Akra
Na Forum: Relacje w toku - 2 Relacje z galerią - 5
- 2
|
Opowieść 256
PODWODNY KRĄŻOWNIK
Sukcesy niemieckich okrętów podwodnych podczas I wojny światowej nie pozostały bez echa. Wszystkie chcące liczyć się na morzu państwa zaczęły intensywnie rozbudowywać swe podwodne siły, wodując coraz nowocześniejsze i większe jednostki. W wyścigu tym rekordowe osiągnięcie należało do Francuzów, którzy pod koniec 1929 roku zwodowali największy przez lata okręt podwodny świata, "Surcouf". Dopiero w 1944 roku rekord został pobity przez japońskie I-400.
Wodowanie „Surcoufa”
Projekt „Surcoufa” – noszącego imię słynnego francuskiego pirata Roberta Surcoufa - był próbą realizacji naiwnego w gruncie rzeczy założenia „żeby mieć wszystko naraz”. To tak jakby wehikuł mógł ciągnąć po polu pług i zamiennie występować na torze Formuły I. Nawet dla laika jest jasne, że w takim przypadku ani orka ani wyścig nie wypadnie dobrze. Francuscy admirałowie mieli jednak swoje ambicje. Chcieli, by „Surcouf” niszczył nieprzyjaciela spod wody torpedami, a na powierzchni rozbijał go swymi potężnymi działami kalibru 203 milimetrów. Był to kaliber dział ówczesnych ciężkich krążowników! W teorii artyleria miała niszczyć eskortę atakowanych konwojów. Tym razem to one powinny się bać okrętu podwodnego, a nie odwrotnie - jak dotychczas.
Wieża z dwoma potężnymi lufami znajdowała się na śródokręciu, tuż przed kioskiem okrętu. Maksymalny zasięg ważących po 123 kilogramy pocisków wynosił około 24 kilometry. Ponieważ jednak dalmierz - silą rzeczy - umieszczono znacznie niżej niż na okrętach nawodnych, celny ogień można było praktycznie prowadzić tylko na niewiele ponad 11 kilometrów. Już podczas prób morskich zorientowano się, że mocno przesadzono z ambicjami i że należałoby raczej poprzestać na kalibrze 152 lub 155 mm, czyli kalibrze lekkiego krążownika. Tyz piknie...
Potężna artyleria stanowiła uzupełnienie dla torped. Co do liczby i kalibru wyrzutni różne źródła podają różne dane, ale według znanego historyka Francuskiej Marynarki Wojennej, Henri Le Messona, okręt miał cztery dziobowe wyrzutnie 550 mm oraz na rufie dwie poczwórne obrotowe wyrzutnie: jedna kalibru 550 mm a druga 400 mm. Okręt wyposażono w 14 większych i 8 mniejszych torped. Obronę przeciwlotniczą gwarantować miały dwa działka 37 mm, później uzupełnione przez podwójny karabin maszynowy kalibru 13,2 mm.
Rozmiary okrętu przystawały do jego potężnego uzbrojenia. Długi na 110 metrów „Surcouf’ miał wyporność nawodną 3304 tony, a podwodną aż 4318. Napędzany dwoma silnikami spalinowymi Sulzera oraz dwoma elektrycznymi miał zasięg aż 10.000 mil, mogąc iść na powierzchni z szybkością 18 węzłów, a pod wodą aż 10. Zapasy okrętu wystarczyły dla 8 oficerów i 110 marynarzy aż na 90 dni. W przewidywaniu efektywnego topienia wrogich jednostek, wydzielono nawet przestrzeń na okrętowe więzienie dla 40 ludzi...
Za kioskiem znajdował się hangar, w którym spoczywał ze złożonymi skrzydłami wodnosamolot Besson MN-411. Po wystrzeleniu z katapulty miał on wyszukiwać ofiary oraz kierować ostrzałem ciężkiej artylerii. Samolot na okręcie podwodnym okazał się jednak niezbyt praktyczny i w rezultacie krótko po wybuchu wojny zdjęto go ze stanu.
, , , ,
Już krótko po wejściu do służby wyszły na jaw minusy morskiego mastodonta. Podczas zanurzania trudno było go wytrymować, a samo zanurzenie trwało aż dwie minuty. Dwie minuty, podczas których bezbronny wtedy okręt byłby wystawiony na łaskę atakującego go samolotu! Podczas złej pogody wielki kadłub bardzo mocno tańczył na fali.
Przed wybuchem wojny okręt spędzał sporo czasu na Atlantyku z duma prezentując zdumionym gapiom francuską banderę, a przy okazji ćwicząc rolę rajdera.
W chwili niemieckiego ataku na Francję „Surcouf” znajdował się na Francuskich Antylach. 26 września 1939 roku opuścił je jako część brytyjskiego konwoju idącego do Southampton. Na kilka dni przed osiągnięciem europejskich wybrzeży „Surcouf” odłączył się od konwoju, zawijając do Brestu, gdzie wszedł na dok dla przeprowadzenia najpilniejszych napraw, m.in. sterów głębokości.
Gdy Francja była już blisko upadku a niemieckie czołgi podchodziły coraz bliżej Brestu, okręt opuścił w trybie awaryjnym stocznię, idąc na jednym tylko silniku do Portsmouth, gdzie postawiono go przy burcie francuskiego pancernika „Paris” – tego samego, którego później chciano bezskutecznie wcisnąć Polskiej Marynarce Wojennej.
Sytuacja wyglądała na unormowaną, ale Brytyjczycy obawiali się, że głównodowodzący francuską marynarką proniemiecki admirał Jean Darlan może rozkazać swym okrętom opuścić brytyjskie porty, w rezultacie czego wcześniej czy później mogłyby one wpaść w niemieckie ręce. Zarządzono operację „Catapult”, czyli siłowe – w razie potrzeby – przejmowanie francuskich jednostek.
Nocą na „Surcoufa” weszli uzbrojeni brytyjscy marynarze. Francuzi nie dali się jednak do końca zaskoczyć, w rezultacie czego wybuchła chaotyczna strzelanina zakończona śmiercią dwóch Brytyjczyków i jednego Francuza. Dopiero decyzja dowódcy okrętu o poddaniu się położyła kres niepotrzebnej, z góry przecież przegranej walce. Naiwnością byłoby myśleć, że nawet wyparci z pokładu Brytyjczycy pozwoliliby „Surcoufowi” opuścić spokojnie port. Pierwszy lepszy stojący przy kei niszczyciel kilkoma salwami oddanymi z kilkudziesięciu metrów zatrzymałby francuski okręt.
Krwawe starcie pozostawiło po sobie tyle goryczy, że jedynie dwóch oficerów i 44 marynarzy zgodziło się pozostać na okręcie jako Wolni Francuzi, gotowi do walki z Niemcami. Załogę udało skompletować już w październiku, jakkolwiek fachowość nowych, nieznających okrętów podwodnych marynarzy daleka była od oczekiwań, co wyszło w całej okazałości podczas pierwszego próbnego wyjścia w morze. Na „Surcoufa” dodatkowo zamustrował w charakterze łącznika oficer z Royal Navy oraz dwóch brytyjskich sygnalistów – układ znany przykładowo z naszego „Jastrzębia”.
Nie bardzo wiedząc co miałby na ciasnych europejskich wodach robić wielki, obsadzony w połowie niefachową załogą oraz rozpaczliwie wolno zanurzający sie okręt, Brytyjczycy zdecydowali o wysłaniu „Surcoufa” aż do Halifaxu. Rozkaz to rozkaz. Okręt rzucił cumy w Clyde 10 lutego 1941 roku, kierując się na zachód. Wraz z przebywającymi już w Halifaxie nawodnymi jednostkami francuskimi, okręt miał zajmować się eskortowaniem konwojów. Dziwna rola jak na okręt podwodny.
Przy okazji tej służby „Surcouf” ponownie zjawił się w Anglii, zawijając 17 kwietnia do Plymouth. Znowu najtęższe francuskie i brytyjskie głowy zaczęły się zastanawiać nad wykorzystaniem podwodnego krążownika. Ze względu na liczne niemieckie samoloty nijak nie widziano go na rutynowych patrolach (to fatalne dwuminutowe zanurzenie!). Zdecydowano w końcu o wysłaniu kłopotu jak najdalej od Wysp, kierując „Surcoufa” daleko na Bermudy. Tam przynajmniej Luftwaffe nie mogła zrobić mu żadnej krzywdy. Francuzom przydzielono zadanie eskortowania lokalnych konwojów, oraz patrolowania oceanu w poszukiwaniu U-bootów. 15 maja okręt ponownie wyruszył w daleką drogę.
Pierwszy tropikalny patrol rozpoczął się 30 czerwca i nie był to patrol szczęśliwy. Los jakby uwziął się na „Surcoufa”. A może okręt odpłacał się za zamustrowanie na niego licznych, kiepsko wyszkolonych ludzi? Najpierw nastąpiła seria awarii urządzeń elektrycznych. Następnie okręt omal nie zatonął dwukrotnie podczas zanurzenia i to z powodu zwykłych ludzkich błędów, aż wreszcie do wnętrza przedostał się z przedziału akumulatorów chlor, podtruwając część załogi. Nie było wątpliwości, że i ludźmi i okrętem trzeba się zająć na poważnie. Tyle że stocznia nie dysponowała odpowiednimi częściami zamiennymi, a o ściągnięciu ich z Cherbourga gdzie okręt zwodowano, można było tylko pomarzyć. Okręt opuścił stocznię w stanie niewiele lepszym niż gdy do niej wchodził, kierując się na stocznię do Portsmouth ale w stanie New Hampshire, USA. Zjawił tam się w lipcu 1941 roku i stał aż do 11 listopada.
Po częściowo prowizorycznych naprawach (brak oryginalnych części zamiennych!) „Surcouf” wrócił na Bahamy, po czym wkrótce znowu wysłany został na północ, do Halifaxu, aby dodać powagi wizytującemu to miasto francuskiemu admirałowi Muselier, dowodzącemu Marynarką Wojenną Wolnej Francji. „Surcouf” przecież reprezentował się tak okazale! Przy kei.
Muselier przybył wraz z trzema francuskimi korwetami „Mimosa”, „Alysse” i „Aconit”. 20 grudnia cała czwórka wyszła w morze na ćwiczenia. Potem krótki wypad mający na celu oficjalne przejęcie przez Wolnych Francuzów kontrolowanych do tej pory przez Vichy, a leżących w pobliżu Nowej Funlandii wysepek St. Pierre and Miquelon. Po tej krótkiej wyprawie „Surcouf” powrócił 11 stycznia 1942 roku do Halifaxu.
Ból głowy z posiadania nieprzydatnego do żadnej sensownej operacji, za to wciąż ulegającego awariom okrętu nie ustępował. Zapadła wreszcie desperacka decyzja o wysłaniu go na... Tahiti! Do wożenia kokosów z wyspy na wyspę? Ale rozkaz to rozkaz. Okręt skierował się najpierw ku dobrze mu znanym Bermudom, odnotowując po drodze problemy z silnikami, oraz z zanurzaniem się. Kłopot dosyć istotny w odniesieniu do okrętu podwodnego.
Dwunastego lutego okręt wyszedł z Bermudów w kierunku Kanału Panamskiego. Nigdy tam nie dotarł i tak naprawdę nie ma żadnej pewności co do przyczyn jego zatonięcia, tym bardziej że wbrew rozmaitym doniesieniom, nie udało się odnaleźć wraku.
Najbardziej prawdopodobną przyczyną zatonięcia „Surcoufa” było staranowanie go przez amerykański frachtowiec „Thompson Lykes”. 18 lutego wieczorem statek szedł z prędkością 13 węzłów. Wokół panowała całkowita ciemność a morze nie było zbyt spokojne. Kapitan Johnson nie miał żadnych informacji o własnych lub sojuszniczych jednostkach w pobliżu, a spytać sam nie mógł, ze względu na nakaz zachowywania ciszy radiowej.
„Thompson Lykes”
O 10:28 sternik dostrzegł po prawej białe światło rytmicznie unoszące się i opadające. Natychmiast zameldował o tym starszemu oficerowi, który polecił pełne wychylenie steru w lewo – manewr ten miał oddalić statek od tajemniczego światła. Nie udało się. Oficer zobaczył jakąś sylwetkę przecinającą drogę przez jego dziobem, a po chwili poczuł, że statek w coś uderzył. Na mostek natychmiast przybiegł kapitan Johnson, ale zanim zdążył spytać chiefa co się stało, rozległa się głośna eksplozja połączona z jaskrawym blaskiem. Jeden z marynarzy zameldował o czymś białym przesuwającym się wzdłuż kadłuba. Powiedział że usłyszał także wołanie o ratunek i że jego zdaniem frachtowiec uderzył w okręt podwodny, którego kadłub przesunął się właśnie wzdłuż lewej burty.
Kapitan Johnson działał dwutorowo. Wysłał ludzi na dziób dla zbadania zakresu uszkodzeń, zataczając jednocześnie koło, aby wrócić na miejsce zderzenia. Pomimo ryzyka obecności U-bootów rozkazał włączyć szperacz, omiatający teraz fale. Załoga ustawiła się przy relingach, wypatrując jakichkolwiek śladów.
Uszkodzenia dziobu okazały sie być niewielkie i nie zagrażające statkowi, toteż Johnson bez obawy o własny los mógł teraz myśleć tylko o ofiarach zderzenia. „Thompson Lykes” krążył i krążył po fatalnym akwenie, ale niczego już nie ujrzano. Na morzu unosiła się jedynie wielka, wciąż rosnąca plama paliwa.
Zaczęto rozpytywać marynarzy i okazało się, że kilku z nich widziało tuż po zderzeniu podłużny, cylindryczny kształt przesuwający się wzdłuż burty. Czyli że okręt podwodny? Ponieważ jednak nie mieli żadnych informacji na temat własnych jednostek na tym akwenie, zaczęto przypuszczać, że może zatopili U-boota? Johnson zdecydował się na przerwanie radiowej ciszy i zgłoszenie przypadku dowództwu. W odpowiedzi dostał rozkaz pozostania na miejscu i kontynuowania poszukiwań.
O 10:45 następnego dnia do „Thompson Lykes’a” dołączył amerykański szybki transportowiec, ex-niszczyciel USS „Tatnall”, wsparty wkrótce także przez niszczyciel „Barry”. Pomimo intensywnych poszukiwań, jedynym widocznym śladem była wielka, mieniąca sie wszystkimi kolorami tęczy plama paliwa. W końcu akcję przerwano.
Na doku dokładnie zbadano dziób frachtowca. Był on wykrzywiony w prawą stronę i wgięty na stosunkowo niewielkiej wysokości, co idealnie pasowało do teorii kolizji z okrętem podwodnym. I na tym skończono dochodzenie.
--
Post zmieniony (02-05-20 13:08)
|