdował się jednak zbyt daleko od lądu, aby wobec ograniczonej widoczności ujrzano jego sygnały.

Opuszczona szalupa błyskawicznie napełniła się wodą, co z miejsca uczyniło ją bezużyteczną. Drugą, jedynie ze sternikiem, marynarzem i jednym z pasażerów na pokładzie fale wyrzuciły następnego dnia na wyspę Sheppey. Jedyną żywą osobą na niej był wtedy już tylko sternik.

Przez kilka godzin "Deutschland" wystrzeliwał rakietę za rakietą, ale liczne przechodzące w zasięgu widoczności statki nie zwracały na to uwagi! Dopiero o 9:30 ujrzano je na stojącym znacznie dalej latarniowcu, noszącym nazwę od mielizny Kentish Knock. Obsługa latarniowca zaalarmowała z kolei swoimi rakietami kolejną jednostkę tego typu, stojącą w sąsiedztwie mielizny Sunk. Sztafeta rakiet trwała dalej - sygnały latarniowca "Sunk” zostały dostrzeżone przez kolejny latarniowiec "Cork", zakotwiczony już na tyle blisko Harwich, że wreszcie po jego racach służby lądowe postawione zostały w stan alarmu.

Wybiła już 19:30 i wobec kompletnych ciemności akcję ratowniczą odłożono na godziny ranne, tym bardziej, że nie znano przecież dokładniejszej pozycji wzywającego pomocy statku. O świcie 7 grudnia dowodzony przez kapitana Carringtona bocznokołowiec "Liverpool" wyszedł z Harwich podchodząc po kolei do "Corka", potem - poinformowany skąd przyszły dostrzeżone tam rakiety - do "Sunka" i wreszcie do "Kentish Knock", skąd wreszcie w świetle dnia dostrzeżono mocno już rozbity niemiecki parowiec. Opuszczone pośpiesznie łodzie rozpoczęły ryzykowną ze względu na pogodę ewakuację rozbitków, ratując ostatecznie 173 osoby. Spośród 57 ofiar katastrofy tylko nieliczni utonęli - zdecydowana większość zamarzła owej strasznej mroźnej nocy z szóstego na siódmego grudnia.

Po ucichnięciu sztormu, na wrak przedostało się wielu mieszkańców okolicznych miast – zwłaszcza z Harwich i Ramsgate – przeszukujących statek w poszukiwaniu kosztowności. Gazety pisały o rabusiach plądrujących ubrania nieboszczyków, a Illustrated London News zamieścił z tego powodu na swych łamach szyderczy rysunek licznych sępów siedzących na wraku.

„Deutschland”


Wrak stojącego na mieliźnie statku


Trumny ze zwłokami czterech z pięciu zakonnic, podróżujących „Deutschlandem". Piątego ciała nigdy nie znaleziono.


--

Post zmieniony (10-04-20 13:19)

 
14-06-14 10:03  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 90

EKSPLOZJA NA "MONT BLANC"

Kapitan Aimé Le Medec już od paru ładnych lat dowodził francuskim parowcem "Mont Blanc". Tym razem statek miał iść z konwojem z Nowego Jorku do Europy. Jedynie ładunek różnił się mocno od zwykle przewożonej drobnicy: 5000 ton materiałów wybuchowych sprawiało, iż cała załoga z utęsknieniem oczekiwała końca dopiero co rozpoczętego rejsu. Statek przybył pod Halifaxu 6 grudnia rano aby w porcie poczekać na konwój. Wkrótce ruszył z pilotem do wewnętrznego portu. Przed wojną statki z ładunkami wybuchowymi nie miały prawa tam wchodzić, ale obecnie obawa przed U-bootami przeważyła.

W tym samym czasie z portu wychodził norweski pięciotysięcznik „Imo”. Statek nie poruszał się całkowicie zgodnie z przepisami: znający się nawzajem piloci z „Imo” i dwóch innych znajdujących się na trasie statków uzgadniali między sobą na bieżąco wymijanie się i płynięcie niekoniecznie właściwymi stronami zwężającego się kanału. Dodatkowo „Imo” robił znacznie więcej niż dozwolone w tym miejscu siedem węzłów!

Na przeciwległym kursie „Mont Blanc” pojawił się spory statek. Był to „Imo", który jednakże nie budził żadnych obaw: miejsca na wyminięcie się było dosyć, a ładna pogoda dawała doskonałą widoczność. Wkrótce zorientowano się jednak, że pomimo rozległego akwenu obie jednostki idą zbieżnym kursem! Pilot Francis Mackey na „Mont Blanc” dał znać syreną sygnał mówiący o tym, że jego statek ma prawo pierwszeństwa. W odpowiedzi dwa dźwięki z „Imo” powiadomiły go, że tamten statek nie zamierza zmieniać kursu! Na mostku „Mont Blanc” pilot oraz kapitan Le Medec popatrzyli na siebie z niedowierzaniem, nie potrafiąc zrozumieć przyczyn tej niewiarygodnej decyzji. Dowódca „Mont Blanc” dał polecenie zastopowania maszyny, jednocześnie skręcając lekko w prawo. Ponowny sygnał syreną w nadziei, że zbliżający się statek odbije także w swoje prawo – i znów w odpowiedzi dwa dźwięki oznaczające niezmienianie dotychczasowego kursu!

Marynarze na pobliskich jednostkach z osłupieniem przyglądali się rozwojowi sytuacji uświadamiając sobie jednocześnie, że kolizja jest nieunikniona. Nikt z nich nie miał jednakże pojęcia, co niesie w swych ładowniach francuski statek...

W ostatniej chwili norweski dowódca popełnił kolejny błąd nie próbując ostro skręcić, dając za to całą wstecz. Idący w balaście statek zareagował jednak w najgorszy możliwy sposób. Poruszany siłą rozpędu kadłub obrócił się, celując dziobem w burtę "Mont Blanc". W jednej straszliwej chwili Mackey i Le Medec uświadomili sobie, że kolizja jest nie do uniknięcia. Jedyne, co można było zrobić, to rozpaczliwym skręceniem steru podstawić się do zderzenia tak, aby dziób "Imo" uderzył w pierwszą ładownię. Znajdujący się tam kwas pikrynowy nie powinien zapalić się przy zderzeniu, natomiast uderzenie w ładownię 2 lub 3 groziło eksplozją zasztauowanych tam tysięcy ton trotylu i innych materiałów określanych potocznie jako „highly explosives”.

Była dokładnie 8:45, gdy ku uldze Francuzów dziób "Imo" wbił się rzeczywiście na wysokości pierwszej ładowni. Ale ku bezsilnej rozpaczy zderzenie rozbiło 20 beczek benzolu przewożonych na pokładzie! Setki litrów chemikaliów wlało się do wnętrza pierwszej ładowni, zapalając kwas pikrynowy. W ciągu kilkunastu zaledwie sekund nad dziobem "Mont Blanc" wzniósł się tak ogromny słup ognia, że nikt nawet nie łudził się, iż uda się go ugasić. Pomimo tego marynarze ruszyli do beznadziejnej akcji. Podjęcie walki z żywiołem było największym, najtragiczniejszym błędem kapitana Le Medeca. Gdyby zamiast tego rozkazał otworzyć zawory denne, statek być może zatonąłby przed dotarciem ognia do materiałów wybuchowych.

Po kilku minutach porzucono sprzęt gaśniczy. Szalupy ostro poszły w dół. Marynarze naciskali na wiosła z całych sił, byle szybciej znaleźć się na lądzie, jak najdalej od skazanego na zagładę statku. Na brzegu oraz w oknach swych domów mnóstwo osób z ciekawością przyglądało się płonącemu statkowi. Ciężko wiosłujący w szalupach marynarze krzyczeli po drodze z całych sił do załóg sąsiednich statków o zbliżającej się eksplozji, ale ich ostrzeżenia nikt nie usłyszał. W chwilę po dotarciu łodzi na ląd na dryfującym statku eksplodowały tysiące ton trotylu. Mijała dwudziesta minuta od chwili zderzenia.

Trudno znaleźć słowa do opisania skutków straszliwej eksplozji, którą usłyszano nawet w odległym o 360 kilometrów North Cap Breton! Szczątki rozerwanego wybuchem "Mont Blanc" poleciały nawet na trzysta metrów w górę, pozostawiając pod sobą na rzece kłęby poszarpanej i powyginanej stali. Ważący pół tony fragment kotwicy przeleciał w powietrzu ponad trzy kilometry, a dziobowe działo statku, kalibru 90 mm, znaleziono później o ponad 5 i pół kilometra dalej! Jak obliczono, podmuch roznosił się z szybkością 1000 metrów na sekundę, a w centrum eksplozji temperatura w ułamku sekundy osiągnęła 5000 stopni Celsjusza.

Słup dymu wzniósł się na ponad trzy i pół kilometra. Zniszczenia objęły 160 hektarów. Na rzece powstało lokalne tsunami, które między innymi przeniosło „Imo” na odległą mieliznę. Największe jednak ofiary poniosło samo miasto.

Richmond, jedno z przedmieść Halifaxu znajdowało się na zboczu pobliskiego wzgórza. Prawie wszystkie domy zbudowano tam z drewna. Eksplozja zmiotła ponad dwanaście tysięcy budynków znajdujących się w promieniu dwóch i pół kilometra. Statki w porcie straciły dwie trzecie swych załóg. Wielu ludzi zginęło na pobliskich wyspach. Z pięciuset znajdujących się w kilku zawalonych szkołach uczniów ocalało mniej niż dziesięciu. W szkole w Darmouth zginęło 200 dzieci, a w protestanckim sierocińcu nie ocalał dosłownie nikt.

Łącznie życie straciło ponad 1600 ludzi a 2000 uznano za zaginione – należy zatem dodać ich do listy ofiar. Ponad 9000 odniosło rany, w tym setki obserwujących zderzenie zza okien swych domów którzy stracili wzrok, gdy potrzaskane na kawałeczki szyby rozbiły się na ich twarzach. Straty materialne oceniono na 30 milionów dolarów. W 1917 roku była to kwota olbrzymia.

Kto zawinił?

Część ludzi wierzyła, że w sprawie maczały palce niemieckie tajne służby, podczas gdy inni winą obciążali kapitana ...Le Medeca. Nienawiść wobec niego była tak wielka, że natychmiast dostał policyjną ochronę. Dwunastego grudnia 1917 roku, raptem sześć dni po eksplozji rozpoczęła się rozprawa. Podpuszczany gniewem tłumu sędzia uznał kapitana „Mont Blanc” jedynym winnym. Aimé Le Medec, pilot Francis Mackey oraz kapitan portu komandor Frederick Wyatt zostali aresztowani i oskarżeni o masową zbrodnię.

Armator „Mont Blanc” złożył apelację, co spowodowało powrót sprawy do wyższej instancji, Privy Council w Londynie. W swym ostatecznym wyroku sędziowie uznali winę obu kapitanów oznajmiając, że obaj manewrowali w niewłaściwy sposób.

„Mont Blanc”
,

, , ,

“Imo” wyrzucony falą tsunami na mieliznę



--

Post zmieniony (10-04-20 13:20)

 
14-06-14 13:56  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Kolniak 

 - 3

Uprzejmie proszę o kontynuowanie opowieści, niezależnie od stanu licznika. Choć czytam z doskoku, co jakiś czas, to oderwać się od nich trudno. Szczególnie dziękuję za opowieści ubotowe z Wielkiej Wojny - czegoś takiego kompletnie nie znałem.

--
Dworujesz z forum? Fora ze dwora!

 
15-06-14 10:34  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 91

BLIŹNIACZY STATEK, BLIŹNIACZY LOS

W trzy lata i 10 miesięcy po tragicznym zatonięciu ogromnego - bo wypierającego aż 224 tysiące ton - ropomasowca "Berge Istra" równie tragiczny los dotknął siostrzaną jednostkę "Berge Vanga"! Podobnie jak "Istra” także i ten noszący liberyjską banderę statek swój ostatni rejs odbywał na trasie z Brazylii do Japonii, wyładowany prawie do pełna rudą żelaza. Załogę olbrzyma, który opuścił brazylijski Sepetiba Bay 24 października 1979 roku stanowiło dziewięciu Norwegów, Duńczyk oraz 30 Filipińczyków. Statek dostrzeżony został przez masowiec "La Ensenada" na południowym Atlantyku 29 października, około 210 mil na północny-zachód od wyspy Tristan da Cunha. Po oddaleniu się o 12 mil, dowódca "La Ensenady" stracił liberyjczyka z oczu. Nigdy już więcej "Berge Vangi" nie ujrzano.

Kiedy statek nie pokazał się 2 listopada w okolicach Przylądka Dobrej Nadziei a próby nawiązania kontaktu radiowego spełzały na niczym, armator zaalarmował służby ratownicze. W powietrze wyszły cztery południowoafrykańskie samoloty rozpoznawcze, rozpoczynając żmudne przeszukiwanie obszaru o powierzchni aż 1000 mil kwadratowych! O poszukiwaniach powiadomiono wszystkie znajdujące się na tym akwenie statki. Czy ktoś natknie się na statek, albo choćby tylko na rozbitków?

Mijały godziny i dni, aż wreszcie szwedzki "Aleppo" natknął się na długi na osiem mil pas ropy. Ponieważ rozciągał się on zaledwie 45 mil na wschód od ostatniej znanej pozycji "Berge Vana", tragiczne wnioski nasuwały się same. Najgorsze przypuszczenia potwierdziły wkrótce znalezione wśród ropy szczątki takie jak nylonowa lina, żółte drewniane krzesło, wiosło, szczątki szalupy oraz liczne kawałki drewna. Wszystkie wyłowione przedmioty trafiły na uczestniczący w akcji zbiornikowiec "Bahrainiah", skąd 9 listopada o 00:35 wysłano dramatyczne oświadczenie:

"9 listopada. Oświadczenie na morzu 8 listopada: My, radiooficer Ingunn Solli i starszy marynarz Juan M.Hernández Gonzales, obecnie na "Bahrainiahu", służyliśmy poprzednio na "Berge Vana". Obejrzeliśmy dzisiaj szczątki znalezione przez statek ratowniczy "Agulhas" 7 listopada i stwierdziliśmy, że pochodzą one z "Berge Vana". W szczególności potwierdzamy, iż częściowo zniszczone, ale niespalone krzesło pochodzi z salonu załogi "Berge Vana" a na fragmentach szalupy widoczna jest zielona farba, identyczna z używaną na tym statku".

Po tak zdecydowanym oświadczeniu, tego samego dnia o godzinie dziewiątej norweski armator ogłosił statek za stracony, prawdopodobnie w wyniku bardzo silnej wewnętrznej eksplozji, która momentalnie rozdarła kadłub olbrzyma. Poszukiwania rozbitków trwały jeszcze przez trzy następne dni, po czym akcji zaprzestano, godząc się ze śmiercią 40 ludzi.

Ponieważ żaden z mocno poharatanych szczątków nie nosił śladu ognia, przyjęcie eksplozji jako przyczyny utraty statku było całkiem logiczne. Dlaczego jednak do niej doszło zostanie tajemnicą aż do czasu ewentualnego dotarcia do wraka. Na podwodne poszukiwania nikt jednak nie zamierza wykładać pieniędzy...

A tak na marginesie: po utracie obu „Berge” zaprzestano na świecie budowy dalszych ropomasowców uznając, że przemienne wożenie obu rodzajów ładunków mogło mieć istotny wpływ na losy norweskich statków.

„Berge Vanga”


--

Post zmieniony (10-04-20 13:21)

 
15-06-14 10:34  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 92

OFIARA WŁASNEJ SZYBKOŚCI

W 1835 roku, znany powszechnie w Ameryce Cornelius Vanderbilt stał się właścicielem świeżo ukończonego pasażerskiego bocznokołowca „Lexington”. Na życzenie multimilionera, statek luksusowo wyposażono, nie żałując najdroższych materiałów. Kotły przystosowane były do spalania drewna. Statek rozpoczął służbę obsługując linię Providence na Rhode Island - Nowy Jork. Licznym pasażerom „Lexington” imponował nie tylko wnętrzami, ale także sięgającą aż 14 węzłów szybkością.

Pod koniec 1838 roku statek sprzedano za 60 tysięcy dolarów firmie z New Jersey, która przerobiła kotły na węglowe i przez następne lata eksploatowała jednostkę pomiędzy Stonington w Connecticut, a Nowym Jorkiem. Na trasie nie było szybszego statku!

„Lexington”


„Lexington” cieszył się zatem całkowicie zasłużoną popularnością, co oczywiście oznaczało zazwyczaj komplet pasażerów w każdym rejsie. W poniedziałek 13 stycznia 1840 roku „Lexington” opuścił Nowy Jork, mając na pokładzie prawdopodobnie 154 pasażerów i członków załogi. Prawdopodobnie, ponieważ jedyna lista pasażerów znajdowała się na statku.

Podróż zaczęła się rutynowo, ale już po kilku godzinach zaalarmowano kapitana Childsa, iż w okolicach komina wybuchł pożar! Na miejsce ruszyła dowodzona przez drugiego oficera drużyna ratownicza. Wyschnięte drewno paliło się jednak jak pochodnia, i dlatego też wysiłki dzielnych ludzi okazały się być bezowocne. Co gorsza, ogień błyskawicznie odciął dostęp do maszynowni. Gnającego z szybkością 14 węzłów statku nie można było zatrzymać, ani chociażby zmniejszyć jego szybkości!

Zostawiając za sobą smugę coraz gęstszego dymu, „Lexington” parł całą naprzód przed siebie. Płomienie obejmowały coraz to nowe rejony bocznokołowca. Mijały minuty, w trakcie których nie można było nic zrobić, i to dosłownie! Niczego, co mogłoby uratować statek oraz znajdujących się na nich ludzi. Childs z niedowierzaniem analizował sytuację, podczas gdy płonący „Lexington” mknął dalej jak strzała.

Pasażerowie rzucili się do szalup. Kapitan podniósł do ust tubę głosową. „Nie opuszczać łodzi! Przy tej szybkości nie ma na to najmniejszych szans powodzenia! Nie opuszczać łodzi!”. Ku zrozpaczonym ludziom ruszyli marynarze, ale niewiele mogli zdziałać. Jedna po drugiej szalupy opadały na wodę tylko po to, żeby natychmiast wypełnić się po brzegi wodą wyrzucającą ze środka z wielką siłą rozbitków, pozostających coraz dalej i dalej za rufą „Lexingtona”. Surrealistyczny wręcz dramat rozwijał się dalej.

,

Płonący statek dostrzeżono z kilku niewielkich jednostek. Całą naprzód ruszył z pomocą slup „Merchant”, ale ku rozpaczy obserwujących go na „Lexingtonie” ludzi, po kilku zaledwie minutach slup wszedł z dużą prędkością na mieliznę. Minęły godziny, zanim ściągnięto go z powrotem na głęboką wodę.

Kolejny stateczek próbował podejść w pobliże „Lexingtona”, ale mimo rozpaczliwych prób załogi nie był po prostu w stanie dogonić bocznokołowca! Szybkość z której kapitan Childs był tak dumny, ostatecznie obróciła się przeciwko samemu statkowi. Co gorsze, także przeciwko znajdującym się na nim ludziom.

Objęty płomieniami statek szybko oddalał się od lądu. Wszystko wydawało się być lepsze od śmierci w płomieniach, toteż coraz więcej ludzi zaczęło skakać do wody. W panice tylko nieliczni pomyśleli o wyrzuceniu przedtem jakiejś deski czy belki, ale i oni po niewielu minutach osuwali się w głąb, zmożeni lodowatą, styczniową wodą oceanu.

„Lexington” wreszcie wypalił się do cna. Konsekwentnie idące w ślad za nim statki wyłowiły z wody zaledwie czterech żywych ludzi. Około 150 osób zginęło w płomieniach lub też utonęło.

Post zmieniony (21-07-20 10:56)

 
15-06-14 22:48  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 93

W SAMO POŁUDNIE

Duńczycy przewidywali wejście do służby pasażerskiego promu "Kronprins Frederik" w roku 1941. Plany te pokrzyżował jednakże zdradziecki atak hitlerowców na niewielki, prawie bezbronny kraj. Budowa długiej na 114,5 metra jednostki została przerwana na kilka następnych lat i dopiero w roku 1946 armator DFDS włączył "Kronprins Frederika" do serwisu promowego na Morzu Północnym. Przez wiele następnych lat, statek obsługiwał tę samą linię pomiędzy duńskim Esbjerg a angielskim Harwich.

,

Należy tu wspomnieć o dramatycznych wydarzeniach z roku 1953. 19 kwietnia statek stał przy kei w Harwich. Po wyokrętowaniu pasażerów, w jednej z kabin wybuchł pożar. Na pomoc strażakom-marynarzom przyjechały cztery miejskie wozy pożarnicze, ale nie było szans na wygranie z żywiołem.



Około 22:00, objęty w jednej trzeciej płomieniami statek zaczął się przechylać, przewracając się w końcu o piątej rano na prawą burtę.



Po dokładnym obejrzeniu wraku ubezpieczyciele ogłosili „total loss”, czyli stratę całkowitą. Fachowcy z DFDS mieli jednakże inne zdanie, i po zainkasowaniu odszkodowania, armator... odkupił wrak od ubezpieczycieli!

26 sierpnia 1953 zakończono stawianie statku na równej stępce, a następnie przez cały tydzień wypompowywano z niego wodę. 13 września mający już pływalność „Kronprins Frederik” zaholowano na stocznię w Helsingör, Dania. Już 23 kwietnia następnego roku statek powrócił do służby!

Wyjście na holu z Harwich


Minęło kolejne lata, podczas których statek z coraz większym trudem dawał sobie radę z konkurencją młodszych i znacznie ekonomiczniejszych promów, obsługujących tę samą linię. Duńczycy zaczęli się rozglądać za chętnym na nabycie starego, bo już przecież 30-letniego (a nawet 35-letniego) statku. Najpoważniejsza oferta przyszła na początku 1976 roku z Egiptu, gdzie tamtejszy armator planował włączenie promu do obsługi linii Suez-Jeddah, gdzie zawsze można było liczyć na udających się do Mekki pielgrzymów. Szybko dobito targu. Zamalowano dotychczasową nazwę, nanosząc nową, „Patra".

Kilka pierwszych miesięcy pod egipską banderą minęło spokojnie, a nowy właściciel mógł sobie gratulować taniego, ale wciąż dobrego nabytku. Załoga jednakże nie dorównywała klasą i fachowością duńskim poprzednikom.

Dwudziestego trzeciego grudnia 1976 roku statek znajdował się na Morzu Czerwonym, w drodze do Suezu. Na jego pokładzie znajdowało się 88 członków załogi oraz 353 pasażerów, powracających z pielgrzymki do Mekki. O godzinie dwudziestej drugiej w maszynowni wybuchł pożar, który niepokojąco szybko wymknął się spod kontroli. Wkrótce ogień objął także nadbudówkę. Wprawdzie stosunkowo szybko w najbliższym sąsiedztwie znalazło się aż 15 rozmaitych statków i stateczków, ale ich dobre chęci - poparte spuszczonymi szalupami - nie dały spodziewanych efektów.

Powodem takiej sytuacji był głównie brak zdecydowania egipskiej załogi promu, a już zwłaszcza jej dowódcy, który dopuścił do tego, że znakomita większość pasażerów pozostała w nieobjętych jeszcze ogniem miejscach praktycznie do ostatnich chwil „Patry". Z drugiej strony dla wielu z nich i tak brakowało pasów ratunkowych...

Płonąc jak pochodnia, „Patra" poszła na dno w samo południe dwudziestego czwartego grudnia, pociągając za sobą 102 ofiary: 98 pielgrzymów i 4 marynarzy. Większość z rozbitków uratował radziecki frachtowiec o znanej nam skądinąd nazwie „Lenino", który zawinął do Suezu z 206 ocalonymi ludźmi.

W styczniu postawiono przed sąd dwóch oficerów z "Patry". Starszy mechanik i pierwszy elektryk oskarżeni został i o zaniedbania, w wyniku których śmierć zebrała tak obfite żniwo, nie mówiąc już o utraconym statku (sentencji wyroku dostępne autorowi źródła nie podają). Ciekawe, że oskarżeniem nie objęto kapitana Mohammeda Hammada, którego brak energii i zdecydowania w ekstremalnej sytuacji z pewnością rzutował na ostateczną liczbę ofiar.

Post zmieniony (10-04-20 13:22)

 
15-06-14 22:49  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 94

FATUM

Holenderski statek pasażerski "Prinsendam" zwodowany został 7 lipca 1972 roku. Następne miesiące upływały na wyposażaniu dziesięciotysięcznika, zbliżające się ku końcowi prace przerwał jednakże 24 kwietnia 1973 roku gwałtowny pożar. Natychmiast przybyli strażacy zdołali wprawdzie błyskawicznie zlokalizować ogień gasząc go już po 90 minutach, ale skutki żywiołu okazały się zaskakująco poważne. Wymienić należało kilometry kabli, a całe wnętrze oczyścić z wszędzie poprzyklejanej, tłustej sadzy. Nie było mowy, aby zgodnie z planem "Prinsendam" mógł wyjść 1 czerwca w swój inauguracyjny rejs na wody Indonezji. Ostatecznie statek opuścił rotterdamską stocznię dopiero 30 listopada.

Szybko okazało się, że podróże na trasie Singapur-lndonezja nie są tak znakomitym interesem, jak to się uprzednio wydawało. W sezonie letnim statek miał teraz robić turystyczne rejsy po wodach Alaski, wracając w tropiki jedynie na zimę.

Kończyło się kolejne krótkie alaskańskie lato. "Prinsendam” wyszedł z Vancouver 30 września 1980 roku, kierując się ku Singapurowi. Przed pójściem na południe statek miał jednak jeszcze złożyć ostatnią w tym sezonie wizytę na wodach Alaski, pokazując piękno surowej przyrody 320 pasażerom. Załogę stanowiły 190 osób.

Czwartego października o godzinie 12:30 w maszynowni pojawił się ogień. Najprawdopodobniej zaczął się on w, lub tuż obok systemu filtrów jednego z głównych zbiorników paliwa. Po bezowocnych próbach stłumienia go gaśnicami, ogień i dym zmusiły obsadę maszynowni do opuszczenia maszynowni. Pozamykano szczelnie wejścia, po czym do środka poszedł dwutlenek węgla. Na próżno, jak się wkrótce okazało.

Kapitan Cornelius Wabeke spokojnym tonem powiadomił pasażerów: ”Mówi kapitan. Mamy mały pożar w maszynowni. Wszystko jest pod kontrolą, ale dla waszego bezpieczeństwa proszę o przejście na pokład promenadowy” (gdzie znajdowały się szalupy). Jednocześnie w eter poszła następująca informacja: „statek pasażerski prinsendam 57°- 38´N. 140°- 25´W. pożar. pożar w maszynowni. do maszynowni wpuszczono dwutlenek węgla. sytuacja wewnątrz nieznana. pasażerów 320 załoga 190.”

Zaalarmowany dowódca US Coast Guard Rescue Co-ordination Centre, admirał Richard Schoel, szybko wyskoczył z łóżka i po chwili gnał już do swojego biura. Szybko zrobił przegląd tego, co w tym przypadku mogło zostać włączone do akcji: było tego siedem helikopterów i pięć samolotów, wszystkie mające do statku dystans od 170 do 600 mil plus trzy okręty Coast Guard w odległości 300-500 mil. Jako pierwszy wystartował helikopter HH-3 kapitana Waltersa w asyście Herculesa, mającego za zadanie prowadzenie rozpoznania, łączności oraz zaopatrywanie helikoptera w paliwo podczas lotu. Helikopterem leciało pięciu ratowników medycznych oraz wojskowy chirurg, Don Hudson.

Sygnał z „Prinsendama” odebrał także wielki, 300-metrowy superzbiornikowiec „Williamsburgh” idący do Teksasu z 1,5 miliona baryłek alaskańskiej ropy. Znajdujący się zaledwie 90 mil od objętego pożarem statku natychmiast zmienił kurs, idąc na podaną pozycję swoją maksymalną prędkością 17 węzłów.

A tymczasem na statku pożar wymknął się spod kontroli. Dały się słyszeć niewielkie, ale szkodzące konstrukcji statku wybuchy. Nagle zgasło światło. Na korytarzach czuć było zapach dymu. W holu pokładu promenadowego jeden z barów serował darmowe drinki, a z otwartego w trybie awaryjnym sklepu rozdawano pasażerom swetry. O drugiej w nocy pokład promenadowy pełen był pasażerów, ubranych na rozmaite sposoby: smokingi, adidasy, szlafroki i futra. Każdy brał ze sobą z kabiny to, co akurat co było pod ręką.

Dwutlenek węgla jedynie nieco zwolnił tempo rozszerzania się pożaru. Pomimo że działał awaryjny generator na mostku, pożar zniszczył kable łączące go z pompami, w rezultacie czego niewiele było wody do prowadzenia akcji gaśniczej. Na mostku kapitan Wabeke – obchodzący w tym roku jubileusz trzydziestolecia kapitaństwa w Holland-America - rozważał najboleśniejszą decyzję swego życia. Nie miał jednakże wyjścia, a podnosiła go nieco na duchu nienajgorsza pogoda: półtorametrowy rozkołys, 14 stopni Celsjusza i wiatr niecałe 20 kilometrów na godzinę.

O czwartej nad ranem nad statkiem zaczął krążyć jeden z Herculesów. Nie mógł on robić niczego poza kontrolowaniem pozycji statku, ale widok wojskowego samolotu znakomicie podniósł na duchu pasażerów. A więc nie jesteśmy sami! Wiedzą o nas!

Wobec szybkiego rozprzestrzeniania się żywiołu, głos Wabeke o 6:15 ponownie rozległ się w głośnikach. „Przykro mi. Ogień jest poza kontrolą. Musimy opuścić statek.”

Sześć wypełnionych po brzegi szalup oraz cztery tratwy zeszły na wodę. Nie udało się niestety zwodować łodzi motorowej. Z zerwaną jedną z lin zwisała teraz bezużytecznie po lewej burcie statku. Wielu marynarzy, głównie Indonezyjczyków, wskakiwało pośpiesznie i bez rozkazu do szalup, narażając tym samym poważnie upakowanych już tam ciasno pasażerów. Zimną krew zachowali za to holenderscy oficerowie patrolując nawet najbardziej zagrożone rejony i wskazując napotkanym pasażerom kierunek ewakuacji. Samoloty i helikoptery pomagały, oświetlając statek swymi reflektorami.

Wszystkie unoszące się już na wodzie szalupy i tratwy zatłoczone były ponad wszelką miarę, podczas gdy na statku wciąż pozostawało 25 członków załogi i 15 pasażerów. Gdyby nie ten pech z łodzią motorową...

Opuszczony z helikoptera strażak Matz, mający za sobą dwadzieścia jeden lat pracy w zawodzie, dotarł na mostek „Prinsendama”. Zastał tam kapitana „wyglądającego, jakby był w szoku”, oraz starszego mechanika. We trójkę przeszli na rufę, gdzie z powietrza opuszczono wraz z wężami przenośną pompę, dającą około 120 litrów wody na minutę. Matz wywiesił pompę za burtę, skąd miała tłoczyć wodę do węży. Pomimo faktu, że połączenie pompa-wąż nie pasowały do siebie (!), przytomny strażak naprędce sfabrykował prowizoryczne złącze. Po półtorej godzinie bezowocnej walki z ogniem pompa urwała się i spadła do wody.

W tym czasie helikoptery po kolei zawisały 8-10 metrów nad rozbitkami, opuszczając na linach specjalne kosze ratownicze. Wciągnięcie jednej osoby do wnętrza maszyny zajmowało od trzech do pięciu minut.

O 7:45 nadszedł wreszcie „Williamsburgh”. Ciężki, głęboko zanurzony olbrzym nie poddawał się żadnemu rozkołysowi. Miał także specjalnie wyznaczone lądowisko dla helikopterów co szalenie ułatwiało zadanie lądującym tam maszynom z kolejnymi grupami rozbitków. Część ludzi wchodziła także z szalup wprost na statek, wspinając się po wywieszonych za burtę, długich aż na piętnaście metrów sztormtrapach. To nie było łatwe zadanie dla osób cierpiących na lęk wysokości...

Zapadł zmrok. Potężne reflektory wyszukiwały w ciemnościach kolejnych szalup. Spośród uratowanych 24 osoby były wprawdzie tak wychłodzone (hipotermia) że helikoptery natychmiast musiały dostarczyć ich do szpitala, ale zagrożenia życia szczęśliwie nie było. Pierwszej pomocy udzielili im zresztą już na zbiornikowcu wysadzeni tam znacznie wcześniej z helikoptera doktor Hudson ze swymi ratownikami.

Z 359 osobami na pokładzie "Williamsburgh" skierował się wreszcie ku portowi w Valdez. Za rufą zbiornikowca ciemności rozjaśniał wciąż płonący statek. Na morzu unosiły się ostatnie szalupy z resztą pasażerów oraz dzielną grupą marynarzy, zmuszonych przerwać beznadziejną walkę z ogniem. Dopiero po nadejściu świtu podjął ich z wody okręt straży przybrzeżnej "Boutwell". Policzono rozbitków. Ku ogólnemu zaskoczeniu nie brakowało nikogo: uratowano wszystkie 510 osób!

Siódmego października kilkoro ludzi z kapitanem na czele weszło ponownie na wypalony, ale wciąż dymiący wrak. Po zamocowaniu holu podanego z holownika „Commodore Straits”, ochotników ewakuował helikopter. Wypalony statek nie dotarł niestety do portu. Pogoda znacznie się pogorszyła a osłabiony, bezwładny kadłub nie był w stanie opierać się czterometrowym falom. Jedenastego października o 9:30 „Prinsendam” położył się na burtę, idąc na dno w trzy minuty później.

„Prinsendam”. ,

„Williamsburgh”. Szczęśliwie dla korzystających ze sztormtrapów, statek miał na sobie pełny ładunek ropy, inaczej wspinaczka po sztormtrapach mogłaby mieć niekiedy fatalny koniec


Wrak. Na przedostatnim zdjęciu widać niezwodowaną łódź motorową. Na ostatnim statek idzie na holu „Commodore Straits”.
, , , ,

--

Post zmieniony (10-04-20 13:23)

 
16-06-14 08:08  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:34)

 
16-06-14 21:51  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Borowy 



Na Forum:
Relacje z galerią - 13
Galerie - 3


 - 2

Witam. No to czekamy :)

--


Wykonane:
ORP Błyskawica , ORP Piorun , Torpedowce Kit i Bezszumnyj , Torpedowiec A-56 , Torpedowiec ORP Kujawiak , ORP Burza - stan na 1943 r , Pz.Kpfw. III Ausf J , T-34 , IS-2, Komuna Paryska , Sherman M4A3 , Star 25 - samochód pożarniczy , Zlin 50L/LS , Gaz AA , PzKpfw. VI Tiger I Ausf. H1, Krupp Protze OSP,

W budowie:


Pozdrowienia z krainy podziemnej pomarańczy !

 
16-06-14 22:55  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:34)

 
17-06-14 07:55  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowięść 95

TAJEMNICA DUŃSKIEGO ŻAGLOWCA

Pod koniec lat trzydziestych poprzedniego stulecia duński "Kjöbenhavn” był największym żaglowcem na świecie. Wspaniała, elegancka sylwetka pięciomasztowego olbrzyma budziła podziw wśród wszystkich, którzy się z nim zetknęli. "Kjöbenhavn" służył jako jednostka szkolna zarabiająca na swoje utrzymanie wożeniem jakichkolwiek ładunków, które można było zdobyć. Była to zresztą powszechna praktyka, którą stosowano przykładowo także na polskim przedwojennym żaglowcu szkolnym "Lwów".

W ostatnich miesiącach 1928 roku załogę duńskiego statku stanowiło 60 marynarzy, a przy pracy swój przyszły zawód poznawało pod ich okiem 45 - pływających na "Kjöbenhavn" już nawet i po trzy lata - uczniów. Tym razem zaoferowano im przewiezienie z Buenos Aires do Australii cztery tysiące ton soczewicy. Zaoferowany fracht był jednakże tak skandalicznie niski, że zirytowany armator postanowił wysłać statek w balaście na piąty kontynent, gdzie czekała już pszenica do Anglii. W takiej sytuacji dla zachowania właściwej stateczności, należało żaglowiec dociążyć. Do zbiorników dobrano 1245 ton wody, a do ładowni wsypano 686 ton piasku. Noszący 5.000 metrów kwadratowych żagli statek mógł teraz wyjść w morze.

Czternastego grudnia 1928 roku rzucono cumy i "Kjöbenhavn” skierował się na wschód, ku australijskiej Adelaide. Wprawdzie trasa przechodziła przez obszary na których spotykało się góry lodowe, ale umiejętność ich unikania była chlebem powszednim dla doświadczonej załogi. No, a poza tym była to trasa najwygodniejsza i zwyczajowo używana, także przez żaglowce.

W tydzień po opuszczeniu Buenos Aires "Kjöbenhavn" nawiązał radiową łączność z norweskim frachtowcem "William Blumer", informując, że pogoda jest dobra, a na pokładzie wszystko w porządku. Mijały dni, aż wreszcie nadszedł termin spodziewanego przyjścia żaglowca do Adelaide. Nikt się jednakże nie niepokoił faktem, iż "Kjöbenhavn" nie zgłosił się jeszcze na redzie - trudno przecież wymagać, aby żaglowce chodziły z regu1arnością szwajcarskiego zegarka. Czekano dalej, niepokojąc się być może jedynie brakiem radiowych sygnałów, co mogło być przecież rezultatem zwykłej awarii sprzętu.

Czas jednak mijał, a "Kjöbenhavn" nie dawał znaku życia. Wszczęto wreszcie poszukiwania na domniemanej trasie statku, ale kolejne miesiące nie przyniosły żadnych informacji. Zrozpaczone rodziny zaginionych przez całe lata nie dawały zapomnieć o tragedii. Apele do osób, które być może mogłyby wyjaśnić tajemnicę, ukazywały się w prasie oraz na licznych plakatach przez całe lata. Bez skutku. I pewnie już nigdy się nie dowiemy, w jaki sposób zginął "Kjöbenhavn" i 105 znajdujących sie na nim osób. Sztorm? Góra lodowa?

"Kjöbenhavn"


--

Post zmieniony (10-04-20 13:24)

 
17-06-14 07:55  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 96

UŚMIECH LOSU

Zachodnioniemiecki masowiec "Kremsertor" odbywał podróż z leżącego nad Morzem Czarnym Noworosyjska do niemieckiego Brake z ładunkiem 10.000 ton rudy żelaza. Dziewiętnastego stycznia 1966 roku, kiedy statek znajdował się na wodach Zatoki Biskajskiej, ta jakby postanowiła potwierdzić swą złą sławę. Silny sztorm z impetem zaatakował wypierający prawie 13.000 ton masowiec. Jak mówił później kapitan Marhold, statek co sześć sekund kładł się z burty na burtę w 20.stopniowych przechyłach.

Konsekwentne ataki potężnych fal przyniosły wreszcie efekt: oto przez wywietrzniki ładowni nr.3 zaczęła się wlewać do jej wnętrza woda. Kiedy statek dostał wyraźnego, stałego przechyłu na prawą burtę, nagła zmiana kierunku wiatru umożliwiła przyjęcie kursu na zatokę Tor, gdzie miano nadzieję znaleźć bezpieczne schronienie. Woda w ładowni nadal jednak przybierała, co powodowało pogłębianie się stałego przechyłu, dochodzącego wkrótce do 25 stopni. Wobec siły sztormu, realna stała się możliwość przewrócenia się statku, toteż Marhold zdecydował się na wezwanie pomocy.

Na wysłany sygnał SOS jako pierwszy odpowiedział przechodzący niedaleko brytyjski chłodniowiec "Hardwicke Grange”, który też wkrótce znalazł sie u boku "Kremsertora”, Przybycie asysty znakomicie poprawiło nastroje Niemców, zdających sobie sprawę z faktu, że w razie najgorszego nie będą musieli teraz samotnie stawiać czoła żywiołowi. Anglicy nie opuścili swych kolegów aż do chwili, gdy o północy zmienił ich niemiecki holownik oceaniczny "Atlantic”.

"Kremsertor” powoli, z uporem przebijał się przez fale idąc ku zbawczej zatoce, ale ostatecznie zabrakło kilku zaledwie godzin. W rosnącym wciąż w siłę sztormie i przy pogłębiającym się przechyle, 20 stycznia o 4.15 nad ranem Marhold polecił zatrzymać maszynę, prosząc jednocześnie holownik o przejęcie ewakuującej się na tratwie załogi. Pomimo wzburzonego morza, marynarze trafił i cali i zdrowi na pokład holownika, gdzie grube koce i gorąca kawa szybko ogrzały zmarznięte i przemoczone ciała. Teraz na masowcu pozostał już tylko kapitan, oraz na ochotnika pierwszy i drugi oficer, trzeci mechanik i trójka marynarzy. Marhold wciąż nie tracił nadziei na uratowanie statku. Przechył jednakże nadal pogłębiał się i kiedy doszedł do 40 stopni, dalsze przebywanie na pokładzie stało się niepotrzebnym ryzykiem.

Na wyraźne polecenie armatora rozkazującego porzucić statek, dzielną siódemkę ewakuowały trzy brytyjskie helikoptery z bazy Royal Navy w Gibraltarze. Opuszczony "Kremsertor" dryfował jeszcze przez jakiś czas, aż w końcu dwudziestego stycznia o 16.51 przekręcił się do góry dnem, po czym znikł na zawsze z ludzkich oczu. Szczęśliwym uśmiechem losu nikt z załogi nie podzielił jego losu.

Jak pierwszy zjawił się „Hardwicke Grange”, potem dołączył holownik „Atlantic”
,

--

Post zmieniony (10-04-20 13:26)

 
18-06-14 07:56  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 97

ZAGINIĘCIE KRÓLOWEJ

Jedną z nierozwiązanych dotychczas morskich tajemnic jest zaginięcie amerykańskiego chemikaliowca "Marine Sulphur Queen". Nazywający się początkowo "Esso New Haven", zwodowany został w 1944 roku jako klasyczny zbiornikowiec. Dopiero w 1960 roku przebudowano go na specjalistyczną jednostkę do przewozu płynnych chemikaliów, a zwłaszcza siarki, od której zresztą wzięła się nowa nazwa.

Przez kolejne 63 rejsy statek woził pracowicie siarkę pomiędzy Teksasem a atlantyckimi portami wschodniego wybrzeża USA. Drugiego lutego 1963 roku po załadowaniu 15.260 ton płynnej siarki chemikaliowiec skierował się ku Norfolkowi w Virginii, gzie spodziewano się go pięć dni później. Statek wszedł na wody Zatoki Meksykańskiej, skąd 3 lutego jeden z 39 będących na burcie marynarzy wysłał prywatną radiową wiadomość, podając przy okazji aktualną pozycję. Według tych danych statek znajdował się w połowie drogi pomiędzy teksańskim portem Sabine a Key West na Florydzie.

Zgodnie z wymogami czarteru, kapitan był zobowiązany podać do Norfolk swoje ETA (Expected Time of Arrival - spodziewany czas przyjścia) na 48 i 24 godziny przed przyjściem na redę. Z morza nie przyszła jednak żadna wiadomość, a gdy jeszcze statek nie zjawił się 7 lutego w porcie, następnego dnia amerykańska Straż Przybrzeżna rozpoczęła intensywne poszukiwania. Przez następne pięć dni przesiano - bez żadnego rezultatu - 384 tysiące mil kwadratowych morza. Dopiero dwudziestego lutego jeden z okrętów wojennych przypadkowo natknął się na pływającą wśród rozmaitych szczątków kamizelkę ratunkową z wyraźnym napisem "Sulphur Queen"...

Odległe o 14 mil od Key West miejsce zostało raz jeszcze dokładnie przeszukane, w rezultacie czego znaleziono kolejną kamizelkę oraz pomarańczowe kawałki jakichś urządzeń oznakowanych "Suplhur Queen" i "Esso". Wkrótce czy to na morzu czy na plażach natknięto się na cztery kolejne kamizelki. Ukoronowaniem dowodów na tragiczny los statku stało się odnalezienie drewnianej tablicy z nadbudówki z wymalowaną wyraźnie nazwą statku. Pomimo wysiłków nie natrafiono na żadne ludzkie szczątki.

Szóstego marca Lloyd ogłosił oficjalnie, iż uważa "Marine Sulphur Queen" za zaginiony. Ze względów formalnych dopiero znalezienie wraka lub żywego świadka tragedii pozwalałoby na wydanie ostatecznej konkluzji.

Liczne rozprawy sądowe ciągnęły się przez następne siedem lat. Wysuwano wciąż to nowe teorie na temat przyczyn nieszczęścia, ale oczywiście żadnej z nich nie można było uznać za tę jedynie prawdziwą. Można chyba jednakże założyć, że przebudowa z 1960 roku osłabiła wewnętrzną konstrukcję kadłuba, co - być może na skutek zmęczenia materiału - zaowocowało tak szybkim pójściem na dno, iż nie zdążono nawet nadać sygnału SOS. W swym ostatnim rejsie statek załadował 160 ton ponad maksymalnie dopuszczalną ilość. Może właśnie te 160 ton przeważyło szalę?

,


--

Post zmieniony (10-04-20 13:27)

 
18-06-14 07:57  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 98

ZAGŁADA KORSARZA

Jeszcze przed wybuchem II światowej Niemcy wyprawili na Atlantyk dwa duże okręty: „Admirał Graf Spee” i „Deutschland”. Zaliczono je do nietypowej klasy „pancerników kieszonkowych”. Oznaczało to, że okręty mając uzbrojenie pancernika (kaliber artylerii głównej 280 mm), jednocześnie słabym opancerzeniem i dużą szybkością przypominały krążowniki. Cel wypadu był prosty: po otrzymaniu rozkazu, niszczenie ogniem artylerii statków handlowych wroga. Jednocześnie duża szybkość miała umożliwić unikanie - przynajmniej w teorii - kontaktu z silniejszym przeciwnikiem. Ciekawostką był fakt, że „Deutschland” wkrótce zmienił nazwę na „Lützow”. No cóż, jakby to wyglądało, gdyby Niemcy (Deutschland) zostały zatopione...

Przyjrzyjmy się jednakże działalności drugiego, sławniejszego pancernika. „Admiral Graf Spee” opuścił Wilhelmshaven 21 sierpnia 1939 roku.



Operację starannie przygotowano. Okrętowi przydzielono specjalny statek zaopatrzeniowy, który miał uzupełniać paliwo, amunicję, wodę i żywność. W zamian pancernik przekazywał mu – jako jeńców – marynarzy z zatopionych statków. W oczekiwaniu na rozkaz uderzenia, „Graf Spee”, krążył na wysokości Pernambuco, Brazylia.



Oczekiwana niecierpliwie wiadomość nadeszła z Berlina dopiero 26 września. Wreszcie okręt miał udowodnić swoją przydatność! Na pierwszy sukces nie czekano długo. Już cztery dni później pancernik natknął się na brytyjski frachtowiec „Clement”. Kilka celnych salw wystarczyło, aby objęta płomieniami bezbronna ofiara poszła na dno. Akcja przeprowadzona była tak szybko ¡ sprawnie, że Anglicy nawet nie zdążyli uruchomić radiostacji. W rezultacie dopiero po odnalezieniu szalup z rozbitkami, dowiedziano się o obecności na południowym Atlantyku niemieckiego rajdera.

Parowiec „Clement”, i jego ostatnie chwile
,

Sprawa była poważna, toteż alianci zadziałali bardzo energicznie. Wkrótce siedem silnych anglo-francuskich grup zaczęło poszukiwania na Atlantyku. Ósma skierowała się na Ocean Indyjski, ponieważ rajder mógł się tam przecież przedostać. Prawie 20 dużych okrętów poszukiwało niemieckiego pancernika! Dodatkowo wzmocniono ochronę konwojów.

A korsarz dalej zbierał krwawe żniwo. Statek po statku szedł na dno. Kilkakrotnie niewiele brakowało, aby alarmowani sygnałami zaatakowanych jednostek Anglicy dopadli „Grafa Spee”, ale szczęście dopisywało Niemcom. Piętnastego października spotkał się ze swym zaopatrzeniowym „Altmarkiem” Przekazał on na pancernik paliwo, w zamian odbierając jeńców z zatopionych statków. O ile na pancerniku załogi zatopionych statków traktowano bardzo dobrze, a ich kapitanów wręcz z ogromną kurtuazją, o tyle na „Altmarku” nie było już o tym mowy.

Po tygodniu poszła na dno kolejna brytyjska jednostka, „Trevanion”. Pominie nadanego przez ofiarę sygnału, i tym razem Niemcy sprawnie umknęli pogoni. Po tym sukcesie okręt okrążył Przylądek Dobrej Nadziei i przez kilka tygodni działał na Oceanie Indyjskim. Na nowym terenie łowieckim opuściło go jednak szczęście: w okolicach Mozambiku zatopił zaledwie jeden mały statek, po czym powrócił na Atlantyk. Ale w tym czasie sieć polujących na niego alianckich okrętów była już coraz gęstsza.

„Trevanion”


Zaczęło się jednak od kolejnych sukcesów. W ciągu kilku dni dwa następne angielskie statki poszły na dno. Niemiecki dowódca, komandor Langsdorff, doceniał jednakże Royal Navy i dlatego czym prędzej zmienił miejsce pobytu. Tym razem skierował się ku wybrzeżom Ameryki Południowej. Tam, w rejonie ujścia La Platy, można się było spodziewać kolejnych tłustych kąsków. Przeciwnik był jednak równie inteligentny. Komodor (nie ma polskiego odpowiednia: stopień pomiędzy komandorem a kontradmirałem) Harwood, dowódca jednej z pościgowych grup krążowników po głębokiej analizie dotychczasowych ruchów korsarza założył, że następne niemieckie polowanie może sie odbyć w rejonie La Plata! W myśleniu tym utwierdził go sygnał z kolejnej ofiary „Grafa”, który został wysłany z połowy dystansu pomiędzy miejscem zatopienia poprzednich statków, a La Platą.

Dwunastego grudnia Harwood ustawił swoje okręty na przecięciu drogi nieprzyjaciela. Brytyjskie siły nie dawały bynajmniej gwarancji sukcesu. Jeden ciężki krążownik „Exeter” plus dwa lekkie „Ajax” i „Achilles” w rzeczywistości nie stanowiły śmiertelnego zagrożenia dla pancernika, choćby i kieszonkowego. Niemiecki okręt mógł zatopić krążowniki – przynajmniej teoretycznie – z dystansu leżącego poza zasięgiem brytyjskich dział! Gdyby pancernik skoncentrował całą swą główną artylerię na najgroźniejszym przeciwniku, „Exeterze”, mógłby go łatwo wytrącić z walki, a nawet zatopić. W takim przypadku pozostałe, lekkie przecież krążowniki, nie miałyby najmniejszych szans. Harwood starannie zaplanował akcję. Z jednej strony korsarza miał działać „Exeter”, a z drugiej zaś pozostałe dwa okręty.

„Exeter”


„Ajax”


„Achilles”



Nadszedł ranek trzynastego grudnia. W pogoni za dymem mogącym oznaczać kolejną ofiarę, pancernik zbliżył się do okrętów Harwooda. Anglicy byli zdeterminowani do ostateczności. Pomimo dysproporcji sił, Harwood nie wahał się ani chwili. Atakować!

„Ajax” i „Achilles”, przed nimi „Exeter”


Pierwszy otworzył ogień „Graf Spee”. I już na samym początku Langsdorff popełnił niewybaczalny, kardynalny błąd! Zamiast skoncentrować całą ciężką artylerię na „Exeterze”, rozdzielił ogień na dwie burty. Jedna z głównych wież ostrzeliwała „Exetera”, podczas gdy druga zionęła ogniem w kierunku szaleńczo lawirujących lekkich krążowników. Dopiero po pewnym czasie Niemcy zorientowali się kto tu jest najgroźniejszy, i obrócili obie wieże ku cięższej jednostce.

Szybko okazało się, jak straszne są pociski głównej artylerii pancernika. W krótkim czasie „Exeter” kilkakrotnie oberwał. Pomimo ciężkich uszkodzeń, krążownik nadal dzielnie walczył. I trafiał. Jego pociski, mniejszego wprawdzie kalibru, także wyrządzały poważne szkody na pancerniku. Z drugiej strony „Ajax” i „Achilles”, w szalonym zaiste manewrze podeszły na tyle blisko, aby i ich artyleria dosięgła pancernika. Zaskoczony celnym ogniem przeciwnika Langsdorff powtórzył błąd z pierwszej fazy bitwy. Ponownie rozdzielił ogień najcięższych dział na obie burty!

„Exeter” w ogniu



Decyzja ta była błogosławieństwem dla mocno już poharatanego „Exetera”. Gdyby Langsdorff wytrzymał nerwowo jeszcze kwadrans lub dwa, flagowy okręt Harwooda mógłby pójść na dno... „Ajax” i „Achilles” także zostały kilkakrotnie trafione, ale pomimo tego nie rezygnowały z walki.

„Exeter” był mocno postrzelany


Przez kolejne kilkadziesiąt minut cała czwórka przesuwała się stopniowo w kierunku Montevideo. Na czele szedł pancernik, a po bokach, jak stado psów zażarcie atakujących potężnego dzika, uwijały się brytyjskie krążowniki. Teraz „Exeter” strzelał już tylko z jedynej ocalałej wieży artylerii głównej, co oczywiście zmniejszało łączną siłę ognia okrętów Harwooda. Wkrótce i ta wieża umilkła! „Ajax” miał wyłączoną z boju całą dziobową artylerię, a na „Achillesie”, rozmiar zniszczeń był niewiele mniejszy. I kiedy wydawało się, że nic już nie uratuje poharatanej ¡ prawie bezbronnej już dzielnej trójki, „Admiral Graf Spee” skierował się zdecydowanie w kierunku portu w Montevideo. Niemcy uciekali!

„Graf Spee” wpływa do Montevideo


Skąd wzięła się tak zaskakująca decyzja Langsdorffa? Wystarczyłoby przecież jedno zdecydowane uderzenie, aby z przeciwnika nie zostało nic, poza garścią rozbitków unoszących się bezradnie na wodzie! Anglicy jednak również mieli dobrych artylerzystów. Pancernik był poważnie uszkodzony, a zapasy amunicji kończyły się. Ponadto Langsdorff nie zdawał sobie w pełni sprawy z ogromu zniszczeń na okrętach przeciwnika, a dodatkowo zdeprymowała go ich nieustępliwość i waleczność. Dlatego też skierował się ku Montevideo aby tam pobrać paliwo, oraz naprawić uszkodzenia. Zgodnie z międzynarodowym prawem miał na to 24 godziny - po tym terminie Urugwajczycy mieli obowiązek internowania okrętu.

Niemiecki okręt także został wielokrotnie trafiony


Niemcy szli ku portowi nie niepokojeni przez wroga. Mocno postrzelane krążowniki wolały trzymać się poza zasięgiem potężnych dział, ograniczając się jedynie do śledzenia ruchów przeciwnika. Harwood nadał tymczasem sygnał wzywający na pomoc ciężki krążownik „Cumberland”, przebywający aktualnie w stoczni remontowej na Falklandach. Miał on się zjawić w rejonie La Platy już następnego wieczora. Do tego więc czasu trzy ciężko postrzelane okręty miały pilnować dużo silniejszego przeciwnika.

Wkrótce było ich tylko dwa! „Exeter” z rozbitą całą artylerią główną i wieloma tonami wody w kadłubie nie nadawał się już do walki. W obecnym stanie dałby mu radę byle niszczyciel. Nie było sensu niepotrzebnie narażać cennego okrętu. Z szybkością zaledwie 18 węzłów okaleczony okręt skierował się ku Falklandom.

„Ajax” i „Achilles” szły nadal jak cienie za „Admirałem Graf Spee”. Nadciągał zmrok. Okręty obserwowane przez urugwajskie jednostki płynęły ku Montevideo. Od czasu do czasu Anglicy skracali dystans, a wtedy pancernik otwierał ku nim ogień, po czym oba lekkie krążowniki cofały się znowu o kilka mil.

Pomimo niezwykłej dysproporcji sił, oba krążowniki były zdecydowane zastąpić drogę pancernikowi, gdyby ten chciał zawrócić na otwarty ocean. Nie doszło jednakże do tego. 14 grudnia po północy „Admirał Graf Spee”, rzucił kotwicę na redzie Montevideo. Oznaczało to wolność dla przebywających w jego pomieszczeniach kilkudziesięciu jeńców z zatopionych uprzednio frachtowców. Nie byli oni w niewoli traktowani źle, nic więc dziwnego, że żegnali się uściskiem dłoni ze swymi „opiekunami”.

Teraz do akcji przystąpili dyplomaci. Niemcy naciskali z powodzeniem na możliwość dłuższego postoju niż 24 godziny, ponieważ w przeciwnym razie nie byłoby szans dokonania najniezbędniejszych napraw. Brytyjczycy oficjalnie protestowali, ale nacisków nie było. Każda godzina zwłoki przybliżała bowiem odsiecz: oprócz bliskiego już „Cumberlanda” z dalszych akwenów gnały całą naprzód dużo potężniejsze siły, w tym „Renown” i „Ark Royal”. Ich nadejście oznaczałoby definitywny koniec korsarza.

Anglicy szeptaną propagandą puścili w obieg „pewne informacje” o tym, że poza horyzontem ustawiła się już armada ciężkich okrętów. Był to oczywisty fałsz, ale Langsdorff dał się na to nabrać. 16 grudnia wysłał do Berlina następującą depeszę:

1. Strategiczna sytuacją przed Montevideo: oprócz krążowników i niszczycieli także „Ark Royal” i „Renown”. W nocy ścisła blokada. Ucieczka na otwarte morze i przedarcie się na wody ojczyste nie ma szans powodzenia.
2. Proponuję wyjście aż do granicy wód terytorialnych. Jeśli będzie możliwe, wywalczyć sobie przy użyciu pozostałej amunicji przejście do Buenos Aires; będziemy dążyć do tego celu.
3. Gdyby przedarcie miało przynieść niechybne zniszczenie „Grafa Spee”, bez okazji zadania szkód nieprzyjacielowi, proszę o decyzję, czy okręt ma być zatopiony pomimo małej głębokości ujścia La Platy, czy też wybrać internowanie.
4. Proszę o decyzję radiogramem.

Odpowiedź nadeszła wkrótce:
1. Próbować wszelkimi środkami uzyskać przedłużenie pobytu na neutralnych wodach dla zapewnienia sobie swobody działania tak długo, jak tylko to będzie możliwe.
2. Odnośnie punktu 2: zgoda.
3. Odnośnie punktu 3: nie ma zgody na internowanie w Urugwaju. W wypadku zatopienia podjąć próbę skutecznego zniszczenia okrętu.

Langsdorff zdecydował się. Pomimo że termin wyjścia mijał dopiero 17 grudnia o godzinie 20:00, już od rana widać było przygotowania do podniesienia kotwicy. Sytuacja rozwijała się jednak nietypowo: na niemiecki frachtowiec „Tacoma” przeszła większość załogi pancernika i w rezultacie gdy podniesiono kotwicę, na okręcie znajdowało się tylko 40 ludzi.

„Tacoma” szła w ślad za pancernikiem. Z nabrzeży ogromne tłumy gapiów obserwowały rozwój sytuacji. Z kolei na brytyjskich krążownikach ostre dzwonki poderwały załogę na stanowiska bojowe. Do walki jednak nie doszło.

Po kilku milach „Graf Spee” zatrzymał się i ze zbiorników wypompowano resztki paliwa. We wnętrzu pancernika uzbrojono założone już tam uprzednio ładunki wybuchowe, po czym załoga zeszła na towarzyszący holownik. Z trudem namówiono Langsdorffa, aby zszedł ze swego okrętu. Z holownika komandor osobiście odpalił ładunki.

Potężna eksplozja rozerwała kadłub pancernika. Ogień i dym widoczne były z dużej odległości. Na przygotowanych do decydującego boju krążownikach raz po raz rozlegały się wiwaty. Groźny do niedawna okręt osiadał już na dnie. Rozrywały go kolejne eksplozje. Postrach Atlantyku odchodził do historii, Harwood triumfował. Wróg ginął!



Trzy dni później, kiedy wszystkie formalności z internowaniem jego załogi zostały ukończone, komandor Langsdorff zginął z własnej ręki w pokoju w Morskim Arsenale w Buenos Aires. Adresowany na niemieckiego ambasadora, ale przeznaczony dla Hitlera list, opisuje ostatnie jego rozważania:

„Wasza Ekscelencjo,

Po długim wahaniu podjąłem smutną decyzję zatopić Admiral Graf Spee, aby uchronić go przed wpadnięciem w ręce wroga... z pozostałą amunicją jakakolwiek próba wywalczenia sobie drogi na otwarte i głębokie wody skazana byłaby na niepowodzenie. A tylko na głębokiej wodzie mógłbym okręt zatopić.

... zdecydowałem nie walczyć, ale zniszczyć wyposażenie i następnie zatopić okręt. Było jasne dla mnie, że decyzja ta może być świadomie lub nie błędnie zrozumiana przez osoby nieświadome przyczyn... i dlatego od początku zdecydowałem się ponieść konsekwencje wynikające z takiej decyzji. Dla komandora z poczuciem honoru jest jasne, że jego osobisty los nie może być inny od losu jego okrętu.

Opóźniałem mój zamiar tak długo, jak ponosiłem odpowiedzialność za decyzje dotyczące dobra załogi pod moim dowództwem. Po dzisiejszej decyzji... nie mogę już niczego więcej zrobić dla moich ludzi. Nie będę mógł także wziąć aktywnego udziału w walce mego kraju. Mogę teraz jedynie zapewnić swoją śmiercią, że Armia i Trzecia Rzesza są gotowe zginąć dla zachowania honoru.

Ponoszę osobistą odpowiedzialność za samozatopienie pancernika Admiral Graf Spee. Jestem szczęśliwy mogąc zapłacić swoim życiem za jakiekolwiek zarzuty wobec honoru bandery. Spotkam swoje przeznaczenie ze szczerą wiarą w Dzieło i przyszłość Narodu i mojego Führera. Piszę ten list do Waszej Ekscelencji w ciszy wieczora po spokojnych rozważaniach po to, aby mógł pan poinformować moich przełożonych i sprostować publiczne plotki, jeśli to będzie konieczne.

Langsdorff”

Wrak „Admirala von Spee”


***

SUPLEMENT: Fragment z książki „Ark Royal” brytyjskiego autora Williama Jamesona, gdzie znajduje sie m.in. taki oto tekst dotyczący przykładu postępowania Langsdorffa wobec dowódców zatopionych przez siebie statków:

„Kapitan Harris (dowódca ss Clement) zastopował silniki i rozkazał załodze opuścić statek, niszcząc poufne dokumenty i dołączając do ludzi w szalupach. Łódź, którą właśnie opuszczano z okrętu podeszła za chwilę, zabierając kapitana i starszego mechanika Bryanta. Po podrzuceniu na Clementa zespołu niszczącego, łódź znalazła się przy burcie okrętu, rozpoznanego jako pancernik kieszonkowy. Wspinali się po licznych schodach na mostek pod ciekawymi spojrzeniami załogi. Miło wyglądający mężczyzna, najwyraźniej dowódca, podszedł i zasalutował. „Przykro mi kapitanie – powiedział - ale muszę zatopić pański statek. To wojna”.

Ładunki wybuchowe zawiodły jednak, użyto zatem innych metod. Była to dziwna scena. Przyniesiono dla kapitana i starszego mechanika krzesła, oraz watę do zatkania uszu. Komandorowi Langsdorffowi najwyraźniej nie była w smak akcja przeciwko bezbronnemu frachtowcowi. Wszystkie oczy patrzyły na opuszczonego „Clementa”, stojącego na spokojnym morzu pół mili dalej.

Wystrzelono dwie torpedy. Obie spudłowały. Ogień otworzyły mniejsze działa, ale „Clement” uporczywie pozostawał na powierzchni, dopóki nie wystrzelono pięciu pocisków z przedniego działa 280 mm. Około 13:30 statek ostatecznie zatonął dziobem, a pancernik ruszył w drogę kierując się na południowy wschód i pozostawiając dwie szalupy z „Clementa” o 75 mil od wybrzeży Brazylii.

Kapitanów Harrisa i Bryanta traktowano z wielką uprzejmością i szacunkiem. Po uzgodnieniu że nie będą podejmowali prób szpiegowania lub sabotażu, oficer odprowadził ich do kabiny, gdzie otrzymali zimne piwo oraz posiłek składający się z zimnego mięsa, chleba, masła, herbaty i dwóch buteleczek rumu. Oczekujący steward chciał wiedzieć czy życzą sobie na śniadanie bekonu z jajkami, a młody oficer który przyniósł im ręczniki, mydło i szczoteczki do zębów spytał czy chcą się golić sami, czy też wolą polegać na okrętowych fryzjerach.”

Na „Altmarku” nie było już niemieckich dżentelmenów...

Obecny stan wraku


W roku 2006 z wraku wydobyto ważącego około 250 kilogramów brązowego orła ze swastyką. Argentyński biznesmen który tego dokonał, miał go kilka lat temu wystawić na sprzedaż, wyceniając na... 26 milionów dolarów! Niezależnie od ostatecznie otrzymanej ceny, zobowiązano go do wpłacenia 50 procent wylicytowanej kwoty do Skarbu Państwa.



Post zmieniony (03-07-20 11:44)

 
18-06-14 09:26  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:35)

 
18-06-14 21:05  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Borowy 



Na Forum:
Relacje z galerią - 13
Galerie - 3


 - 2

Witam. Gratulacje z okazji 100 opowieści. No i wytrwałości w kolejnych setkach :)

--


Wykonane:
ORP Błyskawica , ORP Piorun , Torpedowce Kit i Bezszumnyj , Torpedowiec A-56 , Torpedowiec ORP Kujawiak , ORP Burza - stan na 1943 r , Pz.Kpfw. III Ausf J , T-34 , IS-2, Komuna Paryska , Sherman M4A3 , Star 25 - samochód pożarniczy , Zlin 50L/LS , Gaz AA , PzKpfw. VI Tiger I Ausf. H1, Krupp Protze OSP,

W budowie:


Pozdrowienia z krainy podziemnej pomarańczy !

 
18-06-14 22:39  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Janisz 

W Rupieciarni:
Do poprawienia - 1
 

Szanowny Przyjacielu Akra,

Chcialbym zglosic protest morski do opowiesci nr.87........ niestety ale mocno pomieszales Kolego.
"Seawise Giant" nie poszedl wtedy na plaze tylko zostal wyremontowany i plywal jeszcze ponad 20 lat jako "Jahre Viking"vel "Knock Nevis" i na koniec "Mont". Na plaze wjechal w 2009 roku. Moj koles byl na nim pod koniec sluzby za 3-go offa.
Kolejny o bardzo podobnej nazwie "Sea Giant" ex"Prairial" vel "Hellas Fos" takze poszedl na zylety w XXI wieku w 2003 roku. Moj kolejny znajomy (swiat jest malutki) plywal na nim za 2nd albo c/o w 1998.
Jego blizniaki poszly na zylety w latach 1983-86 czyli przed atakiem.

Podejrzewam ze pomylilo sie Tobie z owa nieszczesna "Barcelona" ktora rzeczywiscie po tym ataku poszla na zylety.

http://echomon.co.uk/top-15-worlds-largest-ships/
http://www.aukevisser.nl/supertankers/part-1/id300.htm

--
Janisz
---------------------
Verbum nobile debet esse stabile. (łac.)

Przysłowie staropolskie: Słowa honoru należy dotrzymywać.

 
18-06-14 23:08  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 99

W POŚCIGU ZA "ALTMARKIEM"

Teoretycznie „Altmark” był zwykłym niemieckim zbiornikowcem. W rzeczywistości przekazywano na niego jeńców z zatopionych przez pancernik „Admirał Graf Spee” brytyjskich statków handlowych. Warunki życiowe jeńców były fatalne. Stłoczeni w pustej ładowni cierpieli z braku dostatecznej ilości powietrza oraz ciągłego sztucznego oświetlenia, a co najgorsze, silnie nagrzane w tropiku burty i stalowy pokład powodowały wzrost temperatury prawie nie do zniesienia. Odpowiedzialny za jeńców młody oficer starał się za wszelka cenę wykazać swoją ważność, skazując przy byle okazji winnych najbłahszych nawet wykroczeń przeciwko surowemu regulaminowi, na trzydniowe życie jedynie o chlebie i wodzie.

Po samozatopieniu hitlerowskiego korsarza na redzie Montevideo, „Altmark” rozpłynął się jak widmo na wodach Atlantyku. Intensywne poszukiwania Brytyjczyków mające doprowadzić do uwolnienia kolegów spaliły na panewce. Gdzie do licha się podział?

Kapitan Heinrich Dau miał rzeczywiście dużo szczęścia. Jego statek przedostał się niezauważony z południowego Atlantyku aż na samą północ. Po opłynięciu Islandii, 14 lutego 1940 roku „Altmark” znalazł się na wodach terytorialnych Norwegii. Zatrzymany został tam na chwilę przez norweski patrolowiec. Kapitan Dau jako dowódca pomocniczej jednostki Kriegsmarine odmówił poddania się inspekcji, zaprzeczając jednocześnie obecności jakichkolwiek jeńców na pokładzie Ale jego pozycja została podana przez Norwegów brytyjskiemu attache morskiemu w Oslo, a ten natychmiast zawiadomił o tym swój rząd.

Wejście na wody neutralnego państwa stanowiło ewidentne pogwałcenie międzynarodowego prawa, jako że statek przewoził 299 jeńców. Kolejne próby kontroli podjęte przez Norwegów nie doprowadziły do ujawnienia prawdziwej roli “Altmarka”. Od tej pory jednakże dwa małe norweskie okręty towarzyszyły Niemcom jak cienie w drodze po wodach terytorialnych. Chodziło tu o niedopuszczenie do otwartego złamania neutralności kraju.

*

Komandor Philip Vian dowodził zespołem składającym się z krążownika „Arethusa” oraz pięciu niszczycieli z idącym na czele „Cossackiem”. To właśnie jemu przypadło zadanie odszukania „Altmarka”. Wkrótce nadeszły dwa sprzeczne ze sobą meldunki z samolotów rozpoznawczych. Każdy z nich należało bezwzględnie sprawdzić. Vian rozdzielił swój zespół. Po kilku godzinach okazało się, że jednym z podejrzanych obiektów jest szwedzki frachtowiec. Ten drugi winien być zatem „Altmarkiem”!

„Cossack”


Wkrótce z „Arethusy” dojrzano jakiś statek w asyście dwóch torpedowców. Sygnał nakazujący zastopowanie pozostał zlekceważony. Czyżby kapitan Dau, sam złamawszy neutralność Norwegii sądził, że Brytyjczycy zawahają się uczynić to samo? Zbiornikowiec wszedł w głąb fiordu. Torpedowce stanęły przy jego wejściu, jakby chciały zapobiec militarnemu starciu na własnych wodach.

Zapadł zmrok. W pobliżu norweskich jednostek zastopowały trzy brytyjskie niszczyciele. Vian oświadczył dowódcy torpedowca „Kjell”, iż na „Altmarku” znajdują się brytyjscy jeńcy, i że ma zdecydowany zamiar uwolnić ich. W odpowiedzi Norweg zapowiedział użycie broni, gdyby brytyjskie okręty zaczęły wchodzić do portu. Sprawa stała się zbyt poważna jak na kompetencje Viana.

Zaszyfrowana informacja poszła drogą radiową do Londynu. Po trzech godzinach Winston Churchill, Pierwszy Lord Admiralicji, przesłał jednoznaczną instrukcję. Vian otrzymał rozkaz zaproponowania Norwegom wspólnego odprowadzenia „Altmarka” do Bergen, gdzie poddany byłby brytyjsko-norweskiej inspekcji. W przypadku braku zgody na tę propozycję, Vian upoważniony został do uwolnienia jeńców siłą. Ewentualna militarna akcja Norwegów miała się spotkać z natychmiastową zbrojną ripostą. Rezultat tak nierównego starcia był zresztą nader łatwy do przewidzenia. Dowódca „Kjella” zdawał sobie z tego doskonale sprawę. Ustępując przed przeważającą siłą, zrezygnował z jakiegokolwiek przeciwdziałania.

„Cossack” wszedł w głąb fiordu. Tam, z przodu, stał wśród lodowej kry „Altmark”. Niespodziewanie silny reflektor z niemieckiego statku oślepił ludzi na mostku niszczyciela. Pomimo tego „Cossack” zręcznie dobił do burty Niemca. Co do dalszego przebiegu wydarzeń wypadków znane są dwie skrajnie różniące się wersje.

„Cossack” podchodzi do „Altmarka”


„Altmark” już po brytyjskiej akcji

,

Według Brytyjczyków Dau poddał swój statek, ale pomimo tego kilku niemieckich marynarzy po przejściu lodem na brzeg otworzyła do niszczyciela ogień z pistoletów maszynowych. Natychmiastowa odpowiedź spowodowała śmierć sześciu Niemców i zranienie kolejnej szóstki. Otworzono ładownię „Altmarka”, po czym 299 jeńców przeszło na bezpieczny pokład „Cossacka”. Byli wolni!

W wersji Daua natomiast, na pokład „Altmarka” przeskoczyła grupa abordażowa, otwierając z miejsca ogień w kierunku bezbronnych niemieckich marynarzy. Ostrzeliwano nawet tych, którzy po lodzie uciekali ku lądowi. Ostatecznie Dau doliczył się siedmiu zabitych i jednego zaginionego.

Niemcy schodzą na ląd, niosąc trumny z ciałami swych kolegów

Niezależnie od tego, kto mówił prawdę, Vian odniósł niewątpliwy sukces i słusznie doczekał się gratulacji Churchilla. Niemcy wszczęli po całej historii ogromną akcję propagandową, protestując przeciwko bezczelności, z jaką Brytyjczycy złamali neutralność Norwegii. Określenia „piraci” i „mordercy” były najczęściej używanymi epitetami. Oczywiście tupet Niemców był ewidentny. To przecież oni pierwsi złamali prawo międzynarodowe! I dlatego też całość wydarzeń najlepiej podsumuje fragment oficjalnego oświadczenia brytyjskiego: „Niemiecki statek wpłynął na neutralne wody, aby złamać prawo, brytyjski - aby ten plan pokrzyżować, taka jest różnica”.

Trudno nie przyznać temu racji.

Post zmieniony (03-07-20 11:41)

 
18-06-14 23:08  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 100

BEZ OFIAR

W pamiętnym dla nas wrześniu 1939 roku Holendrzy wodowali swój kolejny statek pasażerski. „Oranje” miał łączyć Stary Kontynent z Indiami Holenderskimi, ale na przeszkodzie stanęła temu wojna. W charakterze obsadzonego przez Australijczyków statku szpitalnego, liniowiec przesłużył pracowicie następne lata, wracając dopiero w 1946 roku na linię Amsterdam – Indonezja.

W 1964 roku statek sprzedano znanemu włoskiemu armatorowi Achille Lauro Lines, który po przebudowie i modernizacji w Genui nadal mu tradycyjnie dla siebie "rodzinną" nazwę "Angelina Lauro". Odświeżony liniowiec mogący zabrać 1616 pasażerów, obsługiwać miał teraz bazujące na emigrantach połączenie pomiędzy Southampton a Sydney. Ponieważ jednak liczba emigrantów do Australii malała gwałtownie z roku na rok, skierowano "Angelinę" po pewnym czasie na lukratywnie zapowiadający się akwen Morza Karaibskiego.

W marcu 1979 roku statek wyszedł z San Juan na Puerto Rico, mając na pokładzie 350 członków załogi i 650 pasażerów. Reszta pasażerów pozostała na lądzie, uczestnicząc w przygotowanych tam dla nich licznych atrakcjach. Okazało się to dla nich szczęśliwym zbiegiem okoliczności, bowiem wkrótce na statku wybuchł gwałtownie rozszerzający się pożar

Morze było niezwykle spokojne, toteż pasażerowie i niepotrzebna do walki z żywiołem część załogi spokojnie i w zdyscyplinowany sposób przesiadła się na szalupy, skąd praktycznie natychmiast podjęły je licznie przybyłe, zaalarmowane sygnałem SOS statki. Z nieobjętą szczęśliwie pożarem maszyną "Angelina Lauro" zawinęła 30 marca o własnych siłach do jednego z portów na pobliskich Wyspach Dziewiczych. Tłumy tubylców i zapamiętale robiących zdjęcia turystów obserwowało z napięciem okryty gęstym, czarnym dymem kadłub oraz strzelające na całe metry przez większość okien języki ognia.

Do akcji ruszyły statki pożarnicze, ale ich wysiłki od razu były skazane na niepowodzenie. Wlewane do wnętrza „Angeliny” ogromne masy wody spowodowały najpierw przechył, a wreszcie przewrócenie się wielkiego kadłuba na dno portowego basu. Z wystającą ponad poziom wody całą lewą stroną statek płonął jeszcze przez kolejne sześć dni.

Po wygaśnięciu ognia nikt oczywiście nie miał wątpliwości, iż wypalony „pasażer” nadaje się już tylko na złom. Pod koniec maja rozpoczęto trwający sześć tygodni wysiłek, owocujący załataniem wszystkich dziur oraz wypompowaniem z wnętrza ogromnych ilości wody. Teraz już "Angelina" mogła pójść na holu via Kanał Panamski do jednej z azjatyckich stoczni złomowych. Nigdy tam jednak nie dotarła. Mocno nadwerężony ogniem kadłub nie wytrzymał trudów holowania i w rezultacie wrak zatonął 24 września, mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Kanałem Panamskim a Hawajami.



, ,

--

Post zmieniony (10-04-20 13:29)

 
19-06-14 13:38  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Edekyogi 

 

Kolego Janisz!
Merytorycznie - niewątpliwie masz rację.
Ale po pierwsze primo - prezentowane przez Akra teksty są jak gdyby "reprintem z klisz" z tamtej epoki.
Po drugie primo - w tamtych czasach nie było internetów (przynajmniej tak masowo dostępnych jak teraz) i korzystano z wiedzy takiej jaka była dostępna.
Po trzecie primo - do innych prezentowanych przez Akra "morskich opowieści słuchanych przy szklaneczce rumu" też pewnie można było by się przyczepić - ale PO CO PSUĆ WSPANIAŁĄ ZABAWĘ?
Jo-ho-ho i butelka rumu!

 
19-06-14 14:16  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Po czwarte primo - zgadzam się w pełni przedmówcą.!

 
19-06-14 15:28  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:36)

 
19-06-14 21:15  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Edekyogi 

 

Bitwa pod Grunwaldem Matejki jest cała przekłamana - ale nikt jej przemalowywać nawet nie próbuje...

 
20-06-14 08:28  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

1. Ja i Matejko... fakt, Matejko już nie żyje a ja coraz częściej podupadam na zdrowiu :-)

2. Dopisałem kilka zdań po opowieści o "Seawise Giant'. Janisz - dziękuję i liczę na dalszą współpracę :-)

Post zmieniony (20-06-14 08:33)

 
20-06-14 08:34  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 101

ISKRA

Zbiornikowce są równie niebezpieczne, kiedy niosą swój łatwopalny ładunek, jak i kiedy idą pod balastem. Nawet w pustych bowiem zbiornikach zbierają się palne gazy, którym wystarcza często jedna jedyna iskra. Błędy załogi na takich statkach rzadko uchodzą bezkarnie...

Amerykański zbiornikowiec “American Eagle” szedł pod balastem z Savannah w Georgii do. teksańskiego Galveston. Mając 201 metrów długości i 20.520 ton wyporności nie zaliczał się do dużych w swej klasie. Był piękny, słoneczny dzień 26 lutego 1984 roku, statek znajdował się około 180 mil na południowy zachód od Nowego Orleanu.

Bosman z pomperem zabierali się właśnie za odgazowywanie umytego wcześniej po resztkach paliwa jednego ze zbiorników. W tym celu opuścili tam wentylator z dołączonym długim, plastikowym rękawem. Po chwili przez rękaw poszła gorąca para, napędzająca wentylator. Zgodnie z instrukcją producenta, był to bezpieczny system użytkowania nawet, “w potencjalnie wybu chowej atmosferze". Praktyka wykazała coś innego.

O 10:45 nastąpił potężny wybuch nagromadzonych w zbiorniku gazów. Wielu marynarzy wstrząs rzucił z wielką siłą na podłogę. Pokład pokryły liczne szczątki, a lewe skrzydło mostku opadło nagle, jakby przygniecione potężnym, niewidzialnym ciężarem. Niesamowite wrażenie pogłębiała prawoburtowa świeca dymna, która uruchomiła się samoczynnie pod wpływem eksplozji. Na skutek uszkodzenia przewodów zaczęła działać także syrena, zagłuszając wszystko przez następny kwadrans.

Zastopowano silnik. Pokonując po kilka stopni naraz, na mostek wbiegł kapitan. Zastał tam rannych sternika oraz III oficera. Z przerażeniem odnotował również sporą dziurę na pokładzie. Poszycie obu burt na śródokręciu wybrzuszyło się nawet do dwóch metrów, a prawa burta na przestrzeni kilku metrów oddzieliła się nawet od pokładu. Szczęśliwie nie wybuchł pożar, co dawało niejakie podstawy do optymizmu. W tym stanie rzeczy zajęto się przede wszystkim rannymi.

Wstrząs przy eksplozji był tak silny, że radiostacja urwała się z zamocowań, spadając na podłogę. Radiooficer - także ranny - podjął zatem starania o uruchomienie przenośnej radiostacji na szalupie. Jednocześnie na wszelki wypadek przygotowywano łodzie do opuszczenia. Przechodzące niedaleko dwa statki nie zareagowały, niestety, na wystrzeliwane rakiety: być może zawiniło świecące jaskrawo słońce.

Wkrótce do kapitana dotarła hiobowa wieść, że na pokładzie w rejonie wybuchu znaleziono martwe ciała I oficera, bosmana i pompera. Szalupowa radiostacja nadal nie dawała się uruchomić. Wreszcie o 13.30 udało się nadać wezwanie o pomoc ze znajdującej się na mostku ukaefki:

„American Eagle Mayday pozycja 27’30 N 91’31 W zastopowany - eksplozja z przodu pokładu głównego – bez ognia – trzech rannych do ewakuacji jeśli możliwe”.

Sygnał został odebrany i juz o 16:24 przy unieruchomionym statku pojawił się brytyjski zbiornikowiec “Fort Edmonton”. Wkrótce nadleciał także helikopter Coast Guard. Opuszczony na linie lekarz stwierdził zgon trzech marynarzy, po czym sprawnie ewakuował z pokładu rannych. W drodze znajdował się już ratowniczy holownik, mający zjawić się na miejscu następnego dnia po południu. Ogólnie sytuacja nie wyglądała źle, ponieważ poziom wody wewnątrz kadłuba najwyraźniej nie podnosił się.

Noc minęła spokojnie, ale następnego ranka spostrzeżono z przerażeniem, że dryfujący statek znoszony jest na dwie wieże wiertnicze. Uruchomiony na małych obrotach silnik nie był w stanie poprawić sytuacji ¡ dlatego też w końcu przyjęto hol z “Enterprise”, jednego z trzech znajdujących się w pobliżu zaopatrzeniowych statków nafciarzy.

I wtedy właśnie zauważono niepokojący objaw: oto część dziob owa zbiornikowca sprawiała wrażenie, jakby zaczęła się poruszać niezależnie od reszty statku! Niewątpliwie przyczyną tego były spore dziury ziejące po obu burtach na wysokości
miejsca eksplozji. Oznaczało to początek końca.

27 lutego o 16:37.37 “American Eagle” przełamał się na pół, po czym rufowa część – z nadbudówką - jako pierwsza zaczęła pomału pogrążać się wywodzie. Na skutek poważnych problemów przy opuszczaniu jedynej nadającej się do tego szalupy, marynarze zmuszeni byli skakać do ciepłej na szczęście wody. Po chwili trzymali się już mocno burt łodzi. Nie wszyscy, bowiem wielu wiatr i fala zniosły o dziesiątki metrów.

Trzy asystujące jednostki natychmiast rozpoczęły akcję ratunkową. Jednakże z 24 obecnych na “American Eagle” przed ewakuacją marynarzy wyciągnięto ostatecznie tylko 22, spośród których jedna osoba zmarła po kilku minutach na pokładzie śmigłowca.

Prowadzone przez następne trzy dni poszukiwania zaginionej dwójki nie dały niestety żadnych efektów. Przyjęto ostatecznie, iż nie zdążyli oni opuścić statku, idąc razem z nim na dno.

Prowadzone po tragedii śledztwo ustaliło, że najprawdopodobniej przyczyną eksplozji będącej początkiem wszystkiego była „iskra pomiędzy poszyciem zbiornika a naładowaną ładunkami elektrostatycznymi skondensowaną parą, opadającą z plastikowego rękawa na wentylator”. Iskra owa stała się wyrokiem śmierci dla sześciu ludzi.

Na zdjęciu „American Eagle” już po odłamaniu się dziobu:


--

Post zmieniony (10-04-20 13:30)

 
20-06-14 08:35  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 102

RATOWNICY

Siedemnastego marca 1969 roku o 16:56 w eterze rozległ się głos donoszący o statku w bezpośrednim zagrożeniu. Wiadomość pochodziła od liberyjskiego parowca „Irene", idącego w balaście ze szkockiego Granton do norweskiego Kristiansand. Niedużemu, bo wypierającemu niewiele ponad dwa i pół tysiąca ton statkowi... zabrakło paliwa, prawdopodobnie z powodu niekontrolowanych wycieków ze zbiorników. Ponieważ siła wiatru dochodziła do dziesiątki w skali Beauforta, trudno było wyobrazić sobie poważniejszą sytuację. Potwierdzeniem tego stało się nadanie o 18:20 sygnału SOS, popartego prośbą o jak najszybsze udzielenie pomocy. Podana pozycja sytuowała statek zaledwie o dwie mile na wschód od Wysp Orkney.

Po kilkunastu minutach ku „Irene" szły już dwie specjalistyczne łodzie ratownicze: jedna z nich, o nazwie „T.G.B” (od inicjałów tajemniczego fundatora łodzi) obsadzona była przez ratowników z małej rybackiej osady Longhope, a druga z portu w Kirkwall.

Kiedy jednak obie łodzie ciężko sztormując szły na przemian w śniegu i deszczu na ratunek, „Irene" została właśnie wyrzucona na skały najbardziej wysuniętej na południe wyspy Orkneyów, South Ronaldsay. Płytka woda umożliwiła całej, siedemnastoosobowej załodze przedostać się szczęśliwie na ląd. Przed opuszczeniem statku, radiooficer poinformował ośrodek ratowniczy o nowej sytuacji. Oznaczało to przerwanie akcji obu łodzi.



Jednostka z Kirkwall wkrótce zacumowała w swojej bazie, ale ratownicy z Longhope nie odzywali się. Natychmiast rozpoczęto szeroko zakrojoną akcję poszukiwawczą. W powietrze wzbiły się helikoptery i samoloty wojskowe, a w morze wyszły wszystkie bazujące na południu archipelagu łodzie ratownicze. Pomiędzy 1:30 a 2:00 w nocy radiotelegrafista z wyspy North Shields usłyszał adresowaną do radiostacji Wick Radio wiadomość od poszukiwanych: ŁÓDŹ LONGHOPE ŁÓDŹ LONGHOPE ŁÓDŹ LONGHOPE WZYWA WICK RADIO WRACAM DO BAZY.
W serca poszukujących powróciła nadzieja, pomimo że ludzie z Longhope nie odezwali się już więcej. W dziesięć i pół godziny później straszna prawda wyszła na jaw: ratownicy z Thurso nadali przez radio SPOSTRZEŻONO PRZEWRÓCONĄ DO GÓRY DNEM ŁÓDŹ CZTERY MILE NA POŁUDNIOWY-ZACHÓD OD TORNESS. TO JEST R. N. 1.B.T.G.B. (kodowa nazwa łodzi z Longhope - A.K.). JESTEŚMY TUŻ OBOK. O 13:05 nadszedł kolejny meldunek ŁÓDŹ LONGHOPE NA HOLU, NIE MA ZNAKU ŻYCIA.

W porcie Scrabster przyholowaną jednostkę odwrócono i wtedy znaleziono wewnątrz ciała siedmiu ludzi. Brakowało zwłok ósmego członka załogi. Prawa burta łodzi była poważnie uszkodzona, prawdopodobnie po uderzenia o skałę. Sekcje wykazały, że cała siódemka zmarła na skutek utopienia po przewróceniu się łodzi.

Wiadomość o tragicznej śmierci ośmiu ratowników szybko rozniosła się po całym świecie. W przeciągu kilku tygodni samorzutnie organizowane zbiórki przyniosły aż 100.000 funtów dla rodzin zmarłych bohaterów.

A „Irene"? Poważnie uszkodzony przez fale statek został sprzedany na złom. Pocięto go na kawałki w miejsca wyrzucenia na brzeg.

9 sierpnia 1970 odsłonięto statuę honorującą ratowników. W uroczystości brały udział m.in. królowa Elżbieta i królowa-matka Maria. Statua stoi przy grobach dzielnej ósemki. Umieszczony napis brzmi „Nie ma większej miłości od tej, która powoduje oddanie swego życia za innych”.

Statua w Longhope


*

„Irene" nie była szczęśliwą nazwą w 1969 roku. Dziewiątego września stary, bo mający aż 48 (!) lat i noszący to samo imię grecki statek został wyrzucony przez sztorm na libański brzeg. Załoga uratowała się w komplecie, ale sam statek nie nadawał się już do remontu.

Post zmieniony (10-04-20 13:31)

 
20-06-14 12:46  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Edekyogi 

 

Z prądem - tj. RUMEM !!!

 
20-06-14 13:28  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:37)

 
20-06-14 23:24  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 103

NIEZWYKŁA ODYSEJA

Konwój UGS-4 szedł z Nowego Jorku do Casablanki. Styczeń 1943 roku nie był łaskawy dla marynarzy. Silny sztorm sprawił, że konwój został rozwiązany, a każdy statek miał dotrzeć do celu na własną rękę. Nie było to bezpieczne, zważywszy na poważne zagrożenie ze strony U-bootów, ale też i marsz w szyku na rozszalałym morzu mógłby okazać się jeszcze bardziej niebezpieczny, o ile w ogóle możliwy.

Jednym z idących w pojedynkę statków był amerykański „City of Flint”. Statek zygzakował idąc z szybkością 11 węzłów, starając się odnaleźć któreś z rozproszonych przez sztorm statków. 23 stycznia o 22:05 rozległ się głośny huk wybuchu torpedy (wystrzelonej przez U-575). Torpeda trafiła w lewą burtę na wysokości pierwszej ładowni, zapalając przewożony tam olej i benzynę. Ponieważ statek szedł pod wiatr, pożar szybko objął cały obszar od dziobu aż do nadbudówki.

Nikt nie miał wątpliwości, że nie ma zbyt wiele czasu na ewakuację. Zatrzymano maszynę, po czym 40 członków załogi plus 25 artylerzystów (statek uzbrojony był w 8 dział różnego kalibru) opuściło w ciągu dziesięciu minut statek na czterech szalupach, sprawnie opuszczonych na burzliwe wciąż morze. Część marynarzy, nie widząc innej możliwości ratunku, skakała wprost do świecącej krwawo od łuny pożaru wody.

Po chwili w statek uderzyła kolejna torpeda trafiając tuż za mostkiem. O 23 statek przegłębił się mocno na dziób i w pięć minut później poszedł na dno około 300 mil na południe od Azorów. Podczas ataku zginęło dwóch marynarzy i czterech artylerzystów. Rankiem następnego dnia U-boot wynurzył się i podjął z wody kucharza Roberta Daigle, który resztę wojny spędził w obozie jenieckim.

Trzy z szalup trzymały się rejonu zatopienia statku przez dwa dni, zanim w końcu ruszyły ku Azorom. Przenośnym nadajnikiem wzywano pomocy. Następnego dnia znalazł ich portugalski niszczyciel „Lima” i wysadził na ląd w Ponta del Garda na Azorach.

Rozbitkom z czwartej łodzi nie poszło tak gładko. Znajdowało się w niej siedem osób (w tym Polak). Udało się im wyciągnąć z wody dwóch kolegów, po czym przejęli z małej tratewki kolejną dwójkę. Teraz trzeba było szybko oddalić się od płonącego statku, ponieważ zaczęła eksplodować przewożona na nim amunicja. Marynarze padli na dno łodzi, nad którą przelatywały niziutko wciąż nowe pociski. W każdej chwili przypadkowe trafienie mogło spowodować śmierć wszystkich w szalupie. Minął straszliwy kwadrans bezsilnego oczekiwania, zanim bezpośrednie zagrożenie minęło.

Podniesiono w ciemnościach żagiel i skierowano szalupę na wschód, ku Afryce. gdy po kilku godzinach wzeszło blade słońce, dookoła widać było jedynie puste morze. Znajdujące się na łodzi skromne zapasy żywności i wody należało starannie racjonować od samego początku. Wściekle dokuczało także rozbitkom zimno, bowiem styczeń i luty na tych szerokościach są surowe i wilgotne. Słabe promienie słońca w ciągu dnia nie były w stanie ogrzać stale zziębniętych ludzi.

Mijał dzień po dniu, a ratunek nie nadchodził. Dopiero dwunastego dnia rozbitkowie ujrzeli przechodzący o kilka mil statek, ale nikt nie zauważył ich rozpaczliwych sygnałów. Znów byli zdani tylko na siebie.

Głód i zimno coraz bardzie dawały się we znaki. W dwudziestym szóstym dniu od storpedowania statku jeden z marynarzy, zdradzający już od kilku dni objawy choroby psychicznej, starał sie wyskoczyć za burtę. Oczami chorej wyobraźni widział ląd, do którego tak bardzo chciał dopłynąć... Powstrzymano go siłą, ale gdy minęła kolejna noc, nieszczęśnika już nie było. Wyskoczył za burtę, gdy wszyscy spali.

Kolejne dni minęły na łowieniu ryb wzbogacających beznadziejnie skromne i monotonne menu oraz na wypatrywaniu ratunku. Wciąż i wciąż bez rezultatu.

Szalupa szła uparcie na wschód. Przecież kiedyś musi osiągnąć ląd! Dobrą oznaką były coraz częstsze odwiedziny mew. Ku radości rozbitków posiłki zaczęły wzbogacać licznie tu występujące ryby latające, często wpadające wprost do szalupy.

Nadszedł czterdziesty szósty dzień żeglugi. I wtedy, gdy szalupę dzieliło od lądu zaledwie 50 mil, w pobliżu pojawił się brytyjski niszczyciel „Quadrant”. Zauważył sygnały rozbitków! Wkrótce wyczerpaną dziesiątkę wciągały na pokład okrętu silne ręce ratowników. Nadszedł koniec niezwykłej odysei.



--

Post zmieniony (10-04-20 13:32)

 
20-06-14 23:25  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 104

KOLEJNY FILIPIŃSKI PROM...

Rozrzucone na mnogości wysp i wysepek Filipiny nie mogą się obejść bez gęsto rozbudowanej sieci połączeń promowych. W roku 1980 jednym z eksploatowanych tam promów był zbudowany dziewięć lat wcześniej "Don Juan", mierzący niewiele ponad 95 metrów i wypierający 2311 ton. Ponieważ jednak chodził na trasach krótkich, nader często znajdowało się na nim dobrze ponad tysiąc osób, pasażerów i załogi.

Dwudziestego drugiego kwietnia prom znajdował się w drodze z Manili do Bacolod na wyspie Negros. Statek był znany z dużej prędkości którą rozwijał, w rezultacie czego trasę tę pokonywał w czasie 18-19 godzin, podczas gdy konkurencja potrzebowała aż 22-24 godzin.

Zgodnie z oficjalnymi dokumentami, statek przewoził 890 pasażerów oraz 110 członków załogi, razem dokładnie 1000 osób. Wieczorem, kilka godzin po wyjściu z Manili, na nieskazitelnie gładkiej wodzie odbijało się światło będącego właśnie w pełni księżyca. Morze było gładkie jak stół. Większość pasażerów położyła się już do snu, podczas gdy pozostali czekali na rozpoczęcie tańców przy asyście statkowego zespołu muzycznego.

Widoczność wciąż była znakomita i dlatego trudno zrozumieć, w jakich okolicznościach o 22:30 prom zderzył się z idącym pod balastem niewielkim filipińskim zbiornikowcem "Tacloban City" który uderzył w lewą burtę promu, robiąc w jego burcie wielką dziurę. Co gorsze, uderzenie zablokowało drzwi części kabin, uniemożliwiając tym samym opuszczenie ich przez znajdujących się wewnątrz pasażerów! Uwięzieni do końca, poszli wkrótce na dno razem ze statkiem.

Prom stanął martwo na wodzie, z silnym przechyłem na lewą burtę. Część zszokowanych pasażerów zaczęła skakać do wody, nawet nie założywszy pasów ratunkowych.

Załoga zaczęła gorączkowo rozdawać pasy, próbując jednocześnie umieszczać pasażerów w szalupach. Wyrzucono za burtę tratwy dla ludzie już znajdujących się w wodzie. Ale czasu brakowało. W ciągu zaledwie 15-20 minut przeładowany prom położył się na burtę i poszedł na dno. W kadłubie pozostały do końca setki daremnie próbujących wydostać się na zewnątrz ludzi. Na wciąż pokrytej srebrzystą poświatą wodzie unosili się rozpaczliwie wołający o pomoc rozbitkowie. Załoga „Tacloban City” gorączkowo wyciągała jednego rozbitka po drugim, ale również i martwe ciała. Po dwóch godzinach przybył mu w sukurs idący całą naprzód na miejsce zderzenia zbiornikowiec "Laoag City", ratując kolejnych rozbitków i wyławiając kolejne śmiertelne ofiary katastrofy. Po nim nadciągnęły liczne małe statki i rybackie kutry. Poszukiwania kontynuowano przez całą następną dobę, włączając w nie również samoloty.

W czasie późniejszej rozprawy uratowany kapitan "Don Juana" twierdził, iż dwukrotnie zmieniał kurs, aby uniknąć kolizji. Dodał, iż zbiornikowiec również zmienił kurs, ale pomimo tego staranował prom. Z kolei dowódca "Tacloban City" oskarżał o spowodowanie zderzenia drugą stronę, zarzucając załodze "Don Juana" nieudolność, brak obserwacji i nieskuteczne manewrowanie. To prom - jego zdaniem - staranował "Tacloban City".

Wkrótce opublikowano oficjalne liczby podsumowujące katastrofę. Nie wyglądały one najgorzej. Uratowano 896 osób oraz wyłowiono 121 martwych ciał. Dopiero te liczby dały dziennikarzom do myślenia. 896 + 121 =1017. Statek jednakże przewoził jakoby tylko 1000 osób, a ponadto nikt nie miał wątpliwości, iż mnóstwo ludzi poszło na dno razem z szybko tonącym statkiem! Ilu zatem pasażerów przewoził "Don Juan" NAPRAWDĘ?

Przyciskany zewsząd armator przyznał w końcu, iż zwyczajowo dzieci, oraz dorosłych okrętujących w ostatniej chwili nie umieszczano już na liście pasażerów. Na podstawie własnych dociekań 1okalna prasa uznała ostatecznie, iż ostatni ego rejsu "Don Juana" nie przeżyło ponad 1000 osób!

W siedem lat później historia powtórzyła się, tyle że w dużo tragiczniejszym wymiarze. Filipiński (znowu!) prom "Doña Paz" poszedł na dno w grudniu 1987 roku. Także i tym przypadku brak pełnej listy pasażerów nie pozwalał na dokładne odtworzenie rozmiarów zagłady. Oficjalnie powiadomiono o śmierci 1500 osób, ale informacje od krewnych zaginionych pozwoliły na dojście do prawdziwej liczby. Przypadek "Doñii Paz” okazał się najstraszniejszą morską katastrofą w czasach pokoju; wraz ze statkiem zginęło wówczas aż 4386 osób!!!

„Don Juan”


--

Post zmieniony (10-04-20 13:32)

 
21-06-14 23:38  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 105

SHINANO

Dla czwórki japońskich superpancerników żaden przeciwnik nie miał być zbyt mocny. Potężne, strzelające na 22,5 mili działa kalibru 456 mm zniszczyłyby wroga, same pozostając wciąż poza zasięgiem jego artylerii. Także wypornością okręty pozostawiały daleko z tyłu największe pancerniki świata: 7O.000 ton wobec 51.000 "Bismarcka" czy 52.000 "Missouri".

Trzy pierwsze olbrzymy przyjęły nazwy starych prowincji: "Yamato" "Musashi" i "Shinano". Budowę czwartego okrętu zarzucono jeszcze przed wybraniem dla niego nazwy, bowiem atak na Pearl Harbor wykreował nowego króla oceanów - lotniskowca.

Po pierwszych porażkach Amerykanie w miarę szybko otrząsnęli się z zaskoczenia przechodząc stopniowo do ofensywy. Czerwiec 1942 roku przyniósł przełom. Utrata czterech lotniskowców w bitwie o Midway postawiła Cesarską Marynarkę bez możliwości wyboru. Teraz żaden pancernik - choćby i najpotężniejszy - nie był już ważny. Liczyło się tylko jak szybko można budować wciąż nowe i nowe lotniskowce. Z tego też powodu wzięto pod uwagę znajdujący się w budowie kadłub "Shinano".

Stępkę pod ten okręt położono w Stoczni Marynarki Wojennej w Yokosuka 4 maja 1940 roku. Budowę zazdrośnie otoczono z trzech stron wysokim płotem, podczas gdy czwartą chronił wysoki, piaskowcowy klif. Nikt niepowołany nie miał wstępu do chronionej strefy. Zakazu fotografowania, ba, posiadania choćby aparatu fotograficznego przestrzegano konsekwentnie. W rezultacie "Shinano" został jedynym dużym okrętem XX wieku, który nie doczekał się ani jednego zdjęcia z okresu budowy. Tajemnicę chroniono tak dobrze, że Amerykanie praktycznie nie mieli o nim pojęcia aż do samego końca wojny! Wprawdzie 1 listopada 1944 roku zwiadowczy B-29 wykonał zdjęcie "Shinano" z wysokości 10,5 kilometra, ale fotografia ta... nie została rozpowszechniona!

W założeniach lotniskowiec miał mieć równie znakomite jak "Yamato" i "Musashi" opancerzenie. I chociaż zamierzenie to zostało jedynie częściowo zrealizowane, okręt mógł w teorii wytrzymać wielokrotne uderzenia torped, pocisków artyleryjskich i bomb lotniczych. Nic jednakże nie ma za darmo. Potężne, ważące aż 24.033 tony opancerzenie spowodowało zmniejszenie powierzchni hangarów. W rezultacie "Shinano" nie miał zostać lotniskowcem uderzeniowym - na gigancie mieściło się zbyt mało samolotów! - ale jednostką pomocniczą: tankującą, zbrojącą i naprawiającą w ogniu walki samoloty z innych lotniskowców. Dopiero później zdecydowano się jednak na "normalne" wykorzystanie okrętu planując dla niego 18 myśliwców, 18 bombowców i 6 samolotów rozpoznawczych (według innych źródeł odpowiednio 20-20-7).

Pokład startowy "Shinano" wznosił się niecałe 15 metrów nad powierzchnię wody, co wobec 18 metrów mniejszych przecież lotniskowców klasy "Essex" było raczej mizernym osiągnięciem. Do bardzo silnych należało przeciwlotnicze uzbrojenie. Szesnaście dział 127 mm, 145 szybkostrzelnych działek 25 mm oraz 12 wielolufowych wyrzutni rakiet przeciwlotniczych 120 mm miały zniszczyć każdy wrogi samolot. Dla obrony przed ogniem ograniczono do minimum ilość użytego drewna, zastosowano niepalne farby oraz zgromadzono duże ilości gaśnic pianowych. Maszyny o mocy 150.000 koni mechanicznych pozwalały na osiągnięcie szybkości 27, 7 węzła. Zapas paliwa umożliwiał przebycie 10.000 mil, a oprócz własnego bunkru okręt miał przewozić także duże ilości paliwa lotniczego. "Shinano” został największym lotniskowcem świata aż do roku 1961, kiedy to zdetronizował go atomowy "Enterprise”.

Pierwotnie okręt miał wejść do służby w lutym 1945, ale w czerwcu 1944 roku stoczni a otrzymała rozkaz skrócenia terminu aż o 4 miesiące. Wobec niemożności zdobycia dodatkowych robotników wydłużono czas pracy z 11,5 do 14 godzin dziennie, siedem dni w tygodniu. Rezultat mógł być tylko jeden. Po kilku zaledwie dniach stoczniowcy tak opadli z sił, że szybko wrócono do poprzedniego czasu pracy - i do starego, lutowego terminu. Końcówka roku 1944 okazała się jednakże tak fatalna dla Cesarskiej Marynarki, że postanowiono przyśpieszyć wodowanie "Shinano" bez względu na stopień zaawansowania prac. O ósmej rano 5 października otwarto zawory wpuszczające wodę do wnętrza suchego doku. Wszystko szło doskonale aż do chwili, gdy ważący 5.000 ton keson-furta z trzaskiem wyrwał się z umocowań. Różnica poziomów wody zrobiła swoje. Wodna lawina wtargnęła gwałtownie do doku unosząc kadłub "Shinano". Lotniskowiec z impetem uderzył dziobem o wznoszącą się przed nim betonową ścianę konstrukcji. Odbita od przeszkody fala cofnęła się zabierając ze sobą okręt, po czym ponownie wtargnęła do wnętrza doku. Dziób "Shinano" znowu uderzył o beton. Dopiero po czwartym uderzeniu wodne wahadło przestało rzucać wielkim kadłubem.

Pomimo rozbitego dziobu 8 października okrętowi uroczyście nadano imię, po czym ponownie dokowano celem dokonania napraw – przykładowo kompletnemu zniszczeniu uległo dziobowe pomieszczenie sonaru. Prace trwały aż trzy tygodnie.

Jedenastego listopada lotniskowiec opuścił stocznię celem dokonania prób w Zatoce Tokijskiej. W osiem dni później oficjalnie uznany za ukończony okręt (co de facto było dalekie od prawdy) przekazano Marynarce. Na mostku uroczyście zawieszono portret cesarza. Dowództwo objął doświadczony kapitan Toshio Abe.

Zmasowane naloty amerykańskich bombowców na pobliskie lądowe cele skłoniły Abe do wyjścia nocą na wody Morza Wewnętrznego. Duża szybkość oraz specjalna konstrukcja kadłuba miały uchronić okręt przed ciosami wróg ich okrętów podwodnych. Wieczorem 28 listopada "Shinano" podniósł kotwicę. Na pokładzie znajdowało się 2176 członków załogi, około 300 stoczniowców oraz 40 cywilów, zatrudnionych w charakterze fryzjerów czy praczy. Na okręt załadowano 50 latających bomb "Okha" oraz 6 szybkich motorówek "Shinyo" - wszystkie przeznaczone dla samobójców. Aparaty te zajęły cały hangar, toteż lotniskowiec nie zabrał własnej grupy lotniczej. W eskorcie szły trzy nowoczesne niszczyciele " Isokaze’', "Yukikaze" i "Hamakaze". Po wyjściu spoza osłony wysp "Shinano" zaczął zygzakować.

O 20:48 radar na amerykańskim, dowodzonym przez komandora porucznika Enrighta okręcie podwodnym "Archerfish" pokazał cel odległy o 12 mil. Oficer wachtowy ogłosił alarm bojowy. Wyjście na pozycję strzelecką nie było jednakże łatwym zadaniem. Wroga jednostka poruszała się z dużą prędkością i jedynie zygzakowanie pozwalało - o ironio - myśleć podwodniakom o sukcesie. Widząc wielką, płaską sylwetkę Enright uznał, iż ma przed sobą zbiornikowiec. Kiedy jednakże nad ranem "Shinano" zmienił kurs idąc na zbliżenie, nikt już nie miał wątpliwości iż chodzi o lotniskowiec. Oceniony zresztą przez Enrighta zaledwie na jakieś 28.000 ton... Dopiero po wojnie Amerykanie dowiedzieli się, iż zatopili największy lotniskowiec świata!

O 3:17 ku Japończykowi poszły 4 dziobowe torpedy. Zwrot pod wodą i wkrótce kolejne dwie torpedy z wyrzutni rufowych pomknęły do celu. Cztery z sześciu pocisków trafiły! Przednią kotłownię zalała woda i po chwili okręt leżał już 10 stopni na prawą burtę. Wiara w niezatapialność lotniskowca była jednakże tak duża, że Abe zamiast kierować się ku najbliższej mieliźnie rozkazał kontynuowanie marszu z maksymalną prędkością.

Akcję ratowniczą prowadzono wyjątkowo nieudolnie, a liczne niedokończone prace stoczniowe ułatwiały zalewanie wciąż nowych przedziałów. O 6 rano okręt stanął w miejscu. Najwięksi nawet niedowiarkowie mogli przekonać się teraz na własne oczy, że niezatapialny okręt tonie. Abe zarządził ewakuację załogi, a krótko po dziesiątej portret cesarza przewieziono z honorami na niszczyciel. Był to widoczny znak, iż okręt uznano za stracony.

Około 11 wśród ryku pary i huku pękających pod naporem wody wręg "Shinano" poszedł na dno. Razem z nim śmierć poniósł dobrowolnie kapitan Abe. W 3 godziny później, kiedy to wciąż na powierzchnię wydostawały się potężne bąble powietrza, zaprzestano akcji ratowniczej. Do Admiralicji i do bazy w Kurę poszła depesza: "Z 2515 personelu na pokładzie Shinano zginęło 1435, uratowano 1080. Uratowano oficerów 55, marynarzy i podoficerów 993, cywilów 32. Portret cesarza bezpieczny na pokładzie Hamakaze. Wszystkie tajne dokumenty zatonęły z okrętem w zamkniętym sejfie na głębokości 4000 metrów".

„Archerfish” uciekł szczęśliwie z miejsca swego największego triumfu, a szczęście nie opuściło go aż do końca wojny. Po jej zakończeniu najpierw służył w pierwszej linii, potem w rezerwie, aż wreszcie 19.10.1968 okręt podwodny „Snook” zatopił torpedą „Archerfisha”, służącego tego dnia jako okręt-cel.

„Shinano”
, ,

„Archerfish”, jego załoga i dowódca, komandor porucznik Joseph N. Enright
, , , ,

Ostatnie chwile „Archefisha”, zdjęcie z peryskopu „Snooka”


--

Post zmieniony (10-04-20 13:33)

 
21-06-14 23:38  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 106

NAGRODA LOSU ZA BOHATERSTWO

Zwodowany w 1870 roku parowiec nazywał się "City of Oxford", ale gdy po dziesięciu latach nabył go szkocki armator Clan Line, przemianowano go na "Clan Macduff". Osiemnastego października 1881 roku statek wyszedł z Liverpool u w długi rejs do Bombaju.

Jak na jednostkę o wyporności 2328 ton nie była ona zbytnio zatłoczona, bowiem oprócz 46 marynarzy zaokrętowano zaledwie 19 pasażerów. Już w dniu wyjścia pogoda była raczej paskudna, a następnego dnia mogła niewątpliwie dawać już żywe powody do niezadowolenia. Co gorsza, stwierdzono przeciekanie poszycia kadłuba. Natychmiast poszły w ruch napędzane parą pompy, które jednak odmówiły posłuszeństwa po kilku zaledwie godzinach! Ponieważ sytuacja stawała się bardzo poważna, do ręcznego pompowania stanęli na pokładzie wszyscy jak jeden mąż, w tym także pasażerowie. Pokład trzeba było niestety opuścić po tym, jak po godzinie dwudziestej drugiej zaczęły go szturmować potężne fale. Pompy zamarły w bezruchu.

Następnego dnia przybierająca wewnątrz kadłuba woda zmusiła do wygaszenia pod kotłami ognia, co nie pozostawiło kapitanowi „Macduffa" wyboru. Padł rozkaz opuszczenia wszystkich sześciu szalup statku. W pierwszej kolejności zabrano się na łodzie od zawietrznej (czyli burty osłoniętej od wiatru), ale nie na wiele to się zdało. Pierwszą z opuszczonych szalup ogromna fala rozbiła natychmiast w drobne kawałeczki. Znajdująca się jeszcze przed chwilą na niej ósemka ludzi została szczęśliwie wyratowana przez równolegle wodowaną niewielką łódkę. Kolejne trzy szalupy zostały także zalane przez fale i teraz przy burcie utrzymywała się już ostatnia z dużych łodzi. Pomieścić ona mogła niestety tylko najwyżej 30 osób, podczas gdy na "Clanie" znajdowało ich się wtedy jeszcze czterdzieści pięć...

Siedemnastu bohaterów w tym pierwszy oficer, zdecydowało się ustąpić pierwszeństwa pozostałym, sami pozostając na pogrążającym sie powolutku w wodzie statku. Dwudziestu ośmiu szczęśliwców z kapitanem na czele obsadziło łódź, po czym wzięło się za wiosła kierując się ku lądowi. Po kilku godzinach szalupa została jednak przewrócona przez falę, a pozostałych przy życiu pięciu zaledwie ludzi uratował wkrótce przechodzący w pobliżu jakiś statek. Druga z łodzi, z siedmioma pasażerami i czterema marynarzami została z kolei spostrzeżona przez parowiec "Palestine", który udaną akcją zakończył odyseję zmarzniętych i przemoczonych rozbitków. Na irlandzką plażą fale wyrzuciły także kolejną, kompletnie zalaną łódź z młodą, martwą kobietą wewnątrz.

A dzielna siedemnastka, która pozostała na statku?
Przez długą, koszmarną noc czynili wszelkie starania, aby jak najdłużej utrzymać "Clan" na powierzchni wciąż wzburzonego morza. Dopiero po południu 21 października zostali dostrzeżeni przez walijski parowiec "Upupa", który ryzykownym manewrem przejął wszystkich na bezpieczny, suchy pokład. Za okazane wcześniej bohaterstwo obdarzeni został i zatem największą nagrodą - życiem.

Opuszczony i dryfujący "Clan Macduff" widziano po raz ostatni dwudziestego pierwszego października o godzinie dziewiętnastej. Był to już jednak tylko wrak, mający przed sobą najwyżej kilka godzin morskiego żywota. Jego los podzieliły 32 osoby, w tym 12 pasażerów.

Ostatnia szalupa odchodzi od „Clan Macduff”


--

Post zmieniony (10-04-20 13:34)

 
22-06-14 19:12  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
modellot1 

W Rupieciarni:
Do poprawienia - 47
 

SS Arctic z Collins line ,SS City of Benares , RMS Empress of Britain , M/S Oranje , Statendam - nazwy dziedziczne jak u nas Batory - Stefan Batory to są ciekawe tematy

 
22-06-14 22:30  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:37)

 
22-06-14 22:48  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Edekyogi 

 

No po prostu "Baśnie 1000 i 1 nocy" Szecherezady :-))

 
23-06-14 01:24  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Lennart 

W Rupieciarni:
Do poprawienia - 1


 - 1

Raczej "Historie z 1000 mórz i oceanów" :) Ale takie historyjki to się czyta z zapartym tchem :) Twój styl Akra bardzo mi przypomina Andrzeja Perepeczkę- sprawia, że czytelnik sam przenosi się w wir akcji, nie są to tylko suche "kronikarskie" fakty. I za to Tobie chwała! Z takim warsztatem literackim warto iść dalej i publikować kolejne teksty :) Pomyśl kiedy nad zebraniem ich w jakiś zbiór, warto byłoby coś takiego wydać :)

--
Pozdrawiam,
Lennart

 
23-06-14 08:08  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 107

TORPEDA W WIGILIJNY WIECZÓR

Rankiem 24 grudnia 1944 roku wypełniony po brzegi amerykańskimi żołnierzami statek opuszczał Southampton. Było to kolejne wzmocnienie dla nacierających ostro na froncie zachodnim wojsk alianckich. Belgijski pasażer „Leopoldville” miał teoretycznie 360 miejsc, ale podczas wojny obowiązywały inne zasady - zwłaszcza że statek miał przed sobą tylko kilkugodzinny przelot przez Kanał La Manche. Dlatego też zaokrętowano aż 2 235 żołnierzy, wraz z 237-osobową belgijską załogą.

„Leopoldville” udawał się do francuskiego Cherbourga. Podróż przebiegała spokojnie, a żołnierze w tym uroczystym dniu bardziej myśleli o swoich bliskich niż o wojnie. Ale kiedy do celu brakowało już tylko pół godziny, o 17.54 celna torpeda trafiła statek. Sytuacja nie wyglądała jednakże źle. Fakt - stanęły silniki, ale poza tym nie było żadnych niepokojących objawów. No i ląd był tak blisko...

Wkrótce dryfujący statek znalazł się zaledwie o 900 metrów od brzegu. Tam też rzucił kotwicę. O dziwo, nikt nie podejmował żadnych działań zmierzających do opuszczenia licznych szalup i tratew. Załoga nie robiła dosłownie nic! Nie rozdano żołnierzom nawet pasów ratunkowych! Dopiero o 18.40 niszczyciel „Brilliant” podszedł pod „Leopoldville” i zaczął niemrawo ewakuować pierwszych Amerykanów. Zabrał ich 500. Tymczasem z Cherbourga na pomoc wyszły nieliczne motorówki, zaalarmowane przez jakiegoś bystrzejszego oficera z amerykańskiego kutra torpedowego. W ciemnościach, przy wzrastającej fali, motorówki robiły co mogły, aby zabrać jak najwięcej żołnierzy.

Na statku został kapitan oraz kilkanaście setek żołnierzy. Kilkuset z nich odciętych było przez zawalone wybuchem torpedy pokłady, ale nikt nie podejmował żadnych prób uwolnienia ich z pułapki!

Szalupy i tratwy wciąż znajdowały się na swych miejscach. Ani Anglicy, ani Francuzi nadal nie uważali sytuacji za poważną i dlatego też ewakuacja przebiegała wyjątkowo niemrawo i nieudolnie. Ale wytrzymałość statku miała swoje granice.

O 20.30 z hukiem pękła pod naporem wody trzymająca dotąd transportowiec na powierzchni grodź wodoszczelna i w rezultacie już po 10 minutach statek znikł z oczu zaskoczonych obserwatorów. Razem z nim utonęły setki uwięzionych w głębi kadłuba żołnierzy. Ich liczni koledzy unosili się teraz w lodowatej wodzie, ale w ciemnościach i przy małej liczbie jednostek ratowniczych niewielu mogło się uratować.

Wskutek skandalicznej postawy belgijskiej załogi oraz brytyjskiego dowództwa życie straciło aż 802 amerykańskich żołnierzy i 17 członków załogi. A tak niewiele wysiłku i dobrej woli trzeba było, aby dosłownie wszyscy mogli cieszyć się na francuskiej ziemi wigilijnym wieczorem. Wystarczyło osadzić statek na odległej zaledwie o kilkaset metrów mieliźnie.



Wrak statku


--

Post zmieniony (10-04-20 13:35)

 
23-06-14 08:09  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 108

ATOMOWA BOMBA ZEGAROWA

Atomowe okręty podwodne są jednym z militarnych atutów światowych mocarstw. Gęsto rozsiane po bezkresach oceanów, w każdej chwili są gotowe do przeprowadzenia potężnego nuklearnego ataku na wrogie cele. Znajdujące się na pokładzie reaktory oraz atomowe głowice pocisków, nawet po zatonięciu okrętu, nie powinny przepuszczać groźnego promieniowania. Ale czy owe zabezpieczenia są wystarczająco długowieczne?

Radziecki “Komsomolec” był jednym z supernowoczesnych okrętów klasy, zwanej w NATO-wskiej nomenklaturze “Mike”. Zbudowany z tytanu kadłub, chłodzony ciekłym metalem reaktor i cichobieżny napęd pozwalający na rozwijanie pod wodą 38 węzłów (70 kilometrów na godzinę!) świadczyły o zastosowaniu wysoce zaawansowanej technologii.

Siódmego kwietnia 1989 roku okręt wracał w zanurzeniu do bazy. Znajdował się na Morzu Barentsa, około 300 mil na zachód od wybrzeży Norwegii, kiedy to o 11.03 zaalarmowano dowódcę - komandora Jewgienija Wanina - iż w jednym z rufowych przedziałów temperatura skoczyła nagle do 70 stopni! Prawdopodobnym powodem awarii było zwarcie w instalacji elektrycznej. Natychmiast uruchomiono procedurę przeciwpożarową oraz rozpoczęto w awaryjnym trybie wynurzenie.

Okręt osiągnął powierzchnię morza o 11.16. Wyłączono reaktor, ale w tym czasie pożar rozprzestrzeniał się już niepokojąco. Ogień obejmował wciąż nowe przedziały, a z dwoma z nich wszelka łączność uległa przerwaniu.

Na pokład wywołano wszystkich niebiorących bezpośredniego udziału w akcji marynarzy. Wewnątrz okrętu, w coraz bardziej zadymionych pomieszczeniach trwała uporczywa walka drużyn ratowniczych z żywiołem. Na razie wszystko wskazywało na możliwość szczęśliwego zakończenia dramatu.

Za kwadrans dwunasta wiadomość o awarii dotarła do radzieckiego dowództwa, a poprzez podsłuch, także i do Norwegów. Obie strony ogłosiły alarm. Ku ‘‘Komsomolcowi” skierowano pospiesznie odległy o zaledwie 70 mil statek hydrograficzny “Kołgujew”, a w powietrze poderwały się norweskie samoloty.

Wciąż nowe radzieckie okręty i samoloty zmieniały kurs w stronę unieruchomionego “Komsomolca”. Z upływem czasu wiadomości przesyłane przez komandora Wanina nie były najgorsze: sytuację w miarę opanowano, co pozwalało myśleć o holowaniu do bazy. I wtedy ku rozpaczy załogi rufą wstrząsnęła silna eksplozja, a wkrótce - o 16:40 - okręt zaczął osiadać rufą coraz głębiej. Ogłoszono ewakuację. W samą porę, bowiem o 17.08 “Komsomolec” poszedł ostro rufą na dno. Przez otwarty właz kiosku, wlała się woda i dzięki temu kadłub nie został sprasowany ciśnieniem głębokiego w tym miejscu na 1700 metrów morza.

Z opuszczonych na wodę dwóch tratew tylko jedna stała się ratunkiem dla marynarzy. Zerwana z linki oddaliła się od kadłuba na ponad 100 metrów, a przepłynięcie tego dystansu w mającej zaledwie 5 stopni wodzie nie dla wszystkich okazało się możliwe. Część marynarzy nie zdążyła zresztą założyć kamizelek ratunkowych. W rezultacie, spośród 69 członków załogi, ostatecznie uratowało życie zaledwie dwudziestu siedmiu. Dwudziestu trzech osób nie odnaleziono nigdy i należy przyjąć, że poszli oni na dno wraz z okrętem. Zginął również komandor Wanin.

Od samego początku zaczęto rozpatrywać możliwość promieniotwórczego skażenia Morza Barentsa. Problem niepokoił zwłaszcza - co zrozumiałe - Norwegów. Rosjanie uspakajali światową opinię twierdzeniami, że do czasu skorodowania osłony reaktora minie kilkaset lat, a wtedy promieniowanie będzie już nieznaczne. Mogli sobie jednak pozwolić na takie oświadczenia: wrak nie leżał przecież u ich wybrzeży...

Leżący w całości na dnie okręt dokładnie obfotografowano i zbadano. Od samego początku przymierzano się do podniesienia wraka, ale na przeszkodzie stanął brak zbędnych kilkuset milionów dolarów u .Rosjan. Na szczęście nikt nie powiedział jeszcze definitywnie “nie”, więc niewykluczone, iż kiedyś ratownicy rozpoczną trudną, pionierską pracę. A tymczasem badacze alarmują, że korozja osłon atomowych głowic bojowych oraz samego płaszcza reaktora postępuje nienormalnie szybko!

O 180 kilometrów od Wyspy Niedźwiedziej leży na głębokości 1685 metrów wrak, który może się stać źródłem groźnego promieniowania; Czy ktoś w porę zatrzyma tykający coraz głośniej zegar?

„Komsomolec”


Wrak okrętu


--

Post zmieniony (10-04-20 13:36)

 
24-06-14 08:08  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:38)

 
24-06-14 08:09  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 109

ZATONIĘCIE „NIEMNA”

„Niemen” był jednym z niewielu jeszcze statków pływających w 1932 roku pod polską banderą. Mogąc zabrać nieco ponad 5000 ton ładunku, parowiec nie był jak na owe czasy statkiem małym. W swojej dotychczasowej karierze woził głównie ładunki masowe takie jak ruda i węgiel.

,

Właśnie węgiel był ładunkiem „Niemna” w kolejnym rejsie. Tym razem droga wiodła ze Szkocji do szwedzkiego Gävle. Kiedy statek wchodził 1 października do zatłoczonych jak zwykle Cieśnin Duńskich, była już noc. Nie nadeszła jeszcze era radarów, toteż przechodzące co chwila szkwały zmuszały wachty do nadzwyczaj starannej obserwacji morza. Niekiedy trzeba było nawet uciekać się do zmniejszenia szybkości, co w żegludze jest zwykle ostatecznością.

Tuż po trzeciej nad ranem marynarz z lewego skrzydła mostku ujrzał zbliżające się światła. Z ich układu wynikało, iż nosi je żaglowiec. Mijały minuty i wkrótce stało się jasne, że obie jednostki idą kolizyjnym kursem. Na ster poszła - jakże spóźniona! - komenda „Lewo na burt!”. Głęboko zanurzony masowiec pomaleńku zaczął schodzić z dotychczasowego kursu. Idący wciąż prosto żaglowiec był już niepokojąco blisko. Mimo nocy, doskonale widoczne były piramidy białych żagli. I wtedy, w jednej przerażającej chwili, wachtowi wraz z przybyłym właśnie na mostek kapitanem uświadomili sobie, iż zderzenie jest nieuchronne.

W popłochu marynarze przebiegli na drugą burtę, byle dalej od gwałtownie zbliżającego się, poprzedzonego wystającym bukszprytem dziobu. Gwałtowny wstrząs i huk rozdzieranych blach poderwał na nogi śpiącą część załogi. Szczęśliwie żaglowiec uderzył „Niemna” tuż przed mostkiem. Gdyby dziób trafił kilka metrów dalej, na wysokości kabin...

Statek szedł jeszcze chwilę siłą rozpędu. Tajemniczy sprawca katastrofy nie zatrzymując się (!) znikł w ciemności, najwyraźniej nie odnosząc istotnych uszkodzeń. Tymczasem na „Niemnie” oceniano sytuację. Niestety nie było wątpliwości, iż statek wkrótce zatonie. Ponieważ podczas zderzenia radiostacja uległa uszkodzeniu, poprzestano na wystrzeleniu czerwonych rakiet. Ubrana w pasy ratunkowe cała 32-osobowa załoga zebrała się przy szalupie. Niestety, do końca nie udało się odnaleźć kota, statkowej maskotki.

Szalupa poszła w dół i po kilku dramatycznych minutach oddaliła się szczęśliwie od tonącego statku. Marynarze bacznie obserwowali horyzont. Kilkakrotnie wystrzeliwane rakiety nie sprowadziły niestety pomocy. Zimno dokuczało wszystkim. Szarzało.

Tonący „Niemen”


Wreszcie koło ósmej rano zziębnięci rozbitkowie dostrzeżeni zostali przez szwedzki statek „Kronprinsessan Margareta”. Wkrótce wszyscy znaleźli się w troskliwych rękach skandynawskich kolegów.

Gdy po godzinie „Kronprinsessan” wchodził do Goeteborga, marynarze z „Niemna” stali na pokładzie. I oto przy nabrzeżu ujrzeli ów tajemniczy żaglowiec, który uciekł, nie udzielając po zderzeniu pomocy. Z uszkodzonym bukszprytem fiński bark „Lawhill” stał spokojnie, jakby kilka godzin temu zupełnie nic się nie stało, chociaż w trakcie zderzenia zginął jego drugi oficer. Ciekawe że sąd uwolnił od jakiejkolwiek winy dowódcę „Lawhilla”, chociaż ten uczynił najgorszy postępek na morzu: nie podjął prób ratowania załogi zatopionego przez siebie statku.

„Lawhill”


Post zmieniony (03-07-20 11:35)

 
24-06-14 08:09  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 110

HANIEBNY ATAK

„Athenia" była ostatnim pasażerskim liniowcem, jaki opuścił Wielką Brytanię przed jej przystąpieniem do wojny. Statek wyszedł z Glasgow 1 września, kierując się ku Montrealowi. Na pokładzie znajdowało się 1102 pasażerów i 315 członków załogi. Wśród pasażerów przeważali Kanadyjczycy i Amerykanie: łącznie 780 osób.

Pomimo że zbliżająca się najwyraźniej wojna pomiędzy Wielką Brytanią a Niemcami nie została jeszcze wypowiedziana, kapitan James Cook zdecydował się na zaciemnienie statku w czasie nocnych godzin. Trzeciego września o godzinie 11.00 na „Athenię" dotarła wiadomość o przystąpieniu Wielkiej Brytanii do wojny. Pomimo że niewiele godzin dzieliło już statek od rejonów znajdujących się poza działaniem U-bootów, Cook nie pozostawił niczego szczęściu. Szalupy i tratwy przygotowano do szybkiego opuszczenia, a grodzie wodoszczelne skrupulatnie sprawdzono.

Powiadomienie o wybuchu wojny pasażerowie przyjęli ze względnym spokojem. Byli już przecież tak daleko na Atlantyku, że trudno doprawdy byłoby spodziewać się czegoś złego. Poza tym cóż mogłoby się zdarzyć pasażerskiemu statkowi pierwszego czy drugiego dnia wojny? Zrozumiałe jednakże było, iż w trakcie rozpoczętego o godzinie 13 lunchu nowa sytuacja stanowiła temat ożywionych dyskusji. Wszyscy byli zgodni co do tego, iż Hunowie dostaną w skórę i jedynie nie potrafiono zgodzić się z terminem zwycięstwa. Za miesiąc, dwa a może aż za pół roku? Popołudnie mijało spokojnie, a gładkie morze i czyste niebo dodatkowo czyniły odległe niepokoje jakby nierealnymi. Do czasu.

Rozpoczęty o 19:30 obiad przerwała silna detonacja. To w lewą burtę trafiła torpeda, zabijając i raniąc na miejscu wiele osób. Do wnętrza rozprutego kadłuba zaczęły wlewać się tony wody. W eter poszło natychmiast wezwanie o ratunek. „SOS ATHENIA STORPEDOWANA 56.42N 14.05W SOS SOS SOS". Krótkotrwała na szczęście panika została stłumiona w zarodku, a doskonale wyszkolona załoga stanęła na wysokości zadania. Natychmiast zamknięte wodoszczelne drzwi spowolniły tempo przybierania wody.

Wkrótce nadeszły potwierdzenia odebrania sygnałów SOS. Ku „Athenii" całą mocą maszyn szedł norweski zbiornikowiec „Knute Nelson" a także wielki szwedzki jacht „Southern Cross" i amerykański frachtowiec „City of Flint". Na pomoc gnały także trzy odległe brytyjskie niszczyciele „Electra", „Escort" i „Fame". Ten ostatni zasłynął zresztą wkrótce jako wyjątkowo efektywny łowca U-bootów, przynosząc zaszczyt swojej nazwie (fame - sława).

Na „Athenii" nie czekano oczywiście bezczynnie na pomoc. Zapłonęły światła awaryjne, a załoga systematycznie wyprowadzała na pokład szalupowy zszokowanych, niekiedy rannych pasażerów. W wyniku eksplozji drzwi wielu kabin pozacinały się, ale uzbrojeni w toporki marynarze systematycznie uwalniali uwięzionych pasażerów. W tych trudnych chwilach załoga „Athenii" podtrzymywała zaiste najchlubniejsze tradycje ludzi morza.

Wkrótce zaczęto opuszczać na wodę wypełnione szalupy. Około 21:30 wszystkie 26 łodzi unosiło się już w pobliżu skazanego na zagładę statku. Na pokładzie pozostał jedynie kapitan Cook z dwudziestką ludzi. Pracująca bez przerwy radiostacja utrzymywała wciąż kontakt z coraz bliższym zbiornikowcem. Za burtę wyrzucono tratwy ratunkowe. O 22:00 Cook polecił ostateczne opuszczenie statku. Jako ostatni zszedł z pokładu kapitan wraz z radiooficerem Donem. Była wtedy 23:00. Według ostatnich wieści, „Knute Nelson" zjawić się miał na miejscu tragedii już za godzinę.

Rzeczywiście Norwegowie nadeszli o północy, z miejsca zaczynając przyjmowanie rozbitków. O 2:30 do akcji włączył się „Southern Cross" i to właśnie szwedzka jednostka stała się mimowolnym sprawcą tragedii. Idący całą naprzód ku kilku szalupom jacht przyciągnął wytworzonym przez śrubę wirem szalupę numer 5A ku swojej rufie. Alarmujące okrzyki rozległy się niestety zbyt późno. Łódź dostała się w pobliże szybko obracającej się śruby, co spowodowało wywrotkę. W kilku strasznych chwilach śmierć poniosła aż połowa spośród znajdujących się w fatalnej szalupie 90 rozbitków.

Nad ranem nadciągnęły niszczyciele i wtedy, gdy akcja ratownicza dobiegała już końca, uświadomiono sobie z przerażeniem iż na wciąż unoszącej się na wodzie „Athenii" pozostała jeszcze jedna osoba! W szpitaliku leżała nieprzytomna pasażerka, która poprzedniego dnia odniosła poważne obrażenia po upadku ze schodów. Statek mógł zatonąć w każdej chwili, ale I oficer Barnet Copland postanowił zaryzykować. Czuł się zresztą osobiście winnym tak poważnego niedopatrzenia. „Athenia" leżała martwo na wodzie z 30-stopniowym przechyłem na lewą burtę. Copland z dwoma ochotnikami wspiął się na sztormtrap. Po chwili dzielna trójka dotarła do szpitalika. Pomimo mocno pochylonego pokładu marynarze wyciągnęli nieprzytomną pasażerkę z łóżka i z trudem znieśli do szalupy.

Była 10:38, a zaledwie w pół godziny później „Athenia" poszła ostro rufą pod wodę! Przez chwilę dziób patrzył pionowo w niebo, a po chwili tylko kipiąca od powietrznych bąbli woda wskazywała miejsce tragedii. Ostatecznie śmierć poniosło 93 pasażerów (w tym 69 kobiet i 16 dzieci) oraz 19 członków załogi.

Sprawcą zatopienia „Athenii" był U-35 dowodzony przez Oberleutnanta zur See Fritza Juliusa Lempa. Pół godziny po wystrzeleniu torpedy okręt wynurzył się. Oczom niemieckich marynarzy ukazał się śmiertelnie raniony liniowiec. Wokół krążyły liczne szalupy z rozbitkami. Dopiero po chwili Lemp miał się dowiedzieć kim była jego ofiara - to niemiecki radiotelegrafista przechwycił sygnał SOS. Jak twierdził jeden z niemieckich marynarzy który przeżył wojnę, Lemp miał powiedzieć oburzony: „Co za świństwo! Ale dlaczego statek płynął zaciemniony?"

Wyglądałoby na to, że Lemp nie wiedział iż atakuje statek pasażerski, albo też post factum starano się jakoś usprawiedliwić haniebny czyn. Jakie znaczenie miał fakt czy statek jest oświetlony czy nie, skoro do zmierzchu pozostało jeszcze kilkadziesiąt minut? Trudno także przyjąć do wiadomości twierdzenie, że Lemp przekonany był o atakowaniu krążownika pomocniczego (jednostki cywilnej wyposażonej w działa średniego kalibru). Bez wątpienia nie było żadnych podstaw do wyciągania takich wniosków, a już zwłaszcza w pierwszym dniu wojny! 0 braku skrupułów Lempa świadczyć może także fakt, iż już po upewnieniu się co do tożsamości ofiary, nie zaoferowano licznym przecież rozbitkom żadnej pomocy. O kapitanie tak wypowiedział się po latach jeden z jego marynarzy: „Dowódca był zawsze zdania, że nieograniczona wojna podwodna obowiązywała od chwili wybuchu działań wojennych..."

Niemcy oficjalnie odżegnali się od zatopienia „Athenii". Obawiano się, że śmierć wielu Amerykanów może przynieść poważne konsekwencje. Wystarczająco dobrze pamiętano precedens: zatopienie podczas I wojny światowej pasażerskiej „Lusitanii" (tam także zginęli amerykańscy obywatele) miało duży wpływ na ostateczne przystąpienie USA do wojny. Nic więc dziwnego, że Niemcy natychmiast oskarżyli o samozatopienie „Athenii" Anglików. Miałaby to być osobiście zaplanowana przez Churchilla prowokacja mająca na celu nastawienie Amerykanów przeciwko Niemcom. Goebelsowska machina propagandowa ruszyła do ataku. Na przykład piątego września w jednej z niemieckich gazet ukazał się komentarz, fragment którego brzmiał: „Tylko rząd brytyjski mógł uzyskać korzyść przez zatopienie „Athenii". Pozostawiając na boku, kto odpalił tajemniczą torpedę, z pewnością nie była ona niemiecka".

Anglicy także płonęli oburzeniem, tyle że autentycznie szczerym. W ślad za prasą brytyjską, również gazety amerykańskie i kanadyjskie nazywały sprawców ataku po imieniu. Polityczna atmosfera zaczęła się zagęszczać. Niemcy ruszyli do kontrataku. Siódmego września naczelne dowództwo Kriegsmarine wydało oficjalny komunikat.

1. Niemiecka flota, a także każda pojedyncza jednostka, ma rozkaz stosowania się podczas prowadzenia wojny morskiej w każdym wypadku do międzynarodowych zobowiązań.
2. W obszarze, w którym zatonął parowiec „Athenia", nie było niemieckich sił morskich.
3. Dlatego przypisywanie niemieckim siłom morskim jakiegokolwiek związku z zatonięciem „Athenii" jest zupełnie bezpodstawne.
4. Próba dalszego obciążenia niemieckiej floty odpowiedzialnością za zatopienie „Athenii", mimo urzędowego niemieckiego zaprzeczenia, przedstawia tym samym produkt obrzydliwego szczucia".

Prasa niemiecka nadal publikowała seryjnie artykuły o angielskiej prowokacji („Churchill zatopił Athenię"). Towarzyszyły temu kolejne oficjalne oświadczenia oburzonych posądzeniami „rycerskich niemieckich marynarzy" ozbrodnię.

U-30 powrócił do Wilhelmshaven 27 września. Tam Lemp przyznał się Dönitzowi do zatopienia statku. Tłumaczył się, iż był przekonany o atakowaniu krążownika pomocniczego. Identyczną rozmowę odbył wkrótce w Berlinie z dowódcą Kriegsmarine, admirałem Raederem. W skomplikowanej politycznie sytuacji reakcją mogła być tylko jedna. Sprawę puszczono w niepamięć, a jedynie zobowiązano Lempa i resztę załogi do zachowania bezwzględnej tajemnicy. Sfałszowano dziennik okrętowy. Kompromitujące strony wyrwano, po czym zastąpiono innymi tak prymitywnie, że zachowany dziennik stał się koronnym dowodem w procesie norymberskim. Przykładowo oryginalne kartki miały numerację rzymską, a sfałszowane... arabską.

Za swój czyn Lemp nigdy nie stanął przed alianckim trybunałem. Jako dowódca U-110 zginął wraz ze swym okrętem wmaju 1941 roku, Zatopiły go brytyjskie okręty, jakby mszcząc się za zbrodnię sprzed prawie dwóch lat.

,

Prasa brytyjska i amerykańska informuje o zatopieniu statku
,

--

Post zmieniony (10-04-20 13:37)

 
25-06-14 07:53  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 111

NA SKAŁACH PRZYLĄDKA IGIELNEGO

Z nieznanego powodu woda wdarła się do maszynowni liberyjskiego zbiornikowca "Wafra", unieruchamiając w końcu jego silniki. Statek stanął w dryfie 27 lutego 1971 roku, dokładnie o wpół do siódmej rano, niedaleko od brzegów Republiki Południowej Afryki. Statek wiózł w swym wnętrzu 40 tysięcy ton arabskiej ropy, przeznaczonej do Cape Town. Ze względu na rodzaj ładunku, trudno było zlekceważyć sytuację, zawsze w takim przypadku stanowiącą zagrożenie ekologiczne. W eter poszła zatem prośba o asystę i pomoc najbliżej znajdujących się statków.

Pierwszym, który się zgłosił, był radziecki parowy zbiornikowiec o swojsko brzmiącej nazwie "Gdynia’'. Rosjanie zjawili się przy "Watrze” po kilku zaledwie godzinach, biorąc ją na hol. Szybko jednak okazało się, że maszyny "Gdyni" są zbyt słabe, aby efektywnie ciągnąć wyładowany czterema dziesiątkami tysięcy ton ładunku zbiornikowiec. Ponieważ w pobliżu pokazał się południowoafrykański motorowiec "Pongola", Rosjanie przekazali nań hol, sami wracając na poprzedni kurs.

Jeszcze przed podjęciem holowania, "Pongola" wzięła na swój pokład prawie całą załogę "Wafry", pozostawiając na zbiornikowcu jedynie kapitana wraz ze sternikiem. Teraz ociężale, z ogromnym wysiłkiem "Pongola" zaczęła ciągnąć bezwładną masę ku najbliższemu portowi. Zaledwie jednak po kilku godzinach hol pękł z hukiem - najwyraźniej jego wytrzymałość nie szła w parze z wagą holowanego obiektu. Próby ponownego połączenia obu statków nie przyniosły sukcesu, także z powodu pogarszającej się z minuty na minutę pogody.

Wzburzone fale pchały teraz "Watrę" prosto na odległy o kilkanaście zaledwie mil ląd, aż wreszcie o 17:30 zbiornikowiec wylądował na skałach najbardziej wysuniętego na południe skrawka Afryki, zwanego przylądkiem igielnym. Ostre krawędzie rozpruły kilka zbiorników statku, który natychmiast zaczęła otaczać powiększająca się niepokojąco szybko plama ropy. Jako pierwsze, do walki z nią przystąpiły wojskowe helikoptery Republiki Południowej Afryki. Wylewane przez nie chemikalia były jednakże kroplą w morzu potrzeb: czarna plama rozciągała się wkrótce prostokątem o wymiarach pięć mil na trzydzieści! Należało podjąć bardziej radykalne środki, tym bardziej, że już teraz katastrofa ekologiczna stała się faktem. Martwe ryby i ptaki, oraz pokryte obrzydliwym tłustym kożuchem kilometry plaż rodziły pytanie: co stanie się, jeżeli wyleje się CAŁY ładunek ropy?

Zagrożenie było nie tylko teoretyczne, jako że "Wafra" groziła w każdej chwili przełamaniem się na pół. Zdecydowano zbombardować statek tam, gdzie się znajdował, w nadziei zniszczenia ogniem zalegającej jeszcze w jego wnętrzu ropy. Przedtem jednakże, ósmego marca, po kilku dniach bezowocnych prób, wielkiemu niemieckiemu holownikowi "Oceanic" udało się ściągnąć "Wafrę" ze skał, odholowując ją następnie na 200 mil od wybrzeża. Jak oceniano, we wnętrzu zbiornikowca znajdowało się jeszcze 80 procent jego ładunku. Osiem tysięcy ton - czyli pozostałe 20 procent - zdążyło już się wylać do morza. Dziesiątego marca wojskowe odrzutowce obrzuciły "Watrę" bombami zapalającymi. Statek stanął w ogniu, a po dwóch dniach, kiedy to prawie cała ropa już się wypaliła, poszedł na dno.

„Wafra” płonie
,

--

Post zmieniony (10-04-20 13:38)

 
25-06-14 07:54  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 112

SZTORM NA ŚRÓDZIEMNYM

Panamski parowiec „Rigel” opuszczał 16 stycznia 1969 roku niewielki sardyński port Sarroch. Początek roku nie należy zwykle do najprzyjemniejszych nawet na tych szerokościach geograficznych, toteż załoga nie miała najszczęśliwszych min. Wiał dość silny wiatr, a błękitne zwykle Morze Śródziemne przybrało surowe, stalowe barwy. Grzbiety fal załamywały się z szumem. Statki przystosowane są jednakże do pływania nawet w niesprzyjających warunkach pogodowych - inaczej żegluga w Europie zamierałaby od jesieni do wiosny. „Rigel” przebijał się zatem przez burzliwe wody, kierując się ku Cieśninie Gibraltar skiej. Ładunek - 3230 ton barytów luzem miał być dostarczony do Angoli.

Pogoda pogarszała się z każdą godziną. Także i noc nie zmieniła niczego na lepsze. Cała 23-osobowa załoga nie zmrużyła oka nawet przez chwilę. Boczne przechyły stawały się niepokojąco głębokie. Kapitan nie opuszczał mostku, niepokoił się coraz bardziej.

Ranek zastał „Rigela” sztormującego na południe od Sardynii. Zalewany raz za razem kadłub ciężko pracował na fali. Kolejne przechyły na burtę i wreszcie po jednym z nich masowiec nie powrócił do równowagi! Kolejne uderzenie rozszalałego morza spowodowało pogłębienie przechyłu. Tam, w ładowniach musiały przesypać się baryty! Oznaczało to śmiertelne zagrożenie. Nie było na co czekać. Radiotelegrafista zajął swoje miejsce. „SOS SOS SOS Rigel 38’45 N 08’00 E, przechył 20 stopni, sytuacja krytyczna, SOS SOS SOS”. Dramatyczne wezwanie szło w eter, korygowane jedynie o wciąż rosnący wskaźnik przechyłu.

Na szczęście wnet nadeszły potwierdzenia idących na pomoc statków. Najbliższy z nich, jugosłowiański „Subicevac”, miał zjawić się na miejscu już po dwóch godzinach. Ale „Rigel” nie miał szans utrzymać się tak długo na powierzchni. Statek mógł się wywrócić w każdej chwili, nie można było zatem zwlekać z ewakuacją. Na skutek silnego przechyłu prawoburtowa szalupa nie nadawała się do użytku, toteż cała załoga zgromadziła się na lewej burcie. Z trudem utrzymujący się na nogach marynarze zajęli miejsca, po czym szalupa poszła w dół. Gorączkowe uruchomienie silnika i ostro przed siebie - byle dalej od wiszącej groźnie nad głowami nadbudówki!

Metr po metrze rzucana wściekle przez fale łódź odchodziła od tonącego statku. Ale prawdziwa walka o życie dopiero się rozpoczynała. Sternik z uporem ustawiał szalupę dziobem do fali, ale i tak woda wciąż zalewała rozbitków. Wkrótce jedynie komory powietrzne utrzymywały łódź na powierzchni. Ziąb odbierał rozbitkom resztki sił. Powoli - ach, jak powoli! - mijał kwadrans za kwadransem.

I nagle ku ogromnej radości ujrzano zbliżający się statek! Jugosłowianie zaczęli manewrować tak, aby kadłubem osłonić szalupę przed największymi falami. Ale kiedy ich statek zbliżył się do rozbitków, wyrosła niespodziewanie wodna góra przewróciła szalupę. Po chwili łódź wraz z wyrzuconymi do wody rozbitkami uderzyła ciężko o burtę „Subicevaca”. Ratunek był tuż tuż, ale wywieszonych siatek i sztormtrapów uchwycić się zdołało tylko 12 rozbitków. Po chwili znajdowali się już w troskliwych rękach Jugosłowian. Jedenastu pozostałych, w tym kapitana, zabrało bezpowrotnie morze.

Nazwa „Rigel” nie była zbyt szczęśliwa. W listopadzie 1970 roku cypryjski „Rigel” został decyzją kapitana wyrzucony na holenderską plażę (inaczej zatonąłby w niewiarygodnie silnym sztormie). Statek pocięto później na złom.
Inny „Rigel”, tym razem pod banderą maltańską, zatonął we wrześniu 1987 roku w sztormie koło Calabrii. Szczęśliwie w obu tych przypadkach uratowano całe załogi.

--

Post zmieniony (10-04-20 13:38)

 
25-06-14 09:53  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:38)

 
26-06-14 07:55  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 113

TAJNA BROŃ USS DAVIS

Dowódca amerykańskiego niszczyciela "Davis", komandor Monroe z trudem krył zakłopotanie spowodowane mocno nietypowym prezentem. Cóż u licha miał robić z darem jednego z szejków Arabii Saudyjskiej? Wciągnąć na listę załogi? Należało jednak robić dobrą minę do złej gry: podziękował z uśmiechem smagłemu gospodarzowi, salutując jednocześnie tak elegancko, jak tylko potrafił. Ostatecznie jego okręt składał wizytę oficjalną, a jej niska raczej ranga nie zwalniała go z obowiązku godnego reprezentowania US Navy. A zapowiadało się tak normalnie...

W kwietniu 1978 roku "Davis” był jednym z okrętów krążącej po Morzu Śródziemnym VI Floty US Navy. Któregoś dnia Monroe otrzymał rozkaz udania się do jednego z portów Arabii Saudyjskiej, celem złożenia kurtuazyjnej wizyty. Było to pewne urozmaicenie dotychczasowej monotonii i komandor miał dobry humor aż do chwil i otrzymania prezentu. Czyż mógł spodziewać się, że otrzyma ...sześć białych kóz???

Wraz z otrzymanym zapasem paszy, Monroe kazał ulokować sympatyczne - jak się okazało - zwierzęta na rufie okrętu. Byle dołączyć do reszty Floty, a tam przekazać prezent na lotniskowiec, do dyspozycji admirała - i kłopot z głowy.

Stojące na rozgrzanej stali pokładu zwierzęta najwyraźniej nie czuły się najlepiej, toteż zaraz po odcumowaniu sporządzono dla nich spory brezentowy daszek, przykrywający znaczną część rufy. W miłym cieniu kozy czuły się teraz doskonale, ciesząc sie przy tym ogromnym zainteresowaniem wolnych od służby marynarzy.

Następnego dnia na kontrkursie niszczyciela pojawił się radziecki lotniskowiec śmigłowcowy "Mińsk". Jak zawsze w takich przypadkach, Amerykanie włączyli elektroniczny podsłuch, nagrywając do późniejszej analizy wszystko, co emitowały potężne anteny lotniskowca. Nikt zresztą nie miał wątpliwości, iż także Rosjanie zajmują się w tej chwili identycznym zajęciem.

Z odległej zaledwie o milę "Mińska" wzbił się w górę helikopter, który już po chwili krążył leniwie wokół "Davisa”. Nagle Amerykanie zauważyli że pilot przeniósł się w okolice rufy, gdzie najwyraźniej zaintrygował go zakrywający ją brezent. Po kilku minutach helikopter odleciał na macierzysty okręt, skąd wkrótce wystartowały dwie inne maszyny.

Z otwartych drzwi wychylali się rosyjscy marynarze, uzbrojeni w kamery filmowe i aparaty fotograficzne z długimi lufami teleobiektywów. Oba helikoptery z miejsca podleciały do rufy niszczyciela. Po chwili Monroe zorientował się w sytuacji. Rosjanie sądząc iż brezent ukrywa przed nimi jakąś najnowszą broń - ani chybi przeciw okrętom podwodnym - chcieli ją po prostu sfotografować!

Helikoptery zeszły nad samą wodę, aby z boku można było ujrzeć to, co imperialiści ukryli w cieniu brezentu. I kiedy piloci zbliżyli się już na prawie niebezpieczną odległość, Rosjanom udało sie odkryć sekret. Zdenerwowane hałasem lotniczych silników, obie kozy wybiegły z bekiem na odkryty pokład. Obserwujący z rozbawieniem sytuację marynarze wybuchli śmiechem. Nie oni jedni! Wychyleni z drzwi helikopterów Rosjanie - wciąż jeszcze ściskający w dłoniach kamery - śmiali się równie serdecznie, machając przyjaźnie do załogi niszczyciela.

„Davis”


Kozy doskonale czuły się na okręcie (autentyczne zdjęcia z niszczyciela)
,

To pod tym brezentem Amerykanie ukryli swoją tajną broń


„Mińsk” sfotografowany z pokładu „Davisa”


Jeden z rosyjskich śmigłowców mających za zadanie sfotografowanie tajnej broni Amerykanów


--

Post zmieniony (10-04-20 13:39)

 
26-06-14 07:56  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 114

OSTATNIA WALKA USS „CHICAGO”

Ciężki krążownik "Chicago" (CA-29) zwodowany został 10 kwietnia 1930 roku w stoczni Mare Island w pobliżu San Francisco. Podpisany w 1922 roku Traktat Waszyngtoński stopował budowę pancerników, dlatego też US Navy ogromną uwagę zaczęła przywiązywać do krążowników. "Chicago" był szóstym okrętem klasy "Northampton", a dzięki pewnym modyfikacjom został także i największym jej przedstawicielem. Zgodnie z postanowieniami traktatu długi na 183 i szeroki na 20,1 metra okręt mógł wypierać do 10.000 ton, ale częściowe zastąpienie nitów spawami pozwoliło poprzestać na 9.300. "Chicago" był zresztą pierwszym amerykańskim okrętem w którym zastosowano na tak dużą skalę spawanie.

Rozwijający 32,5 węzła krążownik uzbrojono w trzy trzylufowe działa kalibru 203 mm, cztery pojedyncze o kalibrze 127 mm oraz trzyrurową wyrzutnię torpedową. Sześć lat później, po uświadomieniu sobie skali zagrożenia z powietrza, zastąpiono wyrzutnie dodatkową artylerią przeciwlotniczą. Umieszczony na śródokręciu hangar mieścił 4 wodnosamoloty. Pokład okryty był dwucalowym pancerzem, trzy cale stal i chroniło burty, a 1,5 cala wieże działowe. Wprowadzony do służby w 1931 roku krążownik został flagowym okrętem 5. Dywizjonu Krążowników, stacjonującego w San Pedro, Kalifornia.

W 1940 roku okręt przerzucono do Pearl Harbor, gdzie został z kolei flagową jednostką 4.Dywizjonu. Wobec sukcesów Luftwaffe w zwalczaniu okrętów Royal Navy, w grudniu podwojono ilość dział 127 mm a także zainstalowano najnowszy wynalazek, radar.

W grudniu 1941 "Chicago" eskortując lotniskowiec "Lexington" rozminął się szczęśliwie o 48 godzin z nalotem na Pearl Harbor. Następne miesiące nie były dla okrętu zbyt emocjonujące i jedynie w lutym 1942 roku krążownik pojawił się ponownie na australijskich wodach, ochraniając amerykańskie oddziały wysłane dla wzmocnienia Wolnych Francuzów w Nowej Kaledonii. Pierwsze groźne chwile nadeszły 7 maja, kiedy to grupę krążowników zaatakowały japońskie samoloty. Skłonni do przesady piloci nie rozpoznając "Chicago" zgłosili zatopienie... brytyjskiego pancernika "Warspite", ale w rzeczywistości okręt szczęśliwie wymanewrował cztery zrzucone ku niemu torpedy.

W końcu miesiąca miniaturowe japońskie okręty podwodne przekradły się do portu w Sydney. Dostrzeżone w porę zostały ostrzelane i prawdopodobnie jeden z nich został przez artylerię znajdującego się właśnie w Australii . Przy okazji któryś z pocisków rykoszetował w mieście gdzie szczęśliwie nie wyrządził żadnych szkód, ale nie przeszkodziło to jednak powstać natychmiast plotce mówiącej, iż rykoszet zabił w ZOO lwa...

Dwa miesiące później, pod wykryciu przez zwiad lotniczy japońskich umocnień na Guadalcanalu zapadła decyzja o inwazji na wyspę. Siódmego sierpnia 1942 roku marines zajęli Guadalcanal i Tulagi. Znajdujący się w centrum akcji "Chicago" wraz z innym okrętami odpierał przez dwa dni ciężkie naloty. Wkrótce nadeszła wiadomość, iż zbliżają się także japońskie okręty. Nie spodziewano się ich przed świtem 9 sierpnia, toteż Południowy Zespół składający się z "Chicago", australijskich krążowników "Canberra" i "Australia" oraz dwóch niszczycieli miał czas na zajęcie pozycji osłaniającej zakotwiczone w pobliżu plaż transportowce.

Krótko przed drugą w nocy siedem krążowników i jeden niszczyciel wiceadmirała Mikawy przedarły się niepostrzeżenie przez linię amerykańskich niszczycieli, patrolujących wody pomiędzy Guadalcanalem i Savo. Wkrótce ku nie spodziewającej się niczego grupie "Chicago" pomknęły wystrzelone szerokim wachlarzem groźne japońskie torpedy zwane "Długimi Lancami". Jednocześnie na niebie zawisły flary, oświetlając dokładnie amerykańskie okręty. Ryknęły japońskie działa. Amerykanie wystrzelili pośpiesznie własne flary, ale fatalnym trafem wszystkie okazały się wadliwe! Tymczasem Długie Lance były tuż tuż. Jedna z nich chybiła celu, ale druga eksplodowała w komorze łańcuchowej "Chicago". Trafiona równocześnie "Canberra" odniosła na tyle poważne uszkodzenia, że zatonęła następnego dnia.

Uszkodzony "Chicago" tracił kontakt z nieprzyjacielem. W tych gorących chwilach dowódca "Chicago", Howard D. Bode popełnił niewybaczalny błąd nie ostrzegając okrętów Północnego Zespołu o nadciągającym wrogu. W rezultacie aż trzy amerykańskie krążowniki z tamtej grupy poszły na dno!

Wprawdzie Bode nie został postawiony w stan oskarżenia, ale sumienie nie dawało mu spokoju. Odesłany do Panamy, popełnił tam wkrótce samobójstwo. Wiadomość ta nie wywarła na krążowniku żadnego wrażenia, co łatwo wytłumaczą dwie z marynarskich opinii o byłym przełożonym. "Bode był najmarniejszym kapitanem jakiegokolwiek miałem. Bardzo, bardzo surowy". I jeszcze: "Był prawdziwym sukinsynem".

Okolice Guadalcanalu okazały się dla "Chicago" pechowe aż do samego końca. Wprawdzie sytuacja Japończyków na wyspie stawała się coraz bardziej opłakana, ale nie oznaczało to dla US Navy taryfy ulgowej. O zachodzie słońca 29 stycznia 1943 roku zespół Task Force 18 szedł 50 mil na północ od wyspy Rennel. Sześć eskortowanych przez niszczyciele krążowników szło w dwóch kolumnach. "Chicago" szedł pośrodku kolumny wschodniej. Było to właściwe ustawienie na wypadek nocnego ataku sił nawodnych, ale o tej porze można się było jeszcze liczyć z zagrożeniem z powietrza...

I rzeczywiście. Krótko po dziewiętnastej na okręty ruszyła pierwsza z dwóch fal japońskich bombowców Betty, których łącznie było aż 31! Pierwsze torpedy zrzucono w kierunku niszczyciela "Waller" oraz krążowników "Wichita" i "Louisville", ale wszystkie z nich chybiły, jeden z napastników zwalił się za to w płomieniach do oceanu. O 19.30 różnokolorowe flary określające kurs TF 18 oraz lokalizację poszczególnych celów wskazały drogę drugiej fali bombowców. Wymanewrowując przeznaczoną dla niego torpedę "Chicago" zestrzelił dwie następne Betty. Ale napastnicy byli zdeterminowani. O 19:45 "Chicago" trafiony został jedną torpedą, a po chwili i drugą. Pierwsza z nich zniszczyła trzy z czterech wałów śrubowych oraz spowodowała utratę kontroli nad sterem. Druga torpeda trafiła w przednią maszynownię, zabijając większość z jej obsady. Jak wspominał jeden z artylerzystów: "Sam błysk eksplozji upiecze cię prawie natychmiast. Na górze czuliśmy coś jakby gigantyczne barbecue, ale nikt nie spytał: Co tak pachnie? Wiedzieliśmy wszyscy".

Przestała się obracać czwarta, ostatnia śruba. Do wnętrza ciężko ranionego okrętu ruszyły drużyny ratowników. Wobec niesprawnych pomp marynarze ustawili się w długie łańcuchy, przekazując sobie wypełnione wodą wiadra. Okręt leżał martwo z 11-stopniowym przegłębieniem na rufę. Przepompowanie paliwa poprawiło sytuację tylko w niewielkim stopniu.

Kiedy o 20.15 bombowce wreszcie odleciały, do "Chicago" podszedł krążownik "Louisville", podając w kompletnych ciemnościach hol. O świcie 30 stycznia pojawił się holownik "Navajo", zmieniając "Louisville". Krążowniki poszły dalej swoją drogą i teraz jedynie 6 niszczycieli stanowiło ochronę "Chicago”. W górze krążyły myśliwce Wildcat. Po kilku godzinach zespół dostrzeżony został przez samolot zwiadowczy wroga. Japończycy uznali, że cel wart jest ryzykownego dziennego nalotu i w rezultacie o 15:54 radar "Chicago" dostrzegł 12 bombowców. Ku nieprzyjacielowi ruszyły natychmiast Wildcaty, ale niestety udało się im zestrzelić jedynie dwóch napastników. Ku zbliżającej się dziewiątce otworzyły ogień najpierw niszczyciele, a po chwili ryknęły także działa krążownika.

Nie bacząc na niebezpieczeństwo piloci szli wprost ku ścianie zaporowego ognia. W ciągu kilku zaledwie chwil siedem bombowców zostało zestrzelonych, ale ich torpedy były już w drodze. Aż cztery trafiły w "Chicago"! Na "Navajo" palnikiem acetylenowym cięto hol, gdy okręt kładł się lewą burtę. Na wodę zrzucano tratwy ratunkowe. Nie było żadnych szans na ocalenie krążownika i rzeczywiście, 19 minut po otrzymaniu ostatniego ciosu "Chicago" przekręcił się wzdłuż osi i rufą poszedł na dno.

„Chicago”
,

--

Post zmieniony (10-04-20 13:40)

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 5 z 25Strony:  <=  <-  3  4  5  6  7  ->  => 

 Ten wątek został zamknięty 


© konradus 2001-2024