KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok ze standardowym stronicowaniem  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 1 z 25Strony:  1  2  3  4  5  ->  => 
28-04-14 10:44  TOM 1 Opowieści bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

UWAGA: Moja pierwsza Opowieść ukazała się 29 kwietnia 2014 i znajduje się ona na drugiej stronie tego tomu.

Dla odciążenia pliku usuwam w tym tomie wszystkie moje wypowiedzi i zdjęcia, poza samymi Opowieściami i umieszczonymi przy nich ilustracjami, oczywiście.


*

Na przełomie 1992/1993 odbyłem trzymiesięczny służbowy okrężny rejs do Afryki Zachodniej. Jakiś czas po powrocie opisałem moje wrażenia i zaoferowałem je tygodnikowi „Morze i Ziemia”. Zostały one przyjęte, co zapoczątkowało moje kilkuletnie pisanie na morskie tematy. Być może owe teksty kogoś zainteresują, na próbę więc zamieszczam pierwszy napisany przeze mnie tekst (łącznie opis związanych z rejsem ciekawostek zajął trzy odcinki).

Miłej lektury :-)

Post zmieniony (18-02-20 10:30)

 
28-04-14 11:21  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
pieczarek   

Jestem za, bardzo chetnie przeczytam wszystkie, nawet te takie sobie ;)

--
pozdrawiam Kuba

 
28-04-14 11:48  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (18-02-20 10:25)

 
28-04-14 12:14  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
pieczarek   

Wrzuc tu prosze rowniez ten o "USS England", ktory wstawiles w "Konkursie nieustajacym". Tak aby wszystkie Twoje teksty mozna znalezc w jednym miejscu.

--
pozdrawiam Kuba

 
28-04-14 12:33  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (18-02-20 10:26)

 
28-04-14 12:54  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Edekyogi 

 

Również przyłączam się do prośby pieczarka

 
28-04-14 13:46  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Zamieszczaj - poczytam z chęcią !

 
28-04-14 13:58  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (18-02-20 10:26)

 
28-04-14 14:09  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (18-02-20 10:27)

 
28-04-14 19:08  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Z lupą ciężko czytać. ;-))

 
28-04-14 19:44  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (18-02-20 10:27)

 
28-04-14 20:06  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (16-02-20 13:32)

 
28-04-14 21:16  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Edekyogi 

 

Oto ten obrazek bezposrednio klikany ze trzy razy (dwa razy w taką lupkę z +)
Chyba jest wystarczająco czytelny

http://s1143.photobucket.com/user/akra2/media/Teksty/005_zps4b2f14ae.jpg.html

Post zmieniony (28-04-14 21:17)

 
29-04-14 08:36  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

1993

REJS. CZĘŚĆ 1: BANJUL – ZAPACH STOLICY

Pracując od lat w dziale Eksploatacji Linii Afryki Zachodniej EUROAFRYKI dostałem jesienią ubiegłego roku propozycję nie do odrzucenia: zobaczyć Afrykę na własne oczy! Jako środek transportu wybrałem m/s „Zygmunt August” pod dowództwem jednego z naszych najlepszych kapitanów, Jana Sytego. Nie bez znaczenia był fakt, iż znaliśmy się dobrze od wielu lat. Wyjście ze Szczecina nastąpiło 11 grudnia, tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Poczułem się jak prawdziwy wilk morski, dla którego Boże Narodzenie poza domem jest regułą. Uczucie to pogłębiło się, gdy wkrótce statek wpadł w sztorm na Morzu Północnym, po bezsennej bowiem nocy wstałem raniutko, aby ...zjeść coś solidnego.

Po załadunku w Bremen, Hamburgu i Antwerpii statek skierował się ku Las Palmas. Wigilia w kanale La Manche przeszła spokojnie. Namoczone obrusy trzymały naczynia tak dobrze, że jedyną stratą był rozlany na stół barszczyk.

Do Las Palmas przybyliśmy pod koniec grudnia. Ponieważ poznałem to miasto bardzo dobrze przy innej okazji, skupiłem sie na doznaniach kulinarnych. Moje ulubione ośmiornice – po hiszpańsku „pulpo” – smakowały jak zwykle doskonale. Pikantne, smażone na blasze „pulpo con mojo rojo” czy też delikatne, gotowane „pulpo a’la Gallega” podlane znakomitym miejscowym piwem Tropical zdominowały mój pobyt na Kanarach. Nasz statek wiózł zresztą kolejna partie czeskiego słodu do wyrobu tegoż piwa. Niestety, nigdzie nie mogłem z tego powodu uzyskać rabatu...

Z początkiem stycznia weszliśmy do pierwszego portu afrykańskiego: Banjul, stolicy Gambii. Wiedziałem, jak przebiegają odprawy w Afryce, rzeczywistość okazała się jednak dużo bardziej malownicza. W Europie na odprawę – oprócz agenta – przychodzą zazwyczaj dwie osoby z Immigration plus dwóch celników. Czasem wypiją po piwie lub kieliszku polskiej wódki. Kilka minut, minimum formalności i to wszystko.

W Banjul mesa i świetlica pasażerów zapełniła się oficjelami. Jedenaście osób. Tylko kilka z nich brało udział w faktycznej odprawie. Reszta czekała na prezenty. Ale zaskoczenia nie było. Kapitan, znający Afrykę Zachodnia na wylot, już w morzu przygotował jednolite paczki. W reklamówki Euroafryki wkładaliśmy: proszek do prania, mydło, wodę kolońską, biszkopty i krem Nivea. Obdarowani nie mogli wytrzymać niepewności! Podsuwając kolejne dokumenty i rozmawiając z kapitanem zezowali w kierunku rozchylanej drugą ręka torby. Kiedyś na jednym ze statków złośliwie spięto torby zszywkami. Ach, jakich to cudów wtedy dokonywano, aby niepostrzeżenie rozchylić torbę i ujrzeć zawartość!

Ale nawet tak liczna odprawa dobiegła wreszcie końca. Jeszcze tylko zsypanie stosu niezjedzonych kanapek z serem do foliowego woreczka i niosąc dumnie te niespodziewaną zdobycz, ostatni gość opuszcza statek.

Nadszedł więc czas na postawienie pierwszego kroku na afrykańskiej ziemi. I to od razu w jednej ze stolic!

Idę przez port, maleńki, ale czysty. Mijam bramę i... w nozdrza uderza słodkawy smród. Oto główna ulica, prowadząca do pałacu prezydenckiego. Na większym jej odcinku widać nawet asfalt! Chodników nie ma, a odkryte rynsztoki rozsiewają ów charakterystyczny smrodek afrykańskich miast. No niby wiem, że Gambia jest jednym z najbiedniejszych krajów świata, ale dlaczego tu tak brudno? Pierwszy sklepik o wyglądzie wyjątkowo zapuszczonego kurnika w bardzo biednej wiosce. Ale sprzedawczyni w środku niebrzydka. Dobre chociaż i to.

Idę dalej główną ulicą. Po obu stronach handlarze. Trafiają się i eleganci, ale ubrania większości dawno już nie widziały wody. Przy krawężniku ogromny stos gruzu: tuż obok ktoś wybił w murze bramę i gruz wyrzucił wprost przed siebie. Dookoła papierzyska, na większym kawałku śpi tubylec. Żeby było wygodniej, pod głowę podłożył płaski kamień. Przeszkadza przechodniom, ale nikt z tego powodu się nie irytuje: panuje ogólna życzliwość. Także dla białych. Kontakt z białym to zresztą okazja do otrzymania najbardziej cenionego upominku: bawełnianej koszulki. W porcie wyglądało to zabawnie. Co chwila do któregoś z nas podchodzi doker i mówi: „Happy New Year, give me present!” Na ogół są zaskoczeni brakiem prezentu. No bo jak: życzenia były? Były! A prezent jest? Nie ma! Więc chyba coś jest nie w porządku? Szybko zresztą znalazłem lekarstwo na takie postępowanie. Widząc zdecydowanie podchodzącego czarnego dokera wyprzedzam go, mówiąc pierwszy: „Happy New Year, give me present!”. W odpowiedzi na twarzy tamtego najczęściej wykwita uśmiech mówiący: ależ z ciebie cwaniak!

Wracajmy jednak na ulice stolicy. Za ogrodzeniem prezydenckiego pałacu czyściutko. Czyli jednak można. Ale z drugiej strony ogrodzenia odpadki i papieru jak wszędzie. Resztki jednej z gazet przeżuwa z filozoficznym spokojem koza. Mam nadzieję, że treść artykułów nie spowodowała u niej niestrawności. Z pałacu wyjeżdża rządowe Volvo. Jedzie kilkadziesiąt metrów po asfalcie, po czym mocno zwalnia i pomalutku pokonuje spory uskok. Teraz pod kołami ma fragment glinianego motocrossu. Ale po dalszych kilkudziesięciu metrach znów wjeżdża na asfalt. Ulicą idzie młody mężczyzna z maszyna do szycia na głowie. To zwykły afrykański sposób noszenia ciężarów. Ale żeby zaraz maszyna... Sporo takich fachowców w Afryce zna parę polskich słów: „Dobra krawiec”. Reklama dźwignią handlu, także i tutaj.
Tuż obok rozciąga się przystrojona palmami plaża. Byłaby piękna, gdyby nie fakt, że wzdłuż niej stoją setki bieda-domków. Blacha falista, deski, tektura. Piasek pomiędzy deskami usłany odpadkami. Świeża bryza łagodzi nieco smród.

Wieczorem wybieramy sie na piwo. Na ulicach ciemno. Wiele budynków zbudowanych najwyraźniej jeszcze przez Anglików zdewastowanych w stopniu uniemożliwiającym zamieszkanie. Co krok śpiący na poboczach ludzie, pomiędzy nimi zaimprowizowane garkuchnie. Nie odważyłbym się zjeść czegoś w tak niehigienicznych warunkach. Ale w knajpce piwo jest zimne. Barmanka nie idzie ku swym gościom: muzyka gra głośno, a ona tańczy zbliżając się z piwem. Dosłownie tańczy! Biodra kołyszą się w rytm melodii.

Post zmieniony (18-02-20 10:27)

 
29-04-14 09:13  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

REJS. CZĘŚĆ 2: DAJ MI PREZENT

Pierwsze spotkanie a Afryką było szokujące. Może dalej będzie lepiej? Następnym portem będzie Tema w Ghanie. Kilka kilometrów od słonecznej Akry (wymawia się Akrá z mocnym akcentem na ostatnią literę).

I oto Tema. Znów wataha oficjeli (tym razem 18) i znów każdy wychodzi dumny z reklamówką. Kapitan uśmiecha sie do mnie. Traktuje to jak folklor. Łatwo mu, bo przez lata pływania do Afryki przywykł do tej żebraniny. Ale ja wciąż patrzę na to z osłupieniem. Zamiast dwóch celników przychodzi pięciu, zamiast pary z Immigration - także piątka. Ewidentna bezczelność. Prawdziwa przejdzie zresztą dopiero w Nigerii!

Port w Temie czysty, magazyny odmalowane – nasz szczeciński wyglądałby przy nim jak Kopciuszek. Ale w mieście powtórka z Banjulu czyli bród i smród. Bieda aż piszczy. Przy drodze z pękniętej rury wylatuje woda. To lokalna łaźnia i pralnia. Czarni stojąc w bajorku w stroju adamowym dostojnie zmywają kurz i brud. Przechodzące obok kobiety nie zwracają na to najmniejszej uwagi – nagość nie jest tutaj wstydliwa. Równie normalne jest także robienie siusiu tam, gdzie człowieka przypiliło (jest to także zwyczaj wielu „cywilizowanych” mieszkańców Szczecina. W Nigerii zobaczymy bardziej nieprawdopodobny obrazek: samochód stanął na estakadzie powodując od razu korek na ogromnie zatłoczonej jezdni, a na wąskim chodniczku przykucnięty kierowca załatwia dużą potrzebę. Oczywiście takie postępowanie jest obce ludziom wykształconym, których i w Afryce przecież nie brakuje.

Tema niewielka i nieciekawa, toteż jedziemy z naszym Przedstawicielem samochodem do pobliskiej Akry. Nareszcie zobaczę stolicę Ghany.

Stojące na poboczu po naszej stronie samochody włączają lewe migacze, gdy jesteśmy za nimi o kilkadziesiąt metrów. Nie zamierzają się włączać do ruchu: kierowcy pokazują krawędź swego pojazdu żebyśmy ich nie zahaczyli – ot, taki zwyczaj.

Kierunkowskazy w Afryce Zachodniej są rzadko używane. W prawo skręca się na ogół bez kierunkowskazu (bo i tak nikomu nie zajeżdżamy drogi), a jadąc w lewo wystarczy przecież pomachac przez okno ręką. Proste?

Światła włącza się w zasadzie tylko w nocy, nawet szybko gęstniejący zmrok nie jest „usprawiedliwieniem”. Włączamy na próbę światła mijania: KAŻDY nadjeżdżający z naprzeciwka sygnalizuje nam mruganiem, że mamy je „niepotrzebnie” włączone!

Akra też zawodzi. Niby duże miasto, ale praktycznie parterowe. Sporo samochodów, dużo asfaltu i znów odkryte rynsztoki. Za mocno zetniesz zakręt, za bardzo zjedziesz w prawo na często zajętej przez pieszych jezdni i już koło wpada w głęboki, wybetonowany rów. Przebijamy się przez uliczki starej Akry i skóra mi cierpnie. Dowiaduję sie, że w razie przejechania któregoś z przechodniów (samochód wciąż między nimi lawiruje) biały kierowca musi natychmiast UCIEC z miejsca wypadku i powrócić tam dopiero z policją. Inaczej grozi lincz na miejscu. Pewnie dlatego z ulgą witam powrót na ulice pozbawione w zasadzie pieszych.

Sporo żebraków. Niektóre dzieci są najwyraźniej okaleczane, aby bardziej budzić litość. Widok wstrząsający. I podobnie jak w całej Afryce rzucają się w oczy ludzie zasypiający w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach i momentach. Kawałek papieru jako prześcieradło-poduszka i lulu. Beton, piach – byle gdzie, byle kiedy. Gdy doker na statku ma pięć minut przerwy, już śpi na kawałku papieru! Za chwilę go budzą, ale w tym czasie zdążył juz zasnąć jego kolega...

I pomimo, że tubylcy są bardzo przyjaźni („Happy New Year, give me present” wciąż obowiązuje), z ulgą opuszczam Ghanę.

A teraz Nigeria, Lagos. Miasto największe, ale stolicą od pewnego czasu jest stosunkowo niewielka, położona w centrum kraju Abuja.

W Lagos (na Lagos Island) buduje się wciąż nowe super wieżowce. Dookoła brud i bałagan, w nocy ciemno, ale pewnie znów ktoś wziął swoją dolę od firm budujących te zupełnie nie pasujące do otoczenia kolosy.

Bo Nigeria ma pieniądze. Wpływy za ropę wciąż są duże, na nich zresztą buduje się budżet. Chciałoby się jednak zapytać: gdzie sie te pieniądze podziewają? Czy rzeczywiście w prywatnych kieszeniach jak sądzi wielu? Port jest stale zatłoczony. Opłaty ponoszone przez armatorów koszmarnie wielkie. Ale sam port, mój Boże! Określenie „nędza i rozpacz” wcale pięknie się tu komponuje. Oczywiście do niedoinwestowania dołożyć należy znów wszechobecny brud.

Droga wzdłuż magazynu krzyżuje sie z dojazdem na „nasze” nabrzeże, W jednym miejscu zapadły się jakieś betonowe płyty, odkrywając pośrodku owego ruchliwego skrzyżowania otwór o wymiarach metr na metr, głęboki – na oko – na półtora metra. Widać, że pułapka powstała dawno, ale nikt nie kwapi się naprawiać. Przecież i tak wszyscy wiedzą o dziurze, więc powinni ją omijać!

Na kei sporo elektrycznych stacjonarnych dźwigów. Ale żaden nie działa... Żeby chociaż je rozebrano. Skąd! Blokują nabrzeże utrudniając w znacznym stopniu wyładunek zacumowanych przy nich statków. Wyładunek tutaj - jak w całej Afryce – odbywa się bomami statkowymi, które muszą być wyłożone nad keję. A w tym miejscu akurat stoi martwa konstrukcja.

Post zmieniony (18-02-20 10:28)

 
29-04-14 10:25  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

REJS. CZĘŚĆ 3: ODPRAWA

W ciągu dwóch przychodzi 27 (!) osób. Jak zwykle najsilniejsza obsada celników i Immigration: po 5 osób. Każdy liczy na prezent – i nie zawodzi się. Kapitan nadal na luzie i z uśmiechem (mnie znów otwiera się nóż w kieszeni) rozdaje reklamówki z „klasycznym” zestawem. Tu nie Europa i przed ewentualnym, nawet ewidentnym świństwem ze strony portu, Immigration czy celników nie ma szans obrony. Lepiej więc odżałować stos prezentów. Celnicy idą zresztą na całego. Przedstawiają kapitanowi na piśmie (!), z pieczęcią Urzędu Celnego (!!) listę prywatnych potrzeb: papierosy – 12 kartonów; spirytualia – 12 butelek; wino – 4 butelki; piwo – 4 kartony; soft drinki – 2 kartony; kurczaki – 6 sztuk; jabłka – trochę; mleko – trochę.

Ale nie są aż tak okrutni! Wręczając listę mówią, iż można na niej dokonać „small corrections”. Czyli że można dać NIECO mniej, niż pokazuje lista.

Patrzę na listę z niedowierzaniem. Bezczelność celników przechodzi wszelkie granice. Ale nie można powiedzieć, co się o nich myśli, bo przecież odegrają się łupiąc kary za byle drobiazg. Ale kapitan zna zwyczaje, zna osobiście celników. Schodzi z dwoma do bundu. Wracają z (jedną) torbą, której objętość wskazuje na to, że nie dostali nic ponadto, co już w morzu dla nich przeznaczono.

Do stołu przysiada się dwóch smętnych, milczących jegomościów. Są z Marynarki Wojennej. Nie, nie mają żadnej sprawy do kapitana. Siedzą i czekają. Po pół godzinie kapitan bierze jednego z nich. Wracają z dwoma reklamówkami. Wychodzą niezbyt chętnie. Okazało sie, że otrzymaniu zupełnie im „nieprzysługujących” prezentów powiedzieli, że maja wielu kolegów, w związku z czym proszą o ...karton whisky. Oczywiście spotkała ich grzeczna, ale zdecydowana odmowa.

Czas wyjść do miasta. Ma ono niestety nieciekawą reputację. Niedawno pewien dyplomata stał w mieście obok swego auta. Podjechało paru, samochód zabrało, jego samego zastrzelono. Bez potrzeby, chodziło przecież tylko o samochód. W ogóle słuchając takich opowieści można nabawić się strachu. Można być pozbawionym zegarka w biały dzień na ruchliwej ulicy. Można stracić portfel. Można...

W naszym przypadku rzeczywistość okazała się na szczęście dużo weselsza. Tylko dwie próby napadu, w tym raz napadniętemu marynarzowi pomogli strażnicy pilnujący obok jakiegoś budynku. Straty materialne zero. Czyli OK. Strażników (tzw. watchmenów) można ujrzeć wszędzie. Gdy tylko ktoś ma trochę więcej pieniędzy, otacza swoja siedzibę murem z drutem kolczastym lub tłuczonymi butelkami, a w bramie stawia strażników. Całe połacie miasta wyglądają jak oblężona warownia.

Pomimo tych zabezpieczeń i tak zdarzają się napady na rezydencje. Bandyci mają często broń palną, a watchmeni tylko puste ręce. Nawet bowiem gaz w aerozolu uważają tu za broń ofensywną. Nie można go posiadać.

Ruch na ulicach obłędny. Samochodów mrowiem wiele z nich to Peugeoty 504 produkowane w Nigerii na licencji. Stan ogromnej części pojazdów katastrofalny. Przypuszczam, że nawet „polska złota rączka” uznałaby je za złom nie do wyremontowania. Brak świateł (po stłuczkach) nikomu nie przeszkadza. Kierunkowskazy w zasadzie nieużywane. Znaków drogowych widziałem zaledwie kilka. Wyprzedza się na siłę, często posługując klaksonem. Chcesz zmienić pas w tłoku? Głośno trąbisz i lekko skręcasz. Jeśli widzisz, że drugi kierowca lekko się zawahał, dodajesz gazu i wjeżdżasz na jego pas. Ale gdy maska tamtego samochodu pojawia sie o centymetry od twoich drzwi, odpuszczasz. Za chwile i tak ponowisz próbę.

Ale wypadków jest mało! Trochę więcej stłuczek, ale nikt na ogół nie robi rabanu o jedno czy drugie wgniecenie na karoserii. Jutro ty możesz kogoś zahaczyć.

Wielu kierowców ciężarówek (wyglądających nie jak złom, ale jak super złom) wiesza w kabinie dżu-dżu. Rodzaj kitki kupionej od czarownika. Ma ona chronić przed wypadkami. Jedzie się więc śmiało, bo dżu-dżu czuwa. Kiedy jednak dojdzie do wypadku (katastrofalny stan techniczny pojazdów!), osłupiały kierowca długo nie może dojść do siebie. No jak to, przecież dżu-dżu jest! Więc skąd wypadek?

Jedną rzecz jednakże z obłędnie zatłoczonych ulic Lagosu przeniósłbym bez wahania do Polski. Wzajemną życzliwość. Nikt tu nie stuka się w czoło, nikt nie podaje w wątpliwość prowadzenia się matki drugiego, nikt nie krzyknie na pieszego „Baranie, jak idziesz!” A piesi rzeczywiście przechodzą gdzie im wygodnie. Wszystko jest na luzie, z pełnym zrozumieniem drugiego. Aż miło patrzeć.

Ciekawa jest (nie tylko w Nigerii) komunikacja miejska. Prywatne mikrobusy są najpopularniejsze. Często bez bocznych i tylnych szyb, ciągle zatłoczone jeżdżą po stałych trasach. Po prawej stronie, przez stale otwarte drzwi wisi połową ciała konduktor. Wypatruje potencjalnych pasażerów, inkasuje należność i macha ręką (zamiast kierunkowskazów) w przypadku, gdy mikrobus podjeżdża do prawego krawężnika. Jazda konduktora prawie całym ciałem na zewnątrz jest stałym zwyczajem i odniosłem wrażenie, że im który jest bardziej wychylony, tym większym cieszył się podziwem. Oczywiście stan większości mikrobusów „poniżej zera”. Wyglądają one jednak znakomicie przy większych autobusach, malowanych zawsze na żółto (i prawie zawsze lepiących sie od brudu). Przypuszczam, że najbardziej tolerancyjny polski policjant odebrałby dowody rejestracyjne co najmniej 60 % wozów. Tego sie nie da opisać, to trzeba zobaczyć. Więc i ja nie opisuję.

Za to jak tania benzyna! Dotowana przez rząd kosztuje 70 kobo za litr. Przeliczając to na dolary i następnie na złotówki wychodzi... 570 złotych (pisane, przypominam, w 1993!!! – A.K.)

Ech, spuśćmy zasłonę miłosiernego milczenia nad Lagosem. Przenosimy sie do Douala w Kamerunie.

Ach, jak miło! Podobnie jak w wielu postfrancuskich koloniach dużo obszarów czystych i nieśmierdzących! Wiele ulic jest nawet oświetlonych! Przyjemnie popatrzeć. Niestety, odgórne zarządzono zakaz fotografowania CZEGOKOLWIEK. Nawet drzewka, Nie próbuje zatem, bo za dużo słyszałem o afrykańskich „kalambuszach” (więzieniach). Zagadywani przeze mnie tubylcy nieszczególnie zresztą wypowiadali się o rządzącym prezydencie, kierującym ponoć krajem w sposób odległy od demokracji. Zastanawiające jest zresztą, jak bardzo w tak autorytatywnie rządzonym kraju można tolerować wysoko rozwinięty bandytyzm. Ostrzegano nas kilkakrotnie, aby nie wychodzić na piechotę z portu. Czwórka nie usłuchała i kilkaset metrów za bramą portu otoczono została przez dziesiątkę Czarnych z nożami. „Ogolono” ich doszczętnie, dobrze że chociaż nikt nie został ranny.

Po przeczytaniu powyższego tekstu można by sądzić, że Afryka Zachodnia to piekło brudu, smrodu, nędzy, lenistwa (oj tak, tak). To oczywiście nie jest prawda. Opisałem tylko to, co szokuje składającego pierwszy raz wizytę w Afryce Europejczyka. Widziałem jednakże w Afryce także piękne miejsca, wspaniałą przyrodę, w miarę czyste i schludne miejsca w Kamerunie: Douala i Kribi a wreszcie najważniejsze: spotkałem mnóstwo życzliwych i sympatycznych ludzi. I nawet ich obłędne lenistwo okraszane było zawsze sympatycznym uśmiechem. Czy zatem chciałbym kiedyś jeszcze powrócić w te strony?
Ależ tak!

--

DOIPISEK: Wróciłem do Afryki. Między 1997 a 2011 spędziłem łącznie 6 lat mieszkając w Lagos jako Przedstawiciel Euroafryki na Afrykę Zachodnią. Podróżowałem w tych latach po całym regionie i teraz niektóre rzeczy ująłbym inaczej. Na przykład okazało sie, że najczystsze kraje regionu do Ghana i Wybrzeże Kości Słoniowej, najbezpieczniejsza jest Ghana, a Nigeria? Hmmm, po prywatyzacji port wygląda i pracuje normalnie. Celnicy i Immigration nadal szukają – często skutecznie, niestety - najidiotyczniejszego nawet pretekstu do wyszantażowania od kapitanów tysięcy dolarów (prezenty to obecnie za mało!). Co do bezpieczeństwa: najgroźniejsi są umundurowani i uzbrojeni policjanci na służbie, zatrzymujący regularnie auta i domagające się pieniędzy za wyimaginowane wykroczenia. Wciąż jest to szalenie niebezpieczny kraj...

Post zmieniony (18-02-20 10:28)

 
29-04-14 11:37  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 1

OFIARA TAJEMNICZEJ EKSPLOZJI

Niewielki, ale o miłych dla oka liniach brytyjski statek pasażerski „Dara” obsługiwał w 1961 roku linię Bombaj-port Zatoki Perskiej. Mając wyporność 5030 ton przewoził dużo więcej pasażerów, niż mogłoby się to wydawać. Tylko 110 osób miało kabiny klasy A i B, podczas gdy kolejnych 1400 osób zwykło spędzać podróż na dużych, odkrytych pokładach. Ze względu na klimat, nic nie było dziwnego w takim sposobie podróżowania.



W swym kolejnym rejsie „Dara” przybyła 7 kwietnia 1961 roku na redę Dubaju. Z tego miejsca barki i łodzie odbierały jej pasażerów i ładunki. Podczas tej operacji gwałtownie – i dosłownie z minuty na minutę – zaczął się wzmagać wiatr. Szybko doszedł do 7 w skali Beauforta. Rezultatem wzmagającego się wiatru było zerwanie z kotwicy panamskiego cementowca „Zeus”, który – na szczęście niegroźnie – uderzył w burtę „Dary”. To przeważyło. Kapitan Elson, dowódca „Dary” rozkazał podnieść kotwicę i wyjść w morze. Tam miano przeczekać sztorm.

W tym czasie na statku pozostawało jeszcze 613 pasażerów, 132 członków załogi i 74 ludzi z lądu. Noc była ciężka i dopiero ranek przyniósł poprawę pogody. To oznaczało oczywiście tylko jedno – powrót na redę. Statek położył sie na właściwy kurs. Na horyzoncie widać było światła jakiejś innej jednostki. O 4:43 silna eksplozja wstrząsnęła „Darą”. Sternik rzucony został na podłogę, a cały statek pogrążył się w ciemnościach. Zewsząd rozległy się przeraźliwe odgłosy alarmowych dzwonków. Próby dodzwonienia się do maszynowni aby włączono zapasowy generator, były bezskuteczne. Nie odpowiadał nikt.

Na mostku kapitan Elson wraz z I oficerem próbowali ustalić, skąd nadchodzą sygnały alarmowe. Niestety, system lokalizujący nie działał. Ciągły dźwięk dzwonków doprowadzał do szału. Nie mogąc ich wyłączyć, poprzestano na wciśnięciu między młoteczki i czasze zwitki papieru. Teraz już tylko przyciszony terkot przerywał ciszę.

W kompletnej ciemności na mostku nie było nawet widać, jakim kursem statek idzie. Przyniesiona pospiesznie latarka pozwoliła stwierdzić najgorsze. Maszyna nie działała, a statek wytracał szybkość.

Wnętrze „Dary” wypełniało sie dymem, widać było także płomienie. Podłączono strażackie węże, ale niestety nie było ciśnienia wody. Dawały się już spostrzec oznaki paniki wśród pasażerów, a także u części załogi. Ludzie wybiegali na pokład kierując się ku dziobowi i rufie: byle z dala od ognia i dymu.



Na mostku kapitan Elson – korzystając z awaryjnego oświetlenia kabiny nawigacyjnej – szybko obliczał pozycję. Wyliczenia przekazał radiooficerowi z poleceniem nadania wraz z sygnałem SOS. Niestety w tej samej chwili radiostacja wypełniła sie gęstym dymem. Natychmiast ewakuowano mostek i radiostację. SOS nie wysłano!



Na szczęście okazało się iż statek, którego światła jeszcze niedawno widziano, domyślił się nieszczęścia. Był to rządowy brytyjski transportowiec „Empire Guillemot”. Szybko zbliżał sie do „Dary”. Na ten widok wzmożono wysiłki przy opuszczaniu szalup. Ludzie runęli do nich, wielu taszczyło ze sobą swoje bagaże. Ponieważ łodzie po prawej burcie zniszczył juz ogień, oblegano tłumnie resztę. Przeciążone – pomimo wysiłków załogi – łodzie było bardzo trudno opuszczać. Jedna z nich, obładowana nad miarę, zerwała się z lin. Spośród tych, którzy wpadli do wody, wielu nigdy nie wypłynęło.

„Empire Guillemot”


W tym czasie prawie cała nadbudówka stała już w płomieniach. Na lewym skrzydle mostku pozostali tylko kapitan, starszy oficer i radiooficer. Po chwili otoczeni ogniem mieli tylko jedno wyjście: cała trójka skoczyła do wody. W tym czasie w pobliżu było już kilka statków – rezultat ciągłego nadawania SOS przez „Empire Guillemot”.



Norweski zbiornikowiec „Thorsholm” podjął z wody kapitana z dwójką oficerów. Elson natychmiast zażądał, aby odwieziono go łodzią na „Darę”. Stamtąd zamierzał koordynować akcję ratunkową.

W tym czasie na statku przebywało już tylko 15 ludzi. Schronili się na rufie: rzeczywiście było to jedyne miejsce dające jako takie bezpieczeństwo. Wkrótce przejęła ich szalupa z „British Energy”. Po chwili dwójka z nich wróciła: drugi oficer i kadet wciąż myśleli o ratunku dla swojego statku. Wkrótce dołączył do nich uparty Elson, starszy oficer i starszy mechanik. Wspólnie udało im się uruchomić rufową pompę. Ponieważ jednak nie było żadnych szans na opanowanie pożaru, odważna piątka opuściła ponownie statek.

O 15:30 „Empire Guillemot” skierował się ku Dubajowi z ponad 330 rozbitkami: 84 z nich przejęto z „Thorsholma”.

W ciągu kolejnej nocy trzy statki wylewały tony wody na płonącą „Darę”. Rankiem niezłomny kapitan Elson wraz z ludźmi z brytyjskiego okrętu „Loch Alvie” kolejny raz wylądował na swym statku. Zobaczyli wrak. Wewnątrz maszynowni wciąż szalał ogień. Statek był lekko przechylony na prawą burtę. Przez cały dzień 9 kwietnia grupy ratowników próbowały opanować sytuację, ale pomimo wysiłków przechył się pogłębiał.

„Loch Alvie”


Wzięty na hol statek przechylał się coraz bardziej. Dziesiątego kwietnia o 9:20 wielki obłok czarnego dymu wykwitł z prawej burty. To była agonia. Po chwil „Dara” złożyła się łagodnie i poszła na dno. Razem z nią zginęło 238 ludzi.

Ostatnie chwile „Dary”


Żadna z organizacji terrorystycznych nie przyznała się do podłożenia ładunku wybuchowego. Według oceny ekspertów było tego 10-15 kilogramów. Umieszczony we właściwym miejscu mógł zniszczyć statek. I zniszczył.

Wrak „Dary”, stan obecny


Post zmieniony (18-02-20 10:31)

 
29-04-14 12:23  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 2

"SAO PAULO" NA DNIE MORZA

Z początkiem XX wieku większość morskich państw zaczęła w szybkim tempie powiększać swe wojenne floty. Ta tendencja nie ominęła także Ameryki Południowej. Brazylia zagrożona ambitnymi planami Chile i Argentyny także nie zostawała z tyłu. Zdecydowano się tam w 1904 roku na program budowy dwudziestu ośmiu nowych jednostek. Głównymi atutami floty miały stać się trzy pancerniki. realizacja tego ambitnego programu zapewniłaby Brazylii niekwestionowany prymat na morzu w tej części świata. Budowę pancerników zaproponowano Brytyjczykom. W tym okresie wszedł właśnie do służby „Dreadnought” i właśnie podobnej klasy okręty zostały Brazylii zaproponowane. Oferta była bardzo interesująca, jednakże ze względu na wyższy koszt jednostkowy, finalne zamówienie opiewało tylko na dwie jednostki. Nazywać się miały „Sao Paulo” i „Minas Gerais”.

Wodowanie „Minas Gerais”


„Sao Paulo” zwodowano w 1909 roku w stoczni w Barrow. Już w roku następnym wraz ze swym bliźniakiem uważane były za najpotężniejsze okręty świata. Z dwunastoma działami kalibru 305 mm i rozwijające szybkość do 21 węzłów, stanowiły dumę całej Brazylii.

„Sao Paulo”


Interesujące były losy przejścia okrętu z Anglii do Brazylii. Otóż po drodze „Sao Paulo” zawinął do Portugalii, skąd miał zabrać do kraju świeżo wybranego brazylijskiego prezydenta. Prezydent Marshal Hermes de Tonseca kończył właśnie wizytę u portugalskiego króla Manuela.

Tej samej nocy okręty portugalskie ostrzelały królewską siedzibę! Był to fragment planu mającego na celu obalenie króla. Ten zniknął w tajemniczych okolicznościach i wszystko wskazuje na to, że schronił się właśnie na brazylijskim pancerniku.

Następnego ranka grupa portugalskich oficerów przybywszy na pokład okrętu zażądała prawa do przeszukania wszystkich pomieszczeń. Napotkawszy zdecydowaną odmowę brazylijskiego dowódcy, Portugalczycy zagrozili bezpośrednim atakiem. Odpowiedzią był alarm bojowy na pancerniku. To otrzeźwiło Portugalczyków: „Sao Paulo” był bez wątpienia potężniejszy niż cała ich flota i mógłby łatwo ją posłać na dno...

Wkrótce „Sao Paulo” miał rzeczywiście okazje do pokazania potęgi swej artylerii. Pociski wystrzelone były jednakże na ...Rio de Janeiro!

Oba pancerniki zakotwiczyły tam w listopadzie 1910 roku celem uświetnienia prezydenckiej inauguracji. Początkowo na „Minas Gerais”, a później i na innych okrętach wybuchł bunt marynarzy. Domagali sie oni poprawy wyżywienia oraz lepszych warunków życia. Żądali również zniesienia okrutnych kar, oraz – co zrozumiałe – amnestii dla buntowników. Dla wzmocnienia argumentacji, okręty otworzyły ogień na miasto! Pomimo tego Kongres odrzucił żądania. W odpowiedzi okręty przeszły na inne kotwicowisko i stamtąd otworzyły ogień na budynki rządowe. Słabe wyszkolenie było jednakże powodem, że większość pocisków spadło na dzielnice mieszkaniowe. Kongres rozważał zniszczenie pancerników okrętami wiernymi rządowi. Ostatecznie zadecydowały czynniki militarno-ekonomiczne. Utrata tych cennych okrętów spychałaby Brazylię z pozycji lokalnego mocarstwa, a pusty skarbiec nie pozwoliłby na budowę ich następców. W rezultacie zaakceptowano wszystkie żądania. Jednakże już wkrótce wycofano sie po kolei z danych obietnic. Przywódcy buntu ponieśli okrutną śmierć, część z nich w nader tajemniczych okolicznościach.

Dalsze losy „Sao Paulo” były już mnie dramatyczne. Niemodernizowany z powodu braku pieniędzy szybko stał się jednostką niepasującą do wymogów II wojny światowej. Spędził ja patrolując bez żadnych efektów i bojowych akcji wody południowego Atlantyku. Od 1848 roku okręt odstawiony został do rezerwy i stopniowo zamieniał się w bezwładny hulk. Trzy lata później sprzedano go do jednej z angielskich stoczni złomowych. Podobną drogę na holu – tyle że do Włoch – odbył już pomyślnie „Minas Gerais”.

20 września 1951 roku dwa holowniki wzięły okręt na hol. Kadłub starannie przygotowano do podróży: usztywniono ster w osi okrętu, odłączono śruby, opróżniono kotły, a wszelkie otwory zaślepiono blachami. W ten sposób zasłonięto również duże otwory po działach wystających uprzednio z obu burt okrętu. Swym podpisem ekspert Bureau Veritas potwierdził zdolność do pokonania przez Sao Paulo Atlantyku. Bezwładny okręt obsadziło 8 ludzi. Ku swemu rozbawieniu dostali zapasy żywności i wody aż na dwa miesiące! Mając na burcie radiostację krótkiego zasięgu mieli czuwać nad prawidłowością holowania.

Jednakże Atlantyk miał inne plany niż ludzie. Czwartego listopada, niedaleko Azorów, rozhulał się sztorm. Wzmagający się wiatr i fala wywierały ogromny wpływ na martwa masę pancernika. Wysoko wynurzony kadłub, duża nadbudówka i kominy działały jak potężny żagiel. W rezultacie tańczący chaotycznie na falach okręt rzucał holownikami na wszystkie strony. Spowodowało to w końcu ich kolizję. W tej sytuacji nad ranem 5 listopada hole zostały rzucone. Pancernik i holowniki rychło straciły sie z oczu. Ponieważ uprzednio szkieletowa załoga Sao Paulo nie stwierdzała żadnego negatywnego wpływu sztormu na okręt, nawet utrata łączności radiowej nie wzbudziła podejrzeń na holownikach.

Następnego ranka zaczęto poszukiwać bezwładnego pancernika. Bez rezultatu. Po nadaniu SOS akwen starannie przeszukiwano przez następny tydzień z wody i z powietrza. Powierzchnia oceanu była jednak pusta. Nie napotkano na żaden ślad ani po pancerniku, ani po jego załodze.

Cztery lata później Brytyjskie Ministerstwo Transportu wydało swą opinię o domniemanych przyczynach zatonięcia okrętu. W opinii ekspertów fale rozbiły osłony burtowych wnęk działowych. W rezultacie mocno kołyszący się okręt błyskawicznie nabrał do wnętrza ogromne masy wody. To musiało spowodować, że po jednym z kolejnych przechyłów ogromna masa stali juz nigdy się nie wyprostowała.

Pojawiły się i takie hipotezy na temat zniknięcia okrętu...


Post zmieniony (26-06-20 11:26)

 
29-04-14 13:15  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 3

TAJEMNICA OPUSZCZONEGO STATKU

Sprawa żaglowca „Mary Celeste” intryguje już od ponad stu czterdziestu lat. Pomimo wielu prób wyjaśnienia tajemnicy (jedna z teorii czyni nawet winnymi całego wydarzenia... kosmitów) wciąż tak naprawdę nie wiadomo, co stało się na Atlantyku na przełomie listopada i grudnia 1872 roku.

„Mary Celeste” była niewielkim, dwumasztowym amerykańskim brygiem wiozącym ładunek 1700 baryłek przemysłowego alkoholu. Statek opuścił Nowy Jork 7 listopada 1872 roku kierując się ku Europie. Na pokładzie znajdował się kapitan Benjamin Briggs z żoną i dwuletnią córką oraz siedmiu marynarzy. Kapitan zwykle starannie dobierał załogę, zwracając baczną uwagę na problem alkoholowy. Jeden z punktów umowy o pracę brzmiał: ""No grog will be allowed on board" (Grog na pokładzie niedozwolony).

„Mary Celeste” w 1861 roku, jeszcze jako „Amazon”


Żaglowcem dowodził kapitan Benjamin Briggs



Po południu 4 grudnia „Mary Celeste” ujrzano z „Dei Gratia”, innego amerykańskiego żaglowca. Było to mniej więcej w połowie drogi między Azorami a Portugalią. Gładki ocean przypominał jezioro, a od północy wiał lekki wiatr. Dowódca Dei Gratia, kapitan David Reed Morehouse był starym przyjacielem Briggsa. Nic więc dziwnego, że kazał podnieść swój sygnał. Nie doczekał się jednak żadnego odzewu.

„Dei Gratia”


Kapitan David Reed Morehouse



Gdy statki zbliżyły się ku sobie, Morehouse spostrzegł, że „Mary Celeste” nie idzie stałym kursem, lecz myszkuje na lewo i prawo. Ponadto żagle były źle ustawione w stosunku do wiatru. Pomimo, iż statek wyglądał znakomicie, złe przeczucie tknęło kapitana. Wezwany na pokład starszy oficer powiedział: "Wygląda na to, że wszyscy są pod pokładem, pijani". Zdanie to jednak nie trafiło Morehousowi do przekonania, ponieważ zbyt dobrze znał kapitana Briggsa i jego stosunek do alkoholu.



Statki zbliżyły się już na pół mili, a pokład „Mary Celeste” był wciąż pusty. Morehouse zmniejszył dystans i będąc tuż obok milczącego brygu, rozkazał opuścić szalupę. Obsadzona przez starszego oficera i dwóch marynarzy łódź skierowała się ku brygowi. Widniejąca na rufie nazwa wraz z podanym portem macierzystym NEW YORK usunęła ostatnie wątpliwości co do tożsamości statku. Łódź dobiła do burty, po czym oficer wraz z jednym z marynarzy wspięli się na pokład. Nie ujrzeli tam nikogo. Pusto było także przy sterze, a identyczną sytuację zostali w kabinie kapitana. W napięciu, ze wzrastającym przerażeniem dwójka mężczyzn penetrowała statek. Słyszeli jedynie trzepot żagli, stuk uderzających o burtę fal i odgłos własnych kroków.



Na koniec zdecydowali się zejść pod pokład. Tam także nie ujrzeli nikogo. Marynarze zaczęli systematycznie przeglądać statek. Dwa z trzech luków ładowni były otwarte, przy czym przy luku dziobowym, wyrwana z zawiasów pokrywa leżała obok na pokładzie. Ładunek był nietknięty, z wyjątkiem pustych dziesięciu beczek których zawartość najprawdopodobniej zdążyła już wyparować. Pomieszczenie wciąż sprawnych pomp zalane było wodą. Na podłodze kabiny nawigacyjnej leżało kilka przyrządów nawigacyjnych: cyrkle, ekierka, log oraz splątana linka sondy. Kompas był zniszczony, a okno rozbite. Nie było sekstansu i chronometru. Jedynym znalezionym dokumentem był dziennik okrętowy. Ostatni zapis nosił datę sprzed dziewięciu dni (25 listopada) i nie zawierał żadnych istotnych informacji.

Na stole drugiego oficera leżał zaczęty list do żony: "Fanny, moja droga żono..." Na stole w pomieszczeniu marynarzy leżała fajka, znaleziono także 5 funtów szterlingów oraz sporo wartościowych rzeczy. Pokrywa podobnego do klawikordu instrumentu była uniesiona, jakby ktoś przed chwilą na nim grał. Pod igłą maszyny do szycia leżał materiał, a obok na stole znaleziono kłębek bawełny. Przy pogodzie odrobinę gorszej od idealnej musiałby stoczyć się na podłogę. Zegarek kapitana wisiał nad jego stołem, znaleziono tam także złoty medalion. W jednej z kabin ujrzano napoczęte śniadanie: talerz z odrobiną owsianki oraz jajko z odciętą górną częścią. Do bajek należy zaliczyć podawaną niekiedy informację, że jedzenie było jeszcze ciepłe, a znaleziona fajka wciąż dymiła. Zapasy żywności i wody wyglądały na nietknięte z małym wyjątkiem: jedna z szuflad w magazynie opróżniona była z konserw. Na brygu brakowało jednej z dwóch szalup.

Ostatecznie „Mary Celeste”, obsadzona trzema ludźmi z „Dei Gratia”, po pokonaniu sześciuset mil dotarła do Gibraltaru. Tam nurek badając podwodną część kadłuba stwierdził kolejny tajemniczy i dotąd niewyjaśniony fakt. Około półtora metra pod linią zanurzenia znajdowały się po obu stronach statku dziwne nacięcia. Każde z nich miało długość dwóch metrów, szerokość trzech centymetrów i głębokość jednego centymetra.

Jako wynagrodzenie za przyprowadzenie opuszczonego statku do portu marynarze otrzymali do podziału 1700 funtów, co wówczas stanowiło bardzo dużą sumę. Dało to zresztą asumpt do teorii mówiącej że to załoga „Dei Gratia” wymordowała ludzi z „Mary Celeste”, aby następnie dostać pieniądze za uratowanie statku. W świetle jednakże dotychczasowej reputacji kapitana Morehouse’a i jego przyjaźni z Briggsem, zdecydowanie odrzucono to przypuszczenie.

Być może powodem nagłego opuszczenia statku były ulatniające się z beczek opary alkoholu? Może to ich wybuch wyrwał z zawiasów pokrywę pierwszej ładowni, a spodziewający się kolejnej ­ silniejszej tym razem eksplozji ­ ludzie pośpiesznie spuścili na wodę szalupę? Ale co stało się z łodzią i jej pasażerami? Pomimo znakomitej pogody nigdy nie natknięto się na żaden ślad ani po ludziach, ani po szalupie. I jedynie wciąż na nowo wysuwane teorie co do przyczyn tajemniczego zniknięcia dziesięciu ludzi, przypominają od czasu do czasu o tragedii.

„Mary Celeste” doprowadzona do portu przez marynarzy z „Dei Gratia”


Post zmieniony (26-06-20 11:40)

 
29-04-14 13:24  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 4

WOJENNA PRZYGODA JOHNA KENNEDY’EGO

Porucznik John Kennedy był dowódcą kutra torpedowego PT­109. Funkcję tę pełnił w trudnym okresie II wojny światowej, kiedy to Cesarska Marynarka Japońska wciąż jeszcze walczyła z US Navy jak równy z równym. Najbardziej pamiętny z wielu patroli przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych rozpoczął się w nocy 1 sierpnia 1943 roku.

Świeżo zbudowany w stoczni PT-109 jedzie na wojnę. 20 sierpnia 1942 roku, stocznia marynarki w Norfolk


Czternaście kutrów wyszło w morze, aby przechwytywać japońskie statki zaopatrzeniowe. Jednostki te pod osłoną nocy dostarczały broń, żywność i lekarstwa na zajęte jeszcze przez Japończyków wyspy. Tym razem chodziło o odcięcie wyspy Kolombangara. Zadaniem okrętów było torpedowanie transportowców ­ kutry odnosiły zresztą w tej mierze znaczące sukcesy.

PT-109


Załoga okrętu. Pierwszy z prawej (w okularach) John F. Kennedy


Kennedy na stanowisku dowodzenia



O godzinie 20:30 PT­109 osiągnął swój rejon patrolowania w Cieśninie Blackett. Okręt krążył powoli wypatrując nieprzyjaciela. Ciemność jednakże była tak nieprzenikniona, że nawet najlepsze nocne lornetki niewiele pomagały. Nic więc dziwnego, że nadchodzący o 2:30 z dużą szybkością niezidentyfikowany okręt został spostrzeżony dopiero z odległości 300 metrów! Wbrew pierwszym przypuszczeniom nie był to okręt własny, ale japoński niszczyciel "Amagiri". Cień zbliżał się przerażająco szybko. Kuter natychmiast zaczął zmieniać kurs by przyjąć pozycję do odpalenia torped, ale czasu nie starczyło. Po dokonaniu zaledwie części zwrotu okręt został staranowany.

„Amagiri”. Okręt zatonął po wejściu na minę 23 kwietnia 1944 roku


Od momentu spostrzeżenia niszczyciela do zderzenia minęło zaledwie 10 sekund. Skutki były straszliwe: rozdarta została prawa wyrzutnia torpedowa, a prawa rufowa część kadłuba dokładnie odcięta od reszty okrętu. Wraz z nią poszedł na dno prawy silnik. Zamknięte przedziały wodoszczelne uchroniły na razie okręt przed natychmiastowym pójściem na dno. Japończycy nie zwolnili ani nawet nie ostrzelali śmiertelnie ranionego kutra. Bez wątpienia dla nich też cała sytuacja była kompletnym zaskoczeniem. Ponadto zmniejszenie szybkości i otwarcie ognia groziło natychmiastowym kontratakiem innych amerykańskich kutrów.

Amerykanie zostali więc sami na zniszczonym okręcie. Po chwili woda wokół nich pokryła się ogniem ­ to płonęło rozlane paliwo. Ponieważ ogień zbliżał się do PT­109, Kennedy rozkazał opuścić okręt. Po chwili niebezpieczeństwo pożaru jednak oddaliło się, marynarze zdecydowali się powrócić na wrak. Kennedy holował poważnie poparzonego kolegę, MacMahona, po czym powrócił po dwóch innych, będących słabymi pływakami. Z załogi pozostało niestety tylko jedenastu: Marney i Kinskey zginęli prawdopodobnie w chwili zderzenia i nigdy nie znaleziono ich ciał. Poza MacMahonem, pozostali byli w niezłej kondycji. Na wypatrywaniu zaginionych kolegów oraz własnych okrętów minęły trzy godziny. W obawie przed Japończykami nie wystrzelono rakiet.

Ranek 2 sierpnia zastał rozbitków na wraku, około 3 mil od raf wyspy Gizo. Pomimo zamkniętych grodzi, PT­109 z wolna pogrążał się w wodzie. Bez wątpienia jeszcze przed zmrokiem należało przedostać się na jedną z pobliskich wysp. Wybrano małą wysepkę w pobliżu Gizo, ponieważ na większej mogły znajdować się oddziały japońskie. O 14:00 Kennedy wziął MacMahona na hol i skierował się ku lądowi. Reszta popłynęła za nim ­ gorsi pływacy trzymali się prowizorycznie sporządzonej tratewki.

Uzbrojona w kilka pistoletów i noży grupa miała odzież w rozpaczliwym stanie. Tylko jeden z marynarzy zachował buty. Lampa sygnałowa uzupełniała ekwipunek. Niestety przepadła apteczka, co nie pozwalało ulżyć cierpieniom MacMahona.

Dopłynięcie do wyspy nie oznaczało automatycznie życia. Trzeba było myśleć o dalszym ratunku. W nadziei, że przez cieśninę mogą nocą przechodzić amerykańskie okręty, Kennedy podjął ryzykowną decyzję. O 18:30 wszedł do wody i wypłynął w morze. Środek cieśniny osiągnął po półtorej godzinie. Niestety, nie zauważył żadnej amerykańskiej jednostki.

Powrót był bardzo trudny. Prąd był tak silny, że pomimo ogromnego wysiłku, po pewnym czasie Kennedy znalazł się w punkcie wyjścia. Kolejna rozpaczliwa próba była jednakże udana: porucznik szczęśliwie wylądował na maleńkiej wysepce. Nad ranem powrócił do mocno zaniepokojonych kolegów, po czym kompletnie wyczerpany przespał resztę dnia. Następnej nocy chorąży Ross powtórzył wyczyn Kennedy'ego. Także bez rezultatu.

Jedynym wyżywieniem rozbitków były orzechy kokosowe. Było ich jednakże tak mało, iż zdecydowano się przenieść na inną wysepkę. Pierwszy dotarł tam Kennedy, ponownie z MacMahonem na holu. Stopniowo dołączyła do nich reszta.

Noc 4 sierpnia była zimna i wilgotna, toteż nikt nie zdecydował się wypłynąć na środek cieśniny. Rankiem Kennedy i Ross popłynęli do pobliskiej wyspy Cross, licząc na uzyskanie tam pomocy. Głodni i wyczerpani potrzebowali wielu godzin, zanim osiągnęli cel. Tam czekała ich niespodzianka w stylu kiepskiego przygodowego filmu. Na plaży odkryli pudełko z japońskimi napisami: wewnątrz były cukierki i krakersy. Jakby tego było mało, nieco dalej stało jednoosobowe czółno z baryłką słodkiej wody wewnątrz. Trudno było doprawdy przecenić wagę znaleziska. Jednocześnie ujrzeli przepływające blisko czółno z dwoma tubylcami. Pomimo sygnałów Amerykanów, wioślarze szybko oddalili się bez nawiązania kontaktu. Może myśleli, że byli to znienawidzeni Japończycy? Tym niemniej zdobycie łodzi, żywności i wody znakomicie podreperowało morale rozbitków. Tej nocy Kennedy wypłynął na środek cieśniny w luksusowych niemal warunkach. Niestety i tym razem nie natknął się na własne okręty.

Pół godziny przed północą nastroje grupy były już jednak znakomite. Dwójka przepływających w pobliżu krajowców nawiązała z Amerykanami kontakt! Uzyskano obietnicę zorganizowania pomocy. Pomimo tego, Kennedy z Rossem kolejnej nocy wypłynęli ponownie na wody cieśniny. Tym razem skończyło się wywrotką czółna. Walcząc z silnym prądem znakomici pływacy z trudem osiągnęli zbawczy ląd.

Sobota, 7 sierpnia odmieniła wszystko. W obozowisku pojawiło się ośmiu krajowców, którzy mieli ich przeprowadzić do miejscowości Wana Wana. Tego samego popołudnia byli już pod opieką tzw. strażnika wybrzeża. Zaopatrzeni w radiostację strażnicy informowali Amerykanów o ruchach japońskich okrętów i przelotach samolotów. Po kilku następnych godzinach wycieńczona jedenastka zabrana została do bazy przez kuter torpedowy. Od chwili zderzenia minęło siedem dni...

Post zmieniony (26-06-20 11:43)

 
29-04-14 15:52  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Przeczytałem o Afryce. Nigeria - Lagos. Pływałem tam na greckim tenkerze w okresie gdy władzę przejęli wojskowi. Na odprawę wpierw przychodzili wojskowi a po nich druga odprawa "cywilna". Osób ok. 50. Dodatkowo, bo mieliśmy jako ładunek gazolinę, co drugi miał pusty baniak by wycyganić trochę od ch/eng. ładunku. W odprawach były tez kobiety - te prócz "normalnych" suwenirów musiały także otrzymać ekstra prowiant dla dzieci. Było wesoło, że hej! Dwa lata tam się szwendałem po różnych prócz Lagosu innych nigeryjskich dziurach i jak już wszystkich tych z odpraw poznałem to (czym byłem wielce zaskoczony) przy kolejnych zawinięciach co niektórzy przynosili mi suweniry od siebie (kokosy, banany, piwo "Star" itp.). Najważniejszą zasadą było - nie denerwować się, nie spieszyć, być uśmiechniętym a wtedy wszyscy byli friendami i było OK ! (tylko to tak łatwo powiedzieć).

 
29-04-14 18:06  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:16)

 
29-04-14 18:31  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Wspomnienia wróciły...
"Star" - duża butelka, niebieska nalepka z białą gwiazdą, to pamiętam, choć specjalnie piwoszem nie jestem, raczej ginopijcą i ouzomaniakiem.
Gulder ? Nie spotkałem (raczej nie pamiętam).
A w Nigerii gin popularnie zwany był "dżinobusz".
A whisky lepiej nie wspominać - landryna !.
Za pierwszym razem ładnie nas wpuszczono w maliny. Przyszła odprawa i dziwne, że nie chcieli wszystkich papierów. Nawet suweniry były poniżej normy. Okazało się, że byli to strażacy portowi - a kto tam za pierwszym razem mógł się połapać w ich uniformach. Zajechali mundurowi i wleźli na okręt.
Atanazy (greczka kapitana) o mało nie dostał zawału jak przyszli ci właściwi.
Było wesoło, że hej !

 
29-04-14 22:06  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:16)

 
30-04-14 10:04  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 5

BUNT NA KRĄŻOWNIKU

Okręt musi mieć załogę karną i zdyscyplinowaną. W sytuacjach skrajnych jest to często warunek decydujący o jego losie. Nic więc dziwnego, iż na dyscyplinę kładzie się ogromny nacisk, a każda próba buntu - usprawiedliwiona czy nie - jest bezwzględnie tłumiona. Od czasu do czasu jednakże rozpacz i gniew są silniejsze od zdrowego rozsądku...

"De Zeven Provincien" był niewielkim krążownikiem. Zwodowany w 1909 roku służył w Holenderskich Indiach Wschodnich (dzisiejsza Indonezja), mając jako załogę 16 oficerów i 228 marynarzy. Oficerowie i 40 marynarzy byli Holendrami, resztę stanowili Indonezyjczycy.



Po wielu latach spokojnej służby nadszedł rok 1933. Światowa recesja dała się znać także i w holenderskich koloniach. Handel ustał prawie całkowicie, coraz więcej ludzi traciło pracę a tym, którzy pozostali, drastycznie obniżano płace. Rok rozpoczął się 17-procentowym zmniejszeniem pensji cywilnych pracowników Marynarki Wojennej. Przebywając stale na lądzie widzieli oni co się dzieje wokół, i dlatego ten krok przyjęty został wprawdzie z bólem, ale i ze zrozumieniem. Inaczej rzeczy miały się we flocie.

Odseparowani od wielu problemów codzienności marynarze w dużej mierze nie wyczuwali powagi sytuacji ekonomicznej. Wiedzieli jedno: oto ich cywilnym kolegom obcięto pensje – i bali się być następnymi w kolejce. Na wszelki wypadek zaczęli planować ostrzegawcze działania, i aby podkreślić swoją siłę, postanowili zorganizować w bazie Surabaya demonstrację. Zwołano wiec, na którym wysunięto wiele postulatów i żądań. Kiedy delegacja wybrała się z nimi do dowódcy, spotkała ich tam miła niespodzianka. Usłyszeli że po pierwsze nie przewiduje się żadnych zwolnień, a po drugie nikt nie zamierza zmniejszyć marynarskiego żołdu. Po wysłuchaniu tych rewelacji, delegaci postanowili przedstawić je protestującym w nieco innym świetle. Zadowoleni marynarze dowiedzieli się, że ich dzielna delegacja właśnie zmusiła dowództwo do rezygnacji z obniżenia żołdu! Wspaniałe zwycięstwo znakomicie poprawiło nastroje. Do czasu.

,

Jeszcze w styczniu rząd holenderski polecił flocie – także tej w Indiach Wschodnich – zmniejszenie wydatków. Płace marynarzy obcięto aż o 17 procent. Po poprzednich przechwałkach, przywódcy marynarzy nie mieli innego wyjścia, jak tylko zorganizować jakąś poważną akcję. Domagało się tego zresztą wielu ludzi. Trzydziestego stycznia część załóg krążownika „Java” oraz niszczycieli „Piet Hein” i „Evertsen” odmówiła wyjścia w morze. Reakcja oficerów była natychmiastowa: wezwane oddziały wkroczyły na okręt i aresztowały odmawiających służby. Natychmiast przetransportowano ich do więzienia.

Fakt ten wzbudził niezwykłe wzburzenie w całej – niewielkiej zresztą – flocie. Do bazy w Oeleelheue wiadomość przyszła, gdy przebywała tam tylko jedna jednostka: krążownik „De Zeven Provincien”. Był 4 lutego 1933 roku.

Dowódca okrętu, Eikeboom, przebywał na lądzie w lubianym powszechnie klubie Atjeh. Doskonałą zabawę przerwali policjanci ostrzeżeniem, iż coś niedobrego dzieje sie na krążowniku. Eikeboom przyjął wiadomość z niedowierzaniem. Niepokoje na okręcie? Nonsens! Podziękował policjantom za fatygę, po czym znowu oddał się zabawie. Minęła północ.

Na okręcie pierwszy oficer nie położył się spać. Wśród załogi widać było podejrzany niepokój. Dlaczego powiadomiony o nienormalnej sytuacji dowódca nie powrócił na okręt? Większość godnych zaufania marynarzy również przebywała na lądzie. Także podoficerów niewielu było na pokładzie. Co zamierzali najwyraźniej spiskujący marynarze, wśród których prym wiedli tubylcy? Wkrótce wszystko stało się jasne. Do kabiny wpadł bosman. „Sir, załoga przejęła broń palną z amunicją!”

Na mostku zebrali się wyrwani z łóżek oficerowie. Sytuacja była nader poważna. Rufa i śródokręcie krążownika znajdowały się w rękach rebeliantów. Na rozkaz chiefa na skrzydłach mostka ustawiono karabiny maszynowe. W tejże chwili okręt ogarnęła ciemność: to zbuntowani marynarze wyłączyli agregaty prądotwórcze. Nie pozwalało to na nadanie żadnego alarmowego sygnału, a drogi ucieczki na ląd zostały zablokowane.

Zwolniono cumy i – także opanowany przez buntowników - holownik zaczął odciągać krążownik od kei. Wśród ogólnego zamieszania pierwszy oficer wraz z dwoma ludźmi po cichutku przemknęli sie do unoszącego się przy burcie pontonu. Poprzedniego dnia malowano z niego burty okrętu. Uciekinierzy szybko oddalili się od krążownika i już po chwili znaleźli się na rządowym statku „Aldebaran”. Zaalarmowano Eiskebooma. Razem z kilku żołnierzami zaokrętował on na „Aldebarana”, który skierował się śladem zbuntowanego okrętu.

Tymczasem na „De Zeven Provincien” dominował nastrój euforii. Zdecydowano o skierowaniu się do Surabai, gdzie więziono ich kolegów. Uwolnić ich, a także spowodować anulowanie rozkazu o zmniejszeniu żołdu – to były dwa główne cele.

Maszynownia zamknięta była od wewnątrz. Starszy mechanik odłączył połączenie steru z kołem sterowym i przez chwilę wydawało się, iż bez możliwości manewru krążownik nie będzie miał żadnych szans. Ale był to okręt dwuśrubowy i można nim było sterować zwiększając lub zmniejszając obroty jednej ze śrub... Mechanicy szybko zorientowali się w czym rzecz, i aby nie narażać okrętu na niebezpieczne a niezgrabne manewrowanie tylko śrubami wśród wysp, odblokowali ster.

Tymczasem w polu widzenia ukazał się idący całą naprzód „Aldebaran”. Nadano stamtąd sygnał: „Natychmiast przyjmijcie kapitana na pokład”. W odpowiedzi jedno z dział krążownika skierowało się ku intruzowi. Statek zwolnił nieco i ustawił się za rufą „De Zeven Provincien”. Ta dziwna para płynęła powoli razem przez całe pięć dni. Każdego ranka na „Aldebaranie” odbierano sygnał „Na pokładzie wszystko w porządku”. Jednocześnie z krążownika przekazywano postulaty rebeliantów.

Sytuacja była nader poważna i holenderskie dowództwo zdawało sobie z tego sprawę. Zbuntowany krążownik był zbyt dobrze uzbrojony, aby lekceważyć jego wymknięcie się spod kontroli. Dziesiątego lutego na kursie „De Zeven Provincien” ukazał sie krążownik „Java” z dwoma niszczycielami. Nad nimi unosiły się łodzie latające. Z „Javy” zażądano poddania się. Wszystkie działa i wyrzutnie torpedowe skierowano ku buntownikom. Odpowiedź była prosta: „Idziemy ku Surabaya. Nie zamierzamy używać siły. Chcemy zaprotestować przeciwko obcięciu żołdu oraz uwięzieniu naszych kolegów. Dwadzieścia cztery godziny za Surabaya przyjmiemy na pokład kapitana i oficerów.”

Ta deklaracja nie zmieniła jednakże niczego. Blokujące drogę okręty otrzymały jednoznaczny rozkaz zatrzymania krążownika. Ale czy marynarze otworzą ogień do swych zbuntowanych kolegów? Lepiej było nie ryzykować rozszerzenia się buntu. Zdecydowano atak jedną z latających łodzi typu Fokker T.IV, obsadzoną przez holenderskich oficerów. Z rykiem silników samolot przeleciał nad „De Zeven Provincien”. Na pokładzie okrętu zebrali się wszyscy zbuntowani marynarze. Z zaciekawieniem patrzyli w górę. Nagle z samolotu oderwała się bomba i... wybuchła na śródokręciu wśród dużej grupy marynarzy.

Fokker T.IV


Szesnastu Indonezyjczyków, wśród nich przywódca buntu Parada, i trzech Holendrów zginęło na miejscu. Jedenaście osób odniosło ciężkie obrażenia – czterech z nich zmarło w szpitalu - a dalszych siedmiu marynarzy został lżej rannych. Eksplozja zniszczyła komin, zamieniając śródokręcie w stos powykręcanej na wszystkie strony stali. Powstały chaos uniemożliwił jakiekolwiek przeciwdziałanie. Silniki stanęły, a po chwili na krążowniku podniesiono białą flagę.

I taki był koniec owego buntu.

Uszkodzenia spowodowane wybuchem bomby


Wszystkich bez wyjątku buntowników postawiono przed sądem, i dla odstraszenia ewentualnych naśladowców, potraktowano bez litości i zrozumienia. Ukarano więzieniem wszystkich, różnicując jedynie długość wyroku w zależności od roli w przygotowywaniu i realizacji buntu. Najwyższe wyroki – bo aż osiemnastoletnie – zapadły wobec tych, którzy wraz z Paradą przygotowali całą akcję. Wypuszczono ich jednakże z więzienia znacznie wcześniej bo w lutym 1942 roku, kiedy to wojska japońskie wylądowały na Jawie.

Post zmieniony (26-06-20 11:48)

 
30-04-14 10:12  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:09)

 
30-04-14 10:37  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 6

NIEZWYKŁA ZDOBYCZ

Gdy U-505 wychodził wiosną 1944 roku w swój kolejny atlantycki patrol, nawet największy fantasta nie mógł przypuszczać, że rejs zakończy się w porcie amerykańskim. Zbieg okoliczności oraz odwaga i zdecydowanie amerykańskich marynarzy spowodowały bowiem trafienie U-505... do niewoli.

U-505 należał do typu IXC


Zespół składający się z lotniskowca eskortowego "Guadalcanal" i pięciu eskortowców opuścił Norfolk w Wirginii 15 maja 1944 roku. Zadanie było proste: polować na zagrażające alianckim konwojom niemieckie okręty podwodne. Amerykanie mieli już na swym koncie godne odnotowania sukcesy: w pierwszych swych patrolach poważnie uszkodzili U-129 oraz zatopili trzy inne okręty: U-544, U-68 i U-515. Ciężka praca podczas ćwiczeń dawała - jak widać - znakomite rezultaty.

Lotniskowiec „Guadalcanal”


Czwartego czerwca eskortowiec "Chatelain" zidentyfikował podwodne echo jako pochodzące od okrętu podwodnego. Było to około 150 mil od wybrzeży afrykańskich. Natychmiast ogłoszono alarm na towarzyszącym lotniskowcu, i po chwili w powietrze wzbiły się dwa myśliwce typu Wildcat. Piloci mieli szczęście: wkrótce zobaczyli rozpaczliwie zanurzającego się przeciwnika. Był to U-505, mający na swoim koncie zatopione statki o łącznym tonażu przekraczającym 55.000 ton. Wildcaty otworzyły ogień z karabinów maszynowych. Oczywiście nie mogły tym zagrozić Niemcom, ale był to dobry sposób na wskazanie eskortowcowi położenia celu.

"Chatelain" wkrótce znalazł się nad zanurzonym już okrętem. Wyrzucone bomby głębinowe podniosły za rufą potężny wodny gejzer. Na powierzchni ukazała się plama ropy. Pilot jednego z myśliwców podniecony krzyczał przez radio do eskortowca: "Wycieka ropa! Okręt się wynurza!".

Nie mylił się. Po sześciu minutach od chwili ataku U-505 znajdował się już na powierzchni.

U-boota odkrył „Chatelain”


Bomby spowodowały poważne uszkodzenia okrętu. Do kadłuba zaczęła wlewać się woda. Światła pogasły i zamarły elektryczne urządzenia pomocnicze. Stery nie działały. Dowódca, porucznik Harold Lange dał rozkaz wynurzenia święcie przekonany, że bomby głębinowe śmiertelnie raniły U-boota. Z chwilą znalezienia się na powierzchni, rozkazał opuścić okręt. Otwarcie kingstonów (zaworów dennych) miało spowodować jego samozatopienie.

Porucznik Harold Lange


„Chatelain” atakuje U-505



Wynurzony okręt otoczyły trzy eskortowce. Amerykanie otworzyli ogień na kiosk, oraz działa U-boota. Lange upadł, poważnie raniony w nogę (później mu ją amputowano), podczas gdy jego ludzie wyskakiwali do wody. O 11:26 wobec ewidentnego faktu, że Niemcy nie zamierzają walczyć, eskortowce wstrzymały ogień. W ciszy słychać było krzyki znajdujących się w wodzie rozbitków. U-505 posuwał się powoli do przodu, lekko skręcając w prawo z powodu zablokowanych sterów. Dziób okrętu wystawał z wody, podczas gdy podstawę kiosku zalewały co chwila fale. Część rufowa była w całości pod wodą. Amerykanie nie wahali się ani chwili. Od eskortowca "Pillsbury" odbijała już łódź z grupą mającą opanować prawie już opuszczony U-boot. Prawie, bo na widok zbliżającej się grupy abordażowej do rufowego działka podskoczył jeden z niemieckich marynarzy. Wycelował w kierunku łodzi. Nie zdążył jednak pociągnąć za spust spłoszony przez nurkujący wprost na niego myśliwiec, ratując się rozpaczliwym skokiem za burtę.

U-Boot był poważnie uszkodzony


Amerykanie wdrapali się na pokład U-boota. Dwóch z nich nosiło polskie nazwiska: Wdowiak i Mocarski. Po chwili znaleźli się na górze kiosku. Z tyłu, przy działku, leżało przecięte pociskami ciało jedynego zabitego Niemca. Pomimo obaw że okręt może lada chwila zatonąć, Amerykanie weszli do środka. Gdyby teraz U-505 zaczął iść na dno, żaden z nich nie miałby szansy na ratunek. Stawka jednakże była ogromna. Zdobycie U-boota dawało możliwość dokładnego zbadania jego konstrukcji, a także zapoznania się z tajnymi dokumentami.

We wnętrzu czuć było charakterystyczny dla długo przebywających pod wodą okrętów zaduch. Na stołach leżało napoczęte jedzenie. Gdy część marynarzy próbowała zatrzymać wciąż pracujące silniki, inni na wszelki wypadek wynosili do szalupy dokumenty oraz różne interesujące przedmioty. Wkrótce dno szalupy wypełniał stos papierów, lornetek, flag i pistoletów. Wdowiak, obwieszony ponad tuzinem zeissowskich lornetek określił słowami "meksykański bandyta" swego kolegę taszczącego na ramionach kilka pistoletów maszynowych i liczne rewolwery za pasem. Pozostający w łodzi Beaver upychał wciąż dostarczane zdobycze, ale nie wytrzymał na widok czegoś, co wyglądało jak przestarzała maszyna do pisania. W ostatniej chwili powstrzymał się od wyrzucenia jej za burtę. Na eskortowcu owego grata zidentyfikowano jako maszynę szyfrującą Enigma...

Amerykanie na zdobytym okręcie


Na pierwszym planie niemiecki okręt, przy nim szalupa. W tle lotniskowiec „Guadalcanal”



Krótko po południu okręt zaczął się niepokojąco pogrążać w wodzie. Opuszczono natychmiast wnętrze zamykając wszelkie włazy, aby w ten sposób zachować pływalność jednostki. Grupa abordażowa zebrała się na dziobie U-boota. Po chwili podszedł do nich "Pillsbury". Podjąwszy po drodze siedmiu rozbitków wyładowywał na U-505 pompy mające usunąć z wnętrza wodę. Lina holownicza połączyła U-505 z „Guadalcanalem”.

U-Boot holowany przez „Guadalcanal”


Nareszcie udało się wyłączyć silniki okrętu i można było rozpocząć holowanie. Niezwykły konwój wyruszył powolutku ku Bermudom. Po trzech dniach spotkano się z idącym pełną parą na spotkanie holownikiem "Abnaki". Teraz holowanie przejęli fachowcy.

„Abnaki” doprowadził zdobyty okręt do portu


19 czerwca 1944 roku niezwykła zdobycz wpłynęła do portu. Na peryskopie dumnie powiewała amerykańska flaga.

Okręt już na ziemi amerykańskiej


Obecnie U-505 znajduje się na lądzie, w Muzeum Nauki i Techniki w Chicago. Jest świadectwem niezwykłego w dziejach wojen na morzu wydarzenia, jakim było wzięcie do niewoli okrętu podwodnego. Przebić to wydarzenie mogło jedynie wzięcie do niewoli innego U-boota przez aliancki ...samolot. Ale to już zupełnie inna historia.

Okręt wyciągnięto na ląd w Chicago


U-505 w muzeum



Post zmieniony (26-06-20 11:46)

 
30-04-14 11:18  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 7

TRAGEDIA „VESTRIS”

Nieszczęścia na morzu mają różne wymiary. Rozmaite są ich przyczyny, zróżnicowana jest także postawa załogi i pasażerów. Przypadek brytyjskiego liniowca "Vestris" jest klinicznym wręcz przykładem marynarskiej hańby. Asekuranctwo kapitana doprowadziło do tragedii, a tchórzostwo załogi spowodowało niezwykły - jak na statek pasażerski - stosunek uratowanych do zmarłych. Otóż z 197 członków załogi "Vestris" uratowały się 153 osoby, podczas gdy spośród 128 pasażerów przeżyło jedynie 60!

„Vestris”


Wraz z siostrzanymi jednostkami "Vauban" i "Vandyck", statek wiódł pracowity żywot przemierzając wzdłuż i wszerz Atlantyk. Nadszedł listopad 1928 roku. "Vestris" szykował się w Nowym Jorku do kolejnego rejsu. Tym razem droga prowadziła na południe: Bridgetown na Barbadosie, następnie Rio de Janeiro i Buenos Aires. Podróż zapowiadała się atrakcyjnie, ale kapitan Wiliam Carey nie przywiązywał do tego wagi, ponieważ w swej długoletniej morskiej karierze zdążył już zwiedzić cały świat. Obecny rejs miał być ukoronowaniem jego pracy na morzu. Ostatni przed emeryturą!

Kapitan William Carey


Carey nie miał jednakże czasu na rozpamiętywanie tego faktu. Ze zmarszczonym czołem pochylił się nad dokumentami ładunkowymi. Statek był już maksymalnie zanurzony, ale armator naciskał na przyjęcie dodatkowych 300 ton ładunku. Było to oczywiście wbrew wszelkim przepisom, ale w swym ostatnim rejsie kapitan nie chciał się sprzeciwić armatorowi i wyraził zgodę na przeładowanie statku. Do dziennika okrętowego wpisano fałszywe zanurzenie.

Carey westchnął ciężko. O ile ładunku było za dużo, o tyle pasażerowie nie dopisali. Na 840 miejsc zajętych było zaledwie 128. Łącznie ze 197 członkami załogi, na statku znajdowało się 325 osób. Tak czy siak, byle tylko do Rio i z powrotem, a potem... potem zasłużony odpoczynek na emeryturze w małym domku koło Liverpool.

W sobotę dziesiątego listopada statek rzucił cumy i wyszedł w morze. Prognoza pogody nie była zbyt zachęcająca, ale "Vestris" przeszedł już przecież niejeden sztorm. Ot, będzie po prostu jeszcze jeden. Pierwszy wieczór na morzu był znakomitą okazją do poznania się pasażerów. Znajdowało się tam wiele znakomitości, wśród których brylował argentyński konsul w USA.

Noc przyniosła zapowiadane pogorszenie pogody i statek kładł się coraz bardziej na boki. Wkrótce po północy I oficer zwrócił uwagę na niepokojąco powolne wyprostowywanie się parowca po każdym przechyle. Za kolejnym razem statek pozostał w pięciostopniowym przechyle na prawą burtę. Gdy po dwóch godzinach przechył nie ustępował, zawiadomiono kapitana. Sytuacja nie przedstawiała się jednak groźnie. Najwyraźniej przy głębokich przechyłach przesunęła się część ładunku. Statek można byłoby wyprostować albo przez odpowiednie balastowanie albo, po poprawieniu się pogody, przez przemieszczenie przesuniętego ładunku. Na razie nie było powodu do niepokoju, toteż Carey powrócił do kabiny.

Stan morza nie poprawiał się. Po szybkim śniadaniu kapitan zjawił się na mostku, gdzie spotkały go niedobre wiadomości z maszynowni. W zbiornikach węgla pojawiła się woda, która prawdopodobnie dostała się tam przez przeciekającą furtę na prawej burcie. Zakrywała ona otwór służący do wyrzucania popiołu. Woda pokazała się także w korytarzu pomieszczeń pasażerskich. Wysłane grupy przeciwawaryjne w ciągu kilku godzin przywróciły sytuację do normy. Pojawiły się jednak inne kłopoty: silne strumienie wody wlewały się prawoburtowymi drzwiami, przez które ładowano i wyładowywano bagaże pasażerów. Drzwi zwykle znajdowały się około 1,5 metra nad linią wodną, ale przy pięciostopniowym przechyle i silnym kołysaniu statku cały prawie czas znajdowały się pod powierzchnią wody. Sporo godzin minęło, dopóki nie zatamowano przecieku.

Niedzielne południe przyniosło kolejne pogorszenie pogody. Ogromne fale zaczęły wchodzić na pokład dziobowy, dochodząc aż do nadbudówki. Tymczasem kłopot gonił kłopot. Sternik zasygnalizował poważny problem. Pomimo wychylonego maksymalnie w lewo steru, statek skręcał w prawo. Kapitan polecił zastopować lewą maszynę, a obracająca się powoli prawa śruba powinna ustawić statek pod wiatr. W tej pozycji można było przeczekać sztorm.

Niestety zaczął się pogłębiać prawoburtowy przechył. Oznaczało to, że do kadłuba wciąż wdziera się woda. Należało ustalić przyczynę. Woda była w wielu miejscach - teraz także i w ładowni - ale wciąż nie można było znaleźć miejsca przecieku.

Przechył konsekwentnie pogłębiał się i wobec niesprawnego steru, sytuacja zaczęła stawać się coraz poważniejsza. Carey mógł wezwać na pomoc inne statki, aby któryś z nich zaholował go do odległego o 200 mil portu, ale oznaczałoby to jednak ogromne koszty: 20 do 30 procent wartości statku i jego ładunku. W przypadku "Vestris" rachunek opiewałby na około pół miliona dolarów, czyli na dzisiejsze ponad siedem milionów. Łatwo sobie wyobrazić reakcję armatora, gdyby wezwana tak kosztowna pomoc okazała się w rezultacie zupełnie zbędna.

Tymczasem znaleziono źródło przecieku. Pokrywa ładowni była albo niewłaściwie zamocowana w Nowym Jorku, albo też uszkodzona przez nacierające fale. Zalewani strugami wody marynarze zdołali jedynie przykryć ją brezentem. Zadecydowano o usunięciu - choćby wiadrami - wody ze statku w poniedziałkowe przedpołudnie, kiedy to pogoda miała się nareszcie poprawić. Noc przyniosła jednakże kolejne złe wiadomości. W maszynowni pojawiła się woda. W obawie przed wybuchem prawego kotła, musiano go wygasić. Kapitan polecił ponadto natychmiastowe opróżnienie dwóch prawoburtowych zbiorników balastowych celem zmniejszenia przechyłu. Pracę wykonano w ciągu trzech godzin. Efekt jednakże był odwrotny od zamierzonego. Przepompowana na drugą burtę, ale za to na wyższy poziom woda podniosła punkt ciężkości statku! W rezultacie przechył jeszcze się powiększył. Teraz dochodził już do 20 stopni.

Wraz z brzaskiem podjęto próby usunięcia wody z sekcji pasażerskiej. Sześćdziesięciu marynarzy wspomaganych przez grupy pasażerów ustawiło się w linię podającą sobie wypełnione wodą wiadra. Inni marynarze wyrzucali za burtę ładunek z górnego pokładu. Wkrótce jednak, z powodu bezpośredniego zagrożenia życia, zmuszeni byli przerwać pracę. Podjęte wysiłki tylko minimalnie spowolniły dalsze przechylanie się statku na prawą burtę.

Pomimo ewidentnego niebezpieczeństwa, kapitan Carey wiąż nie decydował się na wezwanie pomocy. Morze uspokoiło się nieco, ale niebo wciąż zasnute było ciężkimi chmurami a wiatr tylko trochę zmniejszył swą siłę, wiejąc teraz z szybkością 80 kilometrów na godzinę. Przy wzrastającym poziomie wody w maszynowni starszy mechanik z asystentem czynili wysiłki aby działały pompy i system elektryczny. Nie udało im się jednakże zatrzymać na stanowiskach palaczy, którzy w panice wydostali się na pokład. Tam natknęli się na kapitana, który nie przebierając w słowach kazał im powrócić na stanowiska. Palacze zeszli pod pokład, ale tylko po to, aby ponownie uciec, tyle że innym wyjściem.

Była godzina 9:58 kiedy - nareszcie - kapitan rozkazał nadać SOS. Sygnał został natychmiast potwierdzony przez stację brzegową. Rozpoczęła się akcja ratownicza.

Zewsząd zaczęły zgłaszać się statki podające swą pozycję i gotowość przyjścia z pomocą. Tymczasem na coraz bardziej przechylającym się statku zdano sobie wreszcie sprawę z nadchodzącego nieuchronnie końca. Mimo że był na to jeszcze czas, nikt nie zajmował się pasażerami. W radiostacji odbierano wciąż sygnały spieszących na pomoc statków. Informacje te - wraz z godzinami przyjścia na pozycję "Vestris" -przekazywane były na bieżąco kapitanowi. Praca radiotelegrafistów stawała się coraz trudniejsza z powodu rosnącego przechyłu. W każdej chwili ciężki sprzęt mógł im się zwalić na głowy.

Zdjęcie z pokładu „Vestris” wyraźnie pokazują silny przechył statku


Wiadomości nie były dobre: pierwszy statek miał się zjawić dopiero o 17:00, a nie było najmniejszych szans, aby do tej godziny „Vestris” utrzymał się jeszcze na powierzchni oceanu. Wciąż jednak nikt nawet nie wydał rozkazu aby pasażerowie zakładali kamizelki ratunkowe, i dlatego zrobili to jedynie najbardziej przytomni. Teraz zebrali się na lewoburtowym pokładzie spacerowym, byle dalej od wody wdzierającej się już na niższe pokłady prawej burty. Około 11:30 Carey polecił zajmować miejsca w szalupach. Ponieważ nikt nie śmiał przejść na prawą burtę, której pokład znajdował się coraz bliżej wody, rozpoczęto obsadzanie łodzi lewoburtowych. Jak się wkrótce okazało, była to decyzja fatalna w skutkach.

Pasażerów było tak niewielu, iż należałoby umieszczać w łodziach całe rodziny: mężczyźni mogliby być w ten sposób pomocni swym żonom i dzieciom. Tymczasem wbrew zdrowemu rozsądkowi zdecydowano o ulokowaniu w łodziach najpierw kobiet i dzieci. W tym szczególnym przypadku realizacja owej żelaznej zasady obowiązującej na morzu była zupełnie bezsensowna. Do siedmiu marynarzy (obsada wioseł) dołączyło wkrótce trzydzieścioro kobiet i dzieci. Już na początku opuszczania szalupy uwidoczniły się problemy spowodowane przechyłem.

W trakcie ześlizgiwania się po lewej burcie łódź zahaczała o wystające główki nitów. Duży ciężar uniemożliwiał skuteczne odpychanie się wiosłami. Użyto je wreszcie jako rodzaj płóz, ale była to straszliwa, wyczerpująca wszystkie siły praca. Na skutek ciągłego tarcia i uderzeń o burtę statku szalupa uległa wreszcie uszkodzeniu. Pomimo dziury na dziobie kontynuowano - teraz już zupełnie bez sensu - opuszczanie.

Zdjęcie innego, również przechylonego na prawą burtę statku, pokazuje bezsens opuszczania w takiej sytuacji lewoburtowych szalup, które bezwzględnie muszą ulec uszkodzeniu podczas szorowania o burtę. Z kolei opuszczanie szalup na prawej burcie ma wszelkie szanse powodzenia


Gdy wreszcie łódź spoczęła na wodzie, fale zaczęły rzucać ją o burtę statku. Uszkodzona szalupa szybko zaczęła nabierać wody. W rozpaczy rozbitkowie zaczęli wylewać ją czym się dało: rękami, kapeluszami, butami nawet. Wysiłki te były niewystarczające i wkrótce łódź zaczęła pogrążać się w wodzie. Następna z szalup utknęła w połowie drogi: powodem było zacięcie się zardzewiałych bloków. Wszystkie próby jejzwodowania spełzły na niczym. Następna łódź znów uległa uszkodzeniu o burtę "Vestris", i po opuszczeniu szybko zaczęła nabierać wody.

Kolejne dwa zdjęcia zrobione z pokładu „Vestris”
,

Tymczasem wciąż przebywająca w maszynowni dwójka oficerów doszła do wniosku, że dla nich także nadszedł czas na ewakuację. Wygasiwszy kotły wydostali się na lewą stronę pokładu, gdzie ujrzelim spanikowanych ludzi podejmujących chaotyczne wysiłki, aby opuścić kolejne szalupy. Widok ten skłonił ich do przejścia na prawą burtę, mocno już wiszącą nad wodą.

Jak juz wiemy, tylko prawoburtowe szalupy miały szansę znaleźć się bezpiecznie w wodzie. Wraz z kilkoma przywołanymi marynarzami mechanicy opuścili jedną z nich i wkrótce odbijali już od tonącego powoli statku. W ślad za nimi kolejne prawoburtowe szalupy zaczęły schodzić w dół. Spanikowani marynarze odpychając zrozpaczonych pasażerów sami zajmowali miejsca. W rezultacie w niektórych szalupach znalazło się zaledwie po pięciu-sześciu pasażerów. W tym czasie kapitan Carey podejmował wciąż beznadziejne i bezsensowne wysiłki na lewej burcie. Przechodzący obok jeden z ocalałych później pasażerów zapamiętał wymamrotane do siebie słowa: "Mój Boże, mój Boże, to nie ja jestem za to odpowiedzialny".

Ostatnie chwile statku. Stalowe nerwy musiała mieć osoba, robiące nawet w takiej chwili zdjęcia!


Po chwili z wnętrza statku rozległ się huk. To najwyraźniej zerwało się z podstaw wyposażenie maszynowni. Nadchodził koniec. Dziób "Vestris" zaczął wślizgiwać się pod powierzchnię wody. Z dwóch zablokowanych w połowie drogi szalup rozległ się straszliwy krzyk wypełniających je ludzi. Statek jakby z niechęcią zaczął przewracać się na prawą burtę. Po chwili na powierzchni widać było jedynie czerwone dno. Około czterdziestu ludzi rozpaczliwie starało utrzymać się na jego śliskiej powierzchni. Część z nich skakała do wody starając się za wszelką cenę odpłynąć jak najdalej. Zdawano sobie sprawę, iż tonący statek może wytworzyć wir, wciągający w głąb wszystko wokół.

O 14:15 "Vestris" zniknął pod wodą. Razem ze statkiem poszedł na dno kapitan Carey, do ostatniej chwili widziany bez kamizelki ratunkowej. Najwyraźniej nie chciał przeżyć zagłady swego statku. Jedynie osiem z szesnastu szalup unosiło się na miejscu tragedii. Dopiero teraz rozbitkowie mogli się przekonać, jak fatalne było ich wyposażenie. Żywności i wody było niewiele lub wręcz wcale. Nieliczne rakiety nie nadawały się do użytku, a skorodowane lampy nie były zaopatrzone w oliwę. W niektórych szalupach brakowało żagli i wioseł (!) a żadna nie była wyposażona w ręczne pompy do usuwania wody.

W jednej z szalup znajdował się samotny rozbitek: ranny strażak. Do tej łodzi dopłynął potężnie zbudowany, czarnoskóry sternik Lionel Licorish, jeden z nielicznych marynarzy z „Vestris”, którzy nie przynieśli hańby swemu zawodowi. Wprawdzie wewnątrz szalupy nie było wioseł, ale szczęśliwie unosiły się one niedaleko na wodzie. Licorish popłynął po nie i po chwili oba wiosła znajdowały się w łodzi. W przeciwieństwie do kolegów z innych szalup sternik zaczął wyławiać rozbitków. Wkrótce miał ich już ponad dwudziestu. Niestety zapadający zmrok przerwał tę pełną poświęcenia akcję.

Wkrótce jednak pojawiły się statki i było ich aż dwadzieścia dwa! Ponieważ wiatr i fale przemieściły rozbitków daleko od miejsca tragedii minęło jeszcze trochę czasu, zanim pierwsi uratowani - lub ciała zmarłych – znalazły się na pokładach.

Akcja ratunkowa miała dodatkowy, straszliwy wymiar. Rekiny atakowały zarówno żywych, jak i martwe ciała unoszące się dzięki kamizelkom na wodzie. Na obecnych jednostkach Coast Guard jedni marynarze wyciągali na pokład rozbitków, podczas gdy inni strzelali z karabinów do rekinów.

Po dwóch dobach akcja ratunkowa została zakończona. Ostatecznie uratowano 213 osób. Spośród 112 ofiar katastrofy odnaleziono jedynie 29 ciał. Reszta padła ofiarą rekinów, lub poszła na dno ze statkiem.

Prasa donosi o tragedii
,

Post zmieniony (18-02-20 11:09)

 
30-04-14 12:06  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 8

OGNISTE PIEKŁO

Zwodowany w 1891 roku amerykański bocznokołowy statek wycieczkowy "General Slocum" wiódł pracowity żywot wożąc przez lata pasażerów po wodach otaczających Manhattan. Trzypokładowy, o długości 76 metrów mógł zabrać jednorazowo do 2.000 pasażerów i na ogół niewielu mniej korzystało z przyjemności przejażdżki. W razie nieszczęścia, do ich dyspozycji armator ­ The Knickerbocker Steamboat Company ­ oddawał aż dwa i pół tysiąca korkowych kamizelek ratunkowych. Zważywszy że statek nigdy nie wypływał na otwarte wody, można było zaiste bezpiecznie czuć się na jego pokładzie Nic więc dziwnego, że przez pierwsze trzynaście lat służby "Generał Slocum" przewiózł ponad dwa miliony pasażerów.

„General Slocum”
,

W czerwcu 1904 roku statek został wynajęty przez członków niemieckiego kościoła luterańskiego (St. Mark's Lutheran Church) na Manhattanie celem odbycia wycieczki na pobliską Long Island. Tam właśnie zaplanowano piknik nowojorskiej społeczności niemieckiej. Na statku oprócz załogi znajdowało się 1.357 pasażerów, w tym wiele kobiet i dzieci. Całe rodziny wybrały się w środę, 15 czerwca na wspaniale zapowiadający się piknik. Organizatorem wyprawy był pastor George Haas.
Doświadczony dowódca wycieczkowca, kapitan Van Schaich rozkazał rzucić cumy i przypominający podłużny, wysoki tort statek zaczął pokonywać wody East River. Nastrój na pokładzie był znakomity, a grająca niemieckie piosenki orkiestra zachęcała do wspólnego śpiewu i tańca.

Zaledwie jednak po przejściu pół mili, na wysokości jednej z nowojorskich ulic (92nd Street) zauważono dym wydobywający się z dolnego pokładu "Slocuma". Obserwację tę poczynił Bill Alloway, kapitan mijanej właśnie pogłębiarki. Allowey polecił nadać trzy krótkie, ostrzegawcze sygnały syreną.

W tym czasie na „Slocumie” także już zdano sobie sprawę z powagi sytuacji. Ogień błyskawicznie rozprzestrzeniał się. Teraz już nie tylko dym, ale i języki ognia uświadomiły wszystkim o zagrożeniu. Wszędzie wokół wycieczkowca słychać było – nadawane przez pobliskie jednostki – syreny sygnalizujące pożar. W końcu odezwała się i syrena „Slocuma”.

Pasażerowie i załoga ruszyli ku nieobjętym jeszcze ogniem miejscom. Niestety, w panice przewrócono rozpalony piec i latarnię, co stało się zarzewiem kolejnego pożaru. Cały pierwszy pokład stał już w płomieniach: wysuszone, przesiąknięte olejem deski błyskawicznie chwytały ogień. Kapitan Van Scheich zdał sobie sprawę, że tylko wyrzucenie statku na brzeg może uratować ludzi. Niestety, na najbliższej kei widać było mnóstwo łatwopalnych materiałów! Mężczyzna stojący na lądzie rozpaczliwymi gestami dawał do zrozumienia co się stanie, jeśli płonący statek nie zmieni kursu.

Próby opanowania ognia pod dowództwem jednego z oficerów szybko okazały się beznadziejne, ponieważ stare i kiepskiej jakości węże błyskawicznie popękały pod ciśnieniem wypełniającej je wody. Teraz już nic nie mogło uratować płonącego od dziobu do rufy statku. Zewsząd dobiegały przerażające krzyki żywcem palących się ludzi. Tragedię obserwowało mnóstwo widzów znajdujących się na pobliskich brzegach.

, ,

Nadszedł najwyższy czas na zakładanie kamizelek ratunkowych. Niestety okazało się, że stare i niekonserwowane były praktycznie jedynie atrapami. Wiele z nich rozlatywało się po wzięciu do ręki. Te, które dały się nałożyć, rozpadały się w korkowy pył po znalezieniu się w wodzie. Ponieważ zastraszająco mała grupa ludzi spośród będących na "Slocumie" umiała pływać, coraz mniej głów unosiło się na powierzchni wody. Część pływaków została wciągnięta pod wodę przez tonących w pobliżu. Ogromny obszar East River pokryty był okruchami korka.

Widziano matki wyrzucające do rzeki swe dzieci w płonących ubraniach ­ był to jednakże jedynie wybór mniej okrutnej śmierci. Na pokładzie pastor Haas na kolanach błagał Boga o litość. Objęty wzdłuż i wszerz płomieniami "Generał Slocum" dryfował ku pobliskiej mieliźnie. Z jego pokładu cały czas skakali do wody przerażeni ludzie. Po chwili do statku zbliżył się inna rzeczna jednostka, "Goldenrod". Na jej pokład zaczęło przeskakiwać mnóstwo ludzi ze "Slocuma", i niestety wielu skręciło przy tym kark.

W tym momencie zawalił się jeden z pokładów i w niebo wzbił się straszliwy krzyk setek uwięzionych w płomieniach ludzi. Pomimo potężnego żaru, do płonącego statku zbliżyła się kolejna jednostka, holownik "Walter Tracy". Zasypywany płonącymi żagwiami trwał na miejscu, dopóki pokład nie zapełnił się rozbitkami. Doprawdy cudem można nazwać fakt, że holownik również nie stanął w płomieniach! Na pobliskiej wyspie Riker ­ mieszczącej więzienie ­ dwóch skazanych wskoczyło do łodzi. Pomimo wycelowanych w nich karabinów zaryzykowali dalsze wiosłowanie ku „Slocumowi”. Dzięki ich odwadze uratowało się kilkunastu ludzi.

O 10:15 ratownicy wydobyli z rzeki 415 ciał. Ekipy nurków przeszukiwały dno rzeki wciąż znajdując kolejne ofiary katastrofy. W tym czasie statek płonął już do linii wodnej. Znajdował się co prawda blisko płycizny, ale nikt nie sprawował już nad nim kontroli. Nikogo też więcej z niego nie uratowano.

Niewielka część ofiar pożaru


W rezultacie tragedii 955 osób spłonęło lub utonęło, a dalsze 75 zmarło wkrótce potem. 175 osób było poważnie rannych i poparzonych. Pastor Haas ocalał, chociaż stracił tego dnia całą rodzinę. W ogniu zginęła także cała ­ 29 osobowa! ­ bliższa i dalsza rodzina agenta ubezpieczeniowego, Henry Kohlera. Kapitan Van Scheich ocalał i dziewiętnaście miesięcy później stanął przed sądem w charakterze oskarżonego. Zarzucono mu "zbrodnicze niedopatrzenie" w związku z brakiem szkoleń przeciwpożarowych załogi. Ku ogólnemu zaskoczeniu sąd nie poruszał sprawy złego stanu kamizelek ratunkowych i węży strażackich.

Wyrok dla kapitana był surowy: 10 lat więzienia. Siedem lat później po przebyciu zawału serca ­ i po podpisanej przez ćwierć miliona ludzi petycji do prezydenta Stanów Zjednoczonych ­ uwolniono go. Zmarł w 1927, dziewięć tygodni po śmierci pastora Haase.

Dogaszanie pożaru
,


Wrak „Slocuma”. Na pierwszym zdjęciu w tle stoi statek pożarniczy „Zophar Mills”
,

Jedno z licznych doniesień prasowych. Lista ofiar na SLOCUM może sięgnąć 1000



Post zmieniony (18-02-20 11:31)

 
01-05-14 07:29  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:16)

 
01-05-14 08:31  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:17)

 
01-05-14 13:03  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Jeśli Zbyszku nie masz nic przeciw z chęcią się nimi zaopiekuję...

 
02-05-14 06:46  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
pieczarek   

Akra, jest sens. Duzo sensu. Caly czas czekam niecierpliwie na kolejne teksty. I juz widze, ze nowy wpis w watku, odkladam wszystko inne na bok, zeby moc sie spokojnie zaglebic w lekture... a tu pytanie, czy jest sens zamieszczac kolejne historie?!

--
pozdrawiam Kuba

 
02-05-14 08:00  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Ponad pół setki odsłon w kilka dni - to mówi samo za siebie. Jasne, ze zamieszczaj!
PS - przypomina mi się książka byłego red. Morza - . Archiwum Neptuna.

 
02-05-14 08:47  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
modellot1 

W Rupieciarni:
Do poprawienia - 47
 

Akra - jak bym Morze stare czytał SP redaktor Miciński specjalizował się w tych ciekawostkach a jego dziecko - Archiwum Neptuna zawsze coś ciekawego zawierało

Aha-Magemar ma nie wszystko poskanowanwe a nie które strony z przedwojennych roczników, co im brakuje mam ja np z lutowego numeru 1939 Morze i Kolonie
tak samo mam 1 powojenny numer Morza







Post zmieniony (02-05-14 09:06)

 
03-05-14 09:57  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:17)

 
03-05-14 11:27  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 9

POGODA DLA… BIEDAKA

W trudnych latach ostatniej wojny powszechny był zwyczaj przewożenia przez statki handlowe setek i tysięcy ton paliw oraz rozmaitych materiałów wybuchowych. Ale „Fort Stikine”, opuszczający w deszczowy lutowy dzień 1944 roku jeden z angielskich portów, miał na sobie doprawdy niezwykły zestaw. Oprócz złożonych w skrzyniach samolotów przyjął do swych ładowni 1400 ton ładunku określonego w dokumentach jak „explosives” oraz 124 sztaby złota warte prawie 1 milion (ówczesnych!) funtów szterlingów.

„Fort Stikine” był frachtowcem jakich wiele


Ów nietypowy – bo „podminowany” – pływający skarbiec w dobrze chronionym konwoju kierował się ku Bombajowi. Pomimo zagrożenia atakami niemieckich okrętów podwodnych, frachtowiec szczęśliwie dotarł do kolejnego portu na swej trasie, Karaczi. Tu załadowano nań dodatkowo między innymi 750 beczek z łatwopalną, oczywiście, terpentyną. Końcówka podróży przebiegła pomyślnie i wreszcie 12 kwietnia statek bezpiecznie zacumował w Bombaju. Wkrótce rozpoczęto wyładunek.

Pierwszym niepokojącym sygnałem był dym, wydobywający się z nawiewników statku. O dziwo, nikt z tego powodu nie wszczął alarmu! Przyczyną tak fatalnie zlekceważonego ognia było prawdopodobnie samozapalenie się jednej z wilgotnych bel bawełny, załadowanej w Karaczi.

Kiedy wreszcie zabrano się do gaszenia, robiono to bez większego przekonania. Tlące się czy nawet palące bele bawełny były w Bombaju czymś tak zwyczajnym… Dopiero w niecałą godzinę po zauważeniu ognia akcja ruszyła pełną parą. Ale wtedy już nawet trzy tuziny węży tłoczących wodę do ładowni okazało się niewystarczające, ogień bowiem rozszerzał się w zastraszającym tempie. Sytuacja była bardziej niż poważna.

Stało się. Za kwadrans czwarta zapaliła się niewyładowana jeszcze terpentyna, a po kolejnych dwudziestu minutach eksplodowały znajdujące się w dziobowych ładowniach materiały wybuchowe. Straszliwa, widoczna z wielu kilometrów eksplozja spustoszyła ogromną część portu, niszcząc jednocześnie pobliskie statki. Spadające z dziesiątków metrów płonące fragmenty nieszczęsnego statku powiększały rozmiar tragedii. Wokół „Fort Stikine” rozszalały się pożary.

Zdjęcie zrobione tuż po wybuchu


Spieszące na ratunek liczne ekipy spotkała wkrótce kolejna tragiczna niespodzianka. Oto po dalszych trzydziestu minutach eksplodowały ocalone dotąd niezwykłym przypadkiem setki ton materiałów wybuchowych z rufowych ładowni. Trudna do opisania erupcja miała niezwykłą siłę niszczenia. Na kilometry wokół wszystko stanęło w płomieniach.

Ludzi ogarnęła panika


Los ten spotkał także gęsto zaludnione przyportowe dzielnie. Ponieważ nie dawało się opanować żywiołu, spychacze wyburzyły tam domy w pasie o szerokości półtora kilometra! Dopiero w ten dramatyczny sposób powstrzymano dalsze rozprzestrzenianie się ognia. Ostatnie pożary dogasły jednakże dopiero po dwóch tygodniach.

Port po eksplozji
, ,

W wyniku tragicznych eksplozji i wznieconych pożarów, doliczono się na terenie portu 1500 śmiertelnych ofiar. Nikt jednak nigdy nie doszedł, ile osób postradało życie w gęsto zaludnionych dzielnicach przyportowych. Straty finansowe obliczono na 1 miliard dolarów, czyli ponad 14 miliardów obecnie.

A z ładunku złota ocalała jedna jedyna sztaba o wadze 12,7 kilograma: przebiła dach odległego o dwa kilometry domu, spadając wprost pod nogi zamieszkującego go …biedaka.

Post zmieniony (26-06-20 11:51)

 
03-05-14 14:15  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
modellot1 

W Rupieciarni:
Do poprawienia - 47
 

Akra- pisałem juz kiedys jak zaczeli skany zamieszczać ,ale przerwali na któryms roczniku z braku czasu . wtedy skończyli bodaj na latach 70 .
A ja sobie poczytuje wieczorami nieraz stare ciekawostki.
Tropiłem kiedyś
numer 9/39 - i został na 100% wydrukowany - przy tak duzym nakładzie musiał ocaleć chociaż jeden numer - nawet jeśli nie został wysłany w kraj .Cuda się zdarzają .Mimo,że
Oficjalna numeracja Morza jego nie obejmuje .

Post zmieniony (03-05-14 14:16)

 
04-05-14 08:55  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:17)

 
05-05-14 08:31  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:17)

 
05-05-14 11:26  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-) NOWA, CZYTELNA FORMA!
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 10

DRAMAT NA „TELIDZE”

Piątego maja 1993 roku pływający na Linii Afryki Zachodniej Euroafryki drobnicowiec „Leonid Teliga”, szykował się do kolejnego wyjścia ze Szczecina. Wysoki, opanowany kapitan Mariusz Herman z odrobiną emocji wchodził na mostek. Miał to być jego pierwszy rejs na tym stanowisku. Rzeczywistość zmusiła go wkrótce do walki o życie swoich dwóch ludzi.



Rozpoczęło się sztampowo. Załadunek w Hamburgu i Antwerpii, a potem rozładunek w portach afrykańskich. Upał, zwyczajowe bezczelne okradanie ładunku i... pilnowanie się przed ślepymi pasażerami: w swojej naiwności wielu Afrykanów spodziewa się serdecznego przyjęcia w Europie. Dla armatora tacy „pasażerowie” na statku oznaczają tylko kłopoty i niepotrzebne wydatki. Gdy zatem po opuszczeniu Takoradi – ostatniego portu załadunkowego w Afryce – nie znaleziono żadnego niepożądanego gościa, załodze pozostało liczyć jedynie w spokoju dni dzielące ich od powrotu do Szczecina. Szybko jednak ten spokój uległ zburzeniu.

W dwa dni po wyjściu z Takoradi – 12 lipca - do kapitana zgłosił się starszy mechanik. Następnego dnia zjawił się także magazynier maszynowy. Obaj czuli sie źle i mieli stan podgorączkowy. Objawy takie mogły być rezultatem przemęczenia i różnicy temperatur w maszynie i na pokładzie, temperatura w maszynowni dochodziła bowiem niekiedy nawet do 47 stopni!

Drugi („sanitarny”) oficer przeprowadził wywiad. Bóle głowy, klatki piersiowej, suchy kaszel u mechanika mogły oznaczać zapalenie oskrzeli. Z kolei objawy u magazyniera sugerowały zatrucie. W tym przypadku powodem mogły być lekko zakrapiane imieniny, które magazynier obchodził poprzedniego dnia. Objawy te u obu marynarzy wkrótce znikły, ale z kolei wciąż rosła gorączka, nawet do 40,2 stopnia!

Rutyną w takich przypadkach jest konsultacja z dyżurnym lekarzem gdyńskiego Medical Radio. Polecono stosować antybiotyki. Niestety, dwa dni później stan obu chorych znacznie się pogorszył. Zwłaszcza u mechanika wyglądało to zupełnie nieciekawie. Szesnastego lipca po południu był już bardzo słaby, i zmęczony utrzymującą się wciąż wysoką temperaturą. Zwrócił się bezpośrednio do kapitana o pomoc.

Kolejny raz wywołano Medical Radio, które poleciło zmienić antybiotyki. Postanowiono poczekać do rana na rozwój sytuacji. Niestety, świt nie przyniósł żadnej zmiany. Kolejny raz uruchomiono radiostację. Tym razem na podstawie nowych objawów Gdynia nie wahała się. Malaria, i to ciężka!

Obu chorym natychmiast podano uderzeniowe dawki leków przeciwmalarycznych. W tym momencie statek znajdował sie w połowie drogi między Dakarem a Las Palmas. Pozostawało już tylko całą szybkością iść w kierunku Wysp Kanaryjskich.

W niedzielny ranek 18 lipca sytuacja stała się krytyczna. Stan chorych – a zwłaszcza mechanika – stawał się coraz cięższy. Bezwładne ciało mechanika mającego tym razem „zaledwie” 39 stopni lało się przez ręce. Zimne okłady tylko minimalnie obniżały gorączkę i niewiele przynosiły ulgi.

Należało szukać pomocy w Las Palmas. Drogą radiową kapitan zgłosił awaryjne zawinięcie, prosząc jednocześnie o przygotowanie pomocy medycznej. Niestety, rosnący dziobowy wiatr i coraz większe fale dochodzące do 5-6 metrów robiły swoje. Teraz statek szedł z szybkością zaledwie 6,1 węzła! W tej sytuacji można było się spodziewać, że „Teliga” przyjdzie na Wyspy za późno...

Kapitan Herman mógł spróbować jeszcze jednej szansy. Ewakuacja obu chorych helikopterem do wojskowego szpitala w Las Palmas. Okazało się na szczęście, że od kilku miesięcy taka możliwość istnieje. Zasięg maszyny oznaczał jednakże, że dopiero koło północy 18 lipca „Teliga” znajdzie się w zasięgu lotu. Od godziny 21 przy chorych stale ktoś dyżurował. Podawano napoje, zwilżano usta. Wciąż miano nadzieję, że podawane leki poskutkują. Choroba byłe jednakże już w zbyt zaawansowanym stadium.

Godzinę później będący w coraz gorszym stanie mechanik zaczął majaczyć. Kapitan wsunął mu pod pachę termometr. Po paru minutach nie wierzył własnym oczom: 40,6 stopnia! W tym momencie uświadomił sobie, że nawet pomoc z helikoptera może przyjść za późno.

Kolejne połączenie z przedstawicielem armatora w Las Palmas. Helikopter musi pilnie starować! Wkrótce do radiowych rozmów włączył się Ośrodek Ratownictwa Morskiego w Madrycie, koordynator kcji ratowniczych na Hiszpanię. Poproszono o szczegółowe informacje o statku. Był to znak, że akcja ratunkowa ruszyła.

Poniedziałek 19 lipca, godzina 0:00. W eterze rozległ się głos pilota śmigłowca. Pomimo podania dokładnej i prawidłowej pozycji (wziętej via satelita), pilot nie mógł odnaleźć „Teligi”. Na jego prośbę rytmicznie włączano i wyłączano całe oświetlenie pokładu. W końcu dało to rezultat. Około pierwszej ujrzano helikopter. Niestety, niski stan paliwa zmuszał go do powrotu do bazy, bez podjęcia jakiejkolwiek akcji. Należało podejść statkiem jeszcze bliżej Gran Canarii.

Noc była pracowita. Przygotowano dwa stanowiska do ewakuacji chorych. Główne znajdowało się na rufie, skąd usunięto wszystko, co tylko się dało. Zdjęto druty licznych anten. Zapasowe miejsce znajdowało się na klapach trzeciej ładowni, tużprzed nadbudówką. Bom na ładowni podniesiono maksymalnie do góry.

Między szósta a siódmą rano śmigłowiec pojawił się znowu. „Teliga” znajdował sie wtedy 92 mile na południe od Las Palmas. Pilot okrążył statek kilka razy, po czym zdecydował sie na akcję z rufy. Polecił zmniejszyć szybkość.

Helikopter zawisł nad rufą. Rozdzielono między załogę zadania. Każdy wiedział co ma robić i za co odpowiada w tych dramatycznych chwilach. Za moment opuszczono na linie ratownika, który na miejscu objął dowodzenie akcją.

Jako pierwszy zajął miejsce na noszach magazynier. Wkrótce znajdował się w śmigłowcu. Pozostała ewakuacja dużo gorzej czującego się mechanika. Trójka ludzi wyniosła go z wnętrza nadbudówki. Ciągły ryk nisko wiszącego helikoptera zagłuszał nawet myśli. Hałas spowodował nieporozumienie pomiędzy ratownikiem a I oficerem, w rezultacie czego chorego wciągnięto w górę nie na noszach, ale w pozycji pionowej w specjalnym „chomącie”. Podczas windowania w górę chory zemdlał. Za chwilę zniknął we wnętrzu helikoptera, który po zabraniu jeszcze ze statku swego człowieka, pospiesznie odleciał w kierunku Las Palmas. Na statku zapanowało odprężenie. Teraz należało jedynie czekać na wieści z Las Palmas.

Okazało się później, że gdyby kapitan nie zdecydował się na wezwanie helikoptera, skazałby obu marynarzy – a już na pewno starszego mechanika – na śmierć. Obaj chorzy, pomimo niezwykle ciężkiego stanu (przez wiele dni życie mechanika wisiało na włosku) ostatecznie wyzdrowieli.



Post zmieniony (04-04-20 12:08)

 
05-05-14 12:35  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Ciekawy tekst.
Odnośnie "ślepych pasażerów". Mało znane jest wykorzystywanie tej drogi jako przerzutu z Polski naszych agentów do ówczesnego RFN i innych krajów Europy Zach. W portach krajowych akcja przeszukiwań statku pod kątem znalezienia "ślepaków" w tamtych czasach (lata 60) była czczą formalnością a tym bardziej przed zawinięciem np. do Hamburga. Miałem okazję słyszeć takie "story" z ust wiarygodnego matrosa. Dot. jednego ze statków PLO w końcu lat 60-tych XX w.
Swego czasu głośna była sprawa zakończona procesem i wyrokami dla załogi i kapitana (Niemiec) za wyrzucenie za burtę na pełnym morzu kilku Afrykańczyków, - blindziarzy.
Linia Afryki Zach. była "ciekawą" linią. Ginęli ( lub znikali w tajemniczych okolicznościach) kapitanowie, chiefowie (np. utopiony w basenie portowym w Duali z przywiązana gaśnicą), czy samookaleczenia by zawinąć po drodze na Kanary. Po co ? Można się domyślić.
Na tej linii zrobiłem jeden rejs na m/s "Rybnik" ze Szczecina (kpt. J. Sągin) i po rejsie szybko uciekłem do Gdyni.
W tym temacie jak to się mówi "swoje wiem".
Ciekaw jestem czy kiedykolwiek cała prawda o tych i nie tylko (np. jak nasi dzielni matrosi poczynali sobie na "Djakberze" (ms Djakarta + ms Bierut) gdy stali na Jez..Gorzkim po zablokowaniu Kanału Suezkiego wyjdzie na jaw.

 
05-05-14 12:50  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:17)

 
05-05-14 12:52  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:18)

 
05-05-14 15:04  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 11

ZATOPIONY PRZEZ WŁASNĄ ZAŁOGĘ

Dzień drugiego kwietnia 1981 roku był mglisty, jakich wiele o tej porze roku na Morzu Północnym. Statek PLO „Stanisław Dubois" szedł właśnie z Hamburga do Antwerpii.



Z Antwerpii droga miała prowadzić dalej, aż do Wietnamu. Ale...

Idący kontrkursem sudański „Omdursman" w wyniku poważnego błędu nawigacyjnego uderzył w lewą burtę naszego statku, dokładnie na śródokręciu. Do drugiej i trzeciej ładowni wlewać się zaczęły tony wody. Sytuacja była poważna, ale do opanowania. Spokojne morze sprzyjało podjętym próbom wypompowywania wody z zalanych ładowni. Wkrótce z pomocą przyszły z Holandii dwa holowniki, które przyciągnęły „Dubois" na redę w Rotterdamie. Uśmiech powrócił na twarze zmęczonej i zdenerwowanej załogi. Sprawa wydawała się prosta - dokowanie, a następnie naprawienie uszkodzonej burty. Ale na drodze temu oczywistemu rozwiązaniu stanęły holenderskie przepisy bezpieczeństwa.

Na swoje nieszczęście statek miał w ładowniach 1000-tonowy ładunek karbidu, przy czym część beczek zalała już woda, co groziło niekontrolowanym tworzeniem się ogromnych ilości acetylenu. W takim przypadku „Stanisław Dubois" mógł zamienić się w każdej chwili w wielką bombę. Skutki takiej eksplozji wewnątrz portu byłyby z pewnością przerażające. Zimna kalkulacja oraz zdrowy rozsądek nakazywały zrezygnowanie z ratowania statku. Polskie protesty nie były w stanie podważyć jednoznacznej decyzji Holendrów: nie było zresztą wśród nich nikogo, kto odważyłby się na podjęcie tak olbrzymiego ryzyka. Polecenie było jednoznaczne: odholować statek na głęboką wodę i tam zatopić poprzez otwarcie zaworów dennych.

Szóstego kwietnia statek ruszył z redy. Nie było sensu niepotrzebnie ryzykować, dlatego też pozostała na nim jedynie szkieletowa, 12-osobowa załoga. Ostatnia droga „Stanisława Dubois" liczyła 120 mil. Wreszcie pomaleńku poruszający się mały konwój („Stanisław Dubois", holowniki oraz holenderski patrolowiec) dotarł w godzinach rannych 9 kwietnia na miejsce przeznaczenia. Ze zbiorników pechowego drobnicowca wypompowano paliwo: nawet w tak dramatycznych okolicznościach należało pamiętać o ochronie środowiska. O 15.20 kapitan wydał najdramatyczniejszy w swej karierze rozkaz: „Wyłączyć agregaty prądotwórcze i wszystkie mechanizmy. Otworzyć zawory denne. Opuścić banderę. Zejść do łodzi!"




Z bliskiej odległości marynarze ze łzami w oczach patrzyli na opuszczony - jakby zdradzony przez nich - statek. Cały i zdrowy - poza tą jedną, fatalną dziurą w burcie.

Po chwili „Dubois" zaczął pogrążać się w spokojnej wodzie. Centymetr po centymetrze dziób osiadał coraz niżej. Z wnętrza statku dobiegały stłumione huki: to pod ciśnieniem napierającej wody pękały kolejne grodzie.
,

,


Jeszcze chwila i tylko rufa wystawała ponad wodą. Sekundy mijały, aż w końcu jedynie wzburzone nienaturalnie morze wskazywało miejsce, gdzie w tak niezwykły sposób zakończył żywot jeden z polskich statków...



Post zmieniony (04-04-20 12:09)

 
05-05-14 16:12  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Kapitanem ms "Rybnika" w tym czasie (1976 r.) był pan Janusz Sągin mieszkający w Sopocie a statek bułg. budowy zwany był "okrętem podwodnym".
PS - jeden z kpt zniknął bodajże w Le Havre. Być może chodziło o narkotyki.Ja skłaniam się raczej do zaboru pewnego "ładunku" zaspawanego w mag.dziobowym. Było kilka procesów - znam jeden w którym niejaki A. K, dostał 7 lat.

 
05-05-14 18:00  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:18)

 
05-05-14 18:48  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

W 76 polecieliśmy docelowo do Lagos. Po drodze - różne afrykańskie "dziury".Staliśmy "tylko" 3 m-ce na redzie (był wtedy boom budowlany i Nigeria za ropę kupowała głównie cement i konstrukcje stalowe). Mieliśmy cały ładunek mleka skondensowanego a statki z żywnością wchodziły szybciej. Port był zakorkowany. Statków było dobrze ponad setkę. PŻM-owski "Chemik" stał 6 m-cy ! Biznes robili jak zwykle Grecy - dostawy wody, prowiantu itp, głównie z Kanarów.
"Rybnik" nie miał "klimatu" (tzn. miał ale nieczynny - starmech nawet kołatał w Kopalni Rydułtowy - był to nasz "patron") po jakieś części. O ile mnie pamięć nie myli zginął on potem na "Busku". Za brak klimatu płacili nam extra 10 zł/dzień. Spaliśmy na pokładach bo w kabinach nocą było ok, + 32 stopnie. Po "100"-ce (tzn. po 100 dniach) kiedy "palma odbijała" i wg niepisanego prawa wszystko można było robić urządzaliśmy na nagusa biegi przystrojeni tylko w górniczą czapkę z białymi piórami. Stała ona w gablocie w messie - dar od ROW. - Kopalni Rydułtowy. Muszę odszukać fotki z tego rejsu..
Ech, działo się, działo...
PS - może napisz o ms "Aleksandrze Zawadzkim". Wyleciał na minie pływającej na Czerwonym. Poważnie uszkodzony poszedł na złom.

 
05-05-14 22:51  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:18)

 
06-05-14 09:35  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 12

TAJEMNICA USS „SCORPION”

Rok 1968 rozpoczął się dla okrętów podwodnych gorzej niż źle. Dwudziestego piątego stycznia niedaleko Aleksandrii zaginął wraz z 69-osobową załogą izraelski "Dakar", a zaledwie dwa dni później - także na Morzu Śródziemnym - 52 osoby znalazły swój grób we francuskim okręcie podwodnym "Minerve".

"Scorpion" był nowoczesnym amerykańskim okrętem podwodnym. Na początku 1968 roku skierowany został - wraz z grupą innych jednostek - na Morze Śródziemne. Seria ćwiczeń regularnie zakłócana była przez obecność okrętów radzieckich. Jeden z torpedystów pisał w liście do matki, że radziecki niszczyciel "szedł obok nas w odległości 100 metrów mając każde działo skierowane na nas".

Wodowanie „Scorpiona”




W końcu maja nadszedł czas powrotu do bazy w Norfolk. Krótko przed północą 21 maja "Scorpion" podał swą pozycję: około 100 mil na południe od Azorów i poinformował, że przyjście do Norfolk spodziewane jest na 27 maja, o godz. 13:00. Do czasu powrotu nie oczekiwano kolejnej transmisji. "Scorpion", zbudowany jako niszczyciel okrętów podwodnych, zobowiązany był do nieujawniania swej pozycji zbyt często. Powodem był oczywiście wszechobecny radziecki nasłuch.

Z tego to powodu dopiero 27 maja o 15:15 - wobec braku znaków życia ze strony "Scorpiona" - podniesiono alarm. Osiemnaście niszczycieli, dwanaście okrętów podwodnych, statek oceanograficzny i zbiornikowiec rozpoczęło poszukiwania. Wystartowały liczne samoloty. W następnych dniach okrętu szukało już 55 jednostek pływających i 35 samolotów. Były to poszukiwania o największej skali w historii US Navy. Ich obszar był ogromny, mając kształt prostokąta o wymiarach 2.500 na 50 mil morskich. Każdy sygnał sprawdzany był bardzo starannie, ale wciąż bez rezultatu. 5 czerwca okręt ogłoszono jako "prawdopodobnie stracony".

Teraz skupiono się na próbie wyjaśnienia tajemniczego przypadku. Pierwsze informacje były porażające. Mówiły o możliwości... porwania "Scorpiona" przez jednostki radzieckie! Źródłem tej wersji był tajemniczy raport, który - po ocenzurowaniu przez Departament Obrony - został opublikowany. Ze względu na iście bondowską treść, podaję tłumaczenie całego tekstu. Znakiem (C) oznaczono ingerencje cenzury.

"ON 06-13-68 niezidentyfikowany... (C)... skontaktował...(C)... telefonicznie podając, że ma informacje dotyczące zniknięcia USS Scorpion. (C)... nawiązując do...(C)... i następnie przesłuchiwań przez specjalnych agentów... (C).. poprzez kod nawiązany z tymi ludźmi zostali powiadomieni... (C)..., że USS Scorpion został porwany przez pięć małych radzieckich okrętów podwodnych i obecnie przetrzymywany w radzieckiej bazie okrętów podwodnych na Morzu Bałtyckim...(C)... Teriyoli (Xelenogorsk).

(C)... Scorpion został zauważony ponad dwa tygodnie temu blisko duńskiej wyspy...(C)... Far<148> (także Faroe) i prowadzony był przez sowiecki niszczyciel i trawler, a następnie zasłonięty przez pięć małych sowieckich okrętów podwodnych. (C)... Scorpion został zlokalizowany po wyjściu z Tulonu, Francja. (C)... około tygodnia lub dziesięciu dni temu dwudziestu dwóch członków załogi Scorpiona dostarczono do polskiego portu...(C)...gangrena dostarczeni zostali następnie do pobliskiego szpitala w mieście Wismar, Wschodnie Niemcy.

(C)...około tygodnia temu Scorpiona przeholowano do sowieckiej bazy okrętów podwodnych w Teriyoli (Xelenogorsk) na Morzu Bałtyckim w części Rosji Sowieckiej, która uprzednio była Łotwą. Tam wyokrętowano sześciu oficerów i nieznaną liczbę marynarzy. (C)...Według źródeł z Niemiec Wschodnich po przeczytaniu zniszczono wszystkie listy i telegramy...(C)...Odmawiam podania źródła ponieważ...(C)...obawa o ich bezpieczeństwo. (C)...także...(C)...zadanie...(C)...identyfikacja winna być traktowana jako poufna. Sprawdzić lokalne FBI, dokumenty Secret Service włączając państwowe informacje oraz informacje policji w Pensacola ujawnić brak danych dotyczących...(C).

Raport wzbudził sensację. Tajemniczy informator kontaktował się jeszcze raz 10 lipca. Druga wiadomość mówiła, że informację wysłaną z terenu NRD otrzymano od "... starego doktora z Wismaru, Wschodnie Niemcy".

31 października wszelkie domysły co do prawdziwości raportów zostały gwałtownie przerwane. Marynarka podała, iż wrak okrętu został zlokalizowany na głębokości trzech kilometrów, 400 mil na południowy zachód od Azorów.

Miejsce znalezienie wraka


Szczątki okrętu starannie sfotografowano, ale zdjęcia nie potrafiły jednak odpowiedzieć na główne pytanie: jak doszło do tragedii?

"Scorpion" leży na burcie. Kadłub skręcony jest na skutek wysokiego ciśnienia wody. Na podstawie tak niepełnych informacji wysunięto kilka możliwych przyczyn katastrofy:
- możliwość samoczynnego wybuchu głowicy jednej z torped;
- sabotaż polegający na umieszczeniu w czasie postoju w Tulonie bomby zegarowej;
- zderzenie z radzieckim okrętem podwodnym, w wyniku czego tylko "Scorpion" odniósł śmiertelne rany.
Chyba nigdy nie dowiemy się prawdy.

Dziób okrętu


Ster




Post zmieniony (04-04-20 12:22)

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 1 z 25Strony:  1  2  3  4  5  ->  => 

 Ten wątek został zamknięty 


© konradus 2001-2024