Ryszard
Na Forum: Relacje w toku - 20 Galerie - 33
W Rupieciarni: Do poprawienia - 20
- 9
|
1920
W nawiązaniu do zamieszczonego wpisu pt. „Czerwone Okręty” na Zachodnim Froncie – 1920” przytaczam, jako uzupełnienie, dowolne tłumaczenie fragmentów książki Aleksieja K. Tumańskiego - „Polet’ skwoz gody” („Loty w moim życiu”) wyd. w 1962 r.
A.K. Tumański i plakat propagandowy by zwiększyć produkcję zbrojeniową: „Na polski front; Krzepnie komuna pod nawałą kul, Towarzysze z bronią potroimy nasze siły !”
Wspomnienia „czerwonego lotnika” Dywizjonu Powietrznych Okrętów” (DWK) nie są wolne od języka propagandy a tak autor opisuje wydarzenia 1920 roku:
„Wiosną [w maju] 1920 r. nasz oddział skierowano na Front Zachodni do Nowozybkowa. Pierwsze odjechały pociągami „okręty” wraz z obsługą i wyposażeniem technicznym.
Po tygodniu, my - lotnicy. Zabraliśmy ze sobą - ziemniaki, jaja, olej roślinny i mąkę – wiadomo, że w podróży jeść się chce a kupić prowiant ciężko. I nie pomyliliśmy się. Dworcowe bufety były puste a na perony nikt niczego nie wnosił.
Pod Moskwą, w bufecie stacji w Aleksandrowsku z trudem udało się kupić kotlety z koniny -kosztowały 60 tyś. kierieńskich rubli za sztukę a z psiego mięsa – 80 tys. rubli. Zjedliśmy je z apetytem! Podróżowaliśmy w wagonie towarowym po drodze zabierając głodne, „bezprizorne” dzieci i karmiąc je.
W Nowozybkowie w swoim pierwszym locie na „Muromcu” tak się skompromitowałem, że nawet teraz, po latach, nie chcę o tym wspominać.
Dwa dni przed tym niefortunnym lotem dowódca oddziału Spieranski wyjechał do Mohylewa dokąd i my mieliśmy przelecieć. Poinformował, że w pobliżu lotniska w Mohylewie zapalone zostaną trzy ogniska.
Do wylotu „okręty” przygotowaliśmy dopiero pod wieczór, lecz mimo późnej pory postanowiliśmy lecieć. Startować miałem ostatni.
Mechanikiem był u mnie Leonid Fridrikow, pomocnikiem – Kuźmin a obserwatorem Duk Lilienfeld.
Silniki już pracowały jak przybiegli spóźnieni Kuźmin i Lilienfeld. Nie tracąc chwili wystartowałem, i po dwóch kręgach położyłem się na kurs wcześniej wytyczony przez mojego szturmana. Busola na „Muromcu” zamocowana była za fotelem pilota.
Od czasu do czasu trącałem stojącego z prawej strony Kuźmina by przypominał Dukowi o kontrolowaniu kursu. Kuźmin machał ręką – w porządku, leć na wprost !
Minęła godzina lotu, druga, zaczęło się ściemniać, wyszedł księżyc. Lecimy wzdłuż torów kolejowych. Spoglądam na mapę – wszystko w porządku, niedługo powinien być Mohylew.
Wreszcie ujrzałem światła miasta a przed nim pole i trzy palące się ogniska. Nooo, dzięki Bogu dolecieliśmy !
Schodzę do lądowania i w ciemnościach toczymy się po polu pełnym dziur. Serce mi zamarło, już, już czekam na charakterystyczny trzask a tu cisza ! „Okręt” stanął.
Wyłażę z samolotu i klnę na czym świat stoi, obwiniając Spieranskiego, że wybrał takie a nie inne lotnisko.
Ale jesteśmy w dobrym nastroju – wszystko dobrze się skończyło !
Zaskoczony jestem, że nie widać innych „Muromców” i że nikt nas nie wita.
Pierwsza jak zwykle to bywa, zjawiła się dzieciarnia
- Wujaszki! A wy skąd ?
- To Mohylew ? – spytałem będąc nie bardzo pewny.
Wytrzeszczają oczy, patrzą na siebie.
- Powiedzcie dzieciaki co to za miasto ?
Odpowiadają chórem :
- Briańsk, wujku !
- Co, żarty was się trzymają ? Przecież to miasto - to Mohylew !
- Nie wujku, to Briańsk, nie Mohylew…!
Nagle Kuźmin rzuca się do Duka:
- Ach ty, łajdaku, pijaku jeden! Dokąd nas zawiozłeś ?!
Zobaczyłem, że szturman ledwo trzyma się na nogach a i Kuźmin też „ma wypite” !
Okazało się, że obaj sporo wypili przed lotem. Duk spał przez prawie cały lot. Gdy pytałem Kuźmina czy prawidłowo lecimy ten targał Duka, on trzeźwiał na moment i nie patrząc na busolę przytakiwał głową, machał ręką krzycząc – Naprzód ! Na wprost !
„Bojcy” poligonu artyleryjskiego na którym lądowaliśmy serdecznie nas powitali i rankiem następnego dnia pomogli ustawić samolot na najlepsze miejsce do startu. Nawiasem mówiąc, kiedy przeszedłem po śladach lądowania, stwierdziłem, że tylko cud uchronił nas od rozbicia „okrętu” – to ręka opatrzności kierowała nami omijając leje po pociskach !!
W magazynach poligonu ku mojej wielkiej radości były dwie beczki czystej benzyny i sam dowódca nam je ofiarował.
Wykreśliłem kurs na Mohylew i szczęśliwie wystartowaliśmy. Wykonałem duży krąg, by za radą Fridrikowa sprawdzić prawy skrajny silnik, który w trakcie lotu do Briańska pracował nieprawidłowo.
Minęło 10, może 12 minut lotu gdy w silniku coś zastukało, zadymił i musiałem go wyłączyć. Usiedliśmy na równym polu blisko wsi Siniezierka – 15 km od Briańska.
Fridrikow obejrzał silnik i usłyszałem - „tłoki i zawory diabli wzięli, trzeba je wymienić”.
Nadałem telegram do Mohylewa i wysłałem Duka z meldunkiem do Spieranskiego.
Zakwaterowaliśmy w domu byłego sklepikarza, człowieka nietowarzyskiego, o którym nic dobrego nie można było powiedzieć. Ale jego dwie córki były tak podekscytowane naszą wizytą i tak życzliwie się do nas odnosiły, że tylko dzięki nim nie umarliśmy z głodu !
Miłe te dziewuszki w tajemnicy przed ojcem podkarmiały nas i gdyby nie one to z braku sił do Mohylewa nie dolecielibyśmy nawet w 10 dni !
Z Mohylewa przerzucono nas do Biełynicza. Z jedzeniem było bardzo źle. Zupy gotowaliśmy z lebiody - były jeszcze tylko suszone śledzie. Trzeba było zaciskać pasa!
Razu pewnego Duk, „nasz” kwatermistrz przybiegł z radosną nowiną, że od wiejskich dzieciaków dowiedział się, że w rzece są duże ryby – nawet sumy! Pytani o ryby chłopi milczeli, tak jak byśmy mogli wyłowić z rzeki wszystko co tam żyje !
- Bracia moi ! – krzyczał Duk – A jaką znalazłem zatokę ! Straszna głębina, brzeg stromy i wszędzie muł… w sam raz dla sumów ! No, teraz to pojemy… !
- A jak te twoje sumy złowić, a… ? Gołymi rękami chwytać ?
- A bomby ?! – tryumfująco oznajmił Diuk i spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem.
- A co, a od czego mamy bomby ?! – powtórzył.
Tak… to kusiło. W miejsce zapalnika wkręci się świecę zapłonową do niej kabel w bezpiecznym miejscu na brzegu magneto i…
Gdy wszystko było już gotowe nasz dzielny kwatermistrz poprowadził nas nad zatokę. Magneto ukryte zostało za dużymi głazami rozrzuconymi wzdłuż brzegu - pozostał tam tylko motorzysta Andros. Po sygnale Duka miał zakręcić…
Duk ostrożnie załadował bombę na łódkę i odpłynął na środek zatoki. Powoli, bardzo wolno opuścił bombę na dno trzymając zasilający kabel. Gdy skończył – szybko powiosłował do brzegu. Ukryliśmy się za głazami i wydawało się, że wszystko będzie dobrze… a tu raptem, pośrodku zatoki, z głuchym hukiem wyrósł ogromny słup wody. Opadając lśnił wszystkimi kolorami tęczy…
Nasz dryblas, niezgrabny Duk wyleciał razem z łódką w powietrze, a potem wypadł z niej i z wysokości 5 – 6 m runął w dół, zniknął pod wodą ale ku naszej radości wnet wynurzył się i kraulem podpłynął do brzegu.
Prawie nie udusiliśmy naszego gieroja w objęciach. Okazało się, że Andros siedzący za głazami nie widział co dzieje się na wodzie i za wcześnie zakręcił magnetem.
Cała powierzchnia wody pokryta była srebrnym płaszczem mieniących się w słońcu ogłuszonych ryb.
I tak żyliśmy do czasu kiedy Rada Pracy i Obrony RFSRR nie podjęła uchwały, która dotarła do nas:
„Personel dywizjonu powietrznych okrętów „Ilja Muromiec” który faktycznie wykonuje loty i powietrzne zadania, powinien być żywiony zgodnie z normami i procedurami określonymi w rozporządzeniu RWSR z 1920 r. Nr. 1765 a pozostali członkowie tego dywizjonu na froncie – wg norm frontowych a na tyłach – wg tyłowych.
Przewodniczący Rady Pracy i Obrony, W. Uljanow (Lenin). "
Po tym, nasza sytuacja żywnościowa się poprawiła.
Na rozkaz dowódcy dywizjonu Lilienfelda wykluczono z latania i odesłano do Sarapola.
Kuźmina z wielkim trudem wybroniłem – był to odważny człowiek, wspaniały strzelec, jak nikt umiał „na oko” zrzucać bomby i dbał o nasz „okręt”.
Co mogę powiedzieć o sobie ?
Muszę przyznać, że mimo surowej lekcji jaką odebrałem w Briańsku, niestety nie wyciągnąłem z niej odpowiednich wniosków; w przyszłości zdarzyły mi się przypadki, za które musiałem odpokutować - za łatwowierność nie popartą rozwagą…
Działalność bojową rozpoczęliśmy w Biełyniczu. Szczególnie zapamiętany został pierwszy nalot na Bobrujsk.
Bobrujsk był ważnym punktem oporu i „białopolacy” ciężko walczyli ze wszystkich sił by go utrzymać.
Na bombardowanie wyznaczono dwa „okręty” – Szkudowa i mój. Według dostępnych danych wywiadu w pobliżu miasta była baza i lotnisko nieprzyjacielskich myśliwców – 12 samolotów. W związku z powyższym zaplanowano, że nalot przeprowadzimy w osłonie naszych samolotów. Cztery, zaraz po starcie, z powodu złej pogody zawróciły na lotnisko.
IM - „3 – trzeci” Nr. 283 „krasnowojenleta” F. G. Szkudowa, 1920 r.
Zostaliśmy sami.
W skład mojej załogi wchodzili: pom.[pil.] Kuźmin, mechanik Fridrikow, szturman [nawig.] Spieranski. Leciał z nami Naczelnik Wydziału Politycznego 15. Armii (nazwiska nie pamiętam)[A. Pikiel].
Podczas lotu do Bobrujska pogoda się poprawiła i udało mi się wznieść na 800 m.
Wyżej mój „okręt” obładowany bombami (zabraliśmy na burtę ok. 20 pudów [320 kg]) nie chciał wzlecieć.
Załoga Szkudowa nie doleciała do celu. Musieli lądować przymusowo z powodu awarii - wpierw jednego, potem drugiego silnika. Szkudow przyziemił swoją ciężką maszynę na przypadkowej leśnej polanie…
Atak tym samym miała wykonać tylko jedna załoga. Moja.
Na rogatkach miasta artyleria przeciwnika rozpoczęła intensywny ostrzał lecz wkrótce, nie wiedzieć czemu, przestała, nie czyniąc nam żadnych szkód.
Trzeba było widzieć z jakim zapałem załoga ”Muromca” zrzucała na wroga śmiercionośny ładunek !
Pracy nie zabrakło dla każdego, pomimo, że bomby były małego kalibru to i tak wszystkie powyrzucać sześcioma rękami, 20 pudów to nie tak łatwo… Nawet naczelnik „politoddieła” pełen emocji zakasał do łokci rękawy „gimnastiorki”…
Zrobiłem trzy kręgi. Nasze bomby eksplodowały na stacji kolejowej ze składami pociągów, trafiły w magazyny, skupiska oddziałów wojskowych i w składy na obrzeżach miasta.
Oczekiwaliśmy ataku nieprzyjacielskich myśliwców, lecz żadnego samolotu nie było – zarówno w powietrzu, jaki i na lotnisku. (Później, w 1920 r. dowiedziałem się od mieszkańców Bobrujska jaka szalona panika ogarnęła polskie wojska gdy pojawił się nasz „okręt”. Oficerowie biegali, krzycząc do żołnierzy by nie otwierali ognia, bo samolot jest opancerzony !)
W drodze powrotnej, 10 km od lotniska, skończyła się benzyna i silniki stanęły. Dookoła same lasy. Wypatrzyłem niewielką polankę ale jak tylko zniżyłem lot zorientowałem się, że to bagno porośnięte trawą.
Wybierać nie było co i „okręt” ugrzązł w bagnie po same powierzchnie skrzydeł ale był cały !
Później - część po części, z wielkim trudem został rozmontowany, wyciągnięty i przewieziony na lotnisko przez ochotników – chłopów z okolicznych wsi.
Po tej „przygodzie” otrzymałem kolejne zadanie – zbombardować stację w Osipowiczach. Objąłem dowództwo „okrętu” w zastępstwie pilota Jeremienki, który niedawno zachorował.
IM – „2 – gi” Nr. 280. W środku – A. K. Tumański, 1920 r.
Zadanie wykonano pomyślnie, tak jak poprzedni nalot na Bobrujsk, tylko, że na kursie powrotnym znów zabrakło paliwa i ponownie musieliśmy lądować awaryjnie, lecz tym razem wszystko odbyło się pomyślnie.
Może się wydawać dziwne i niepojęte, że w obu tych wypadkach zabrakło paliwa i ktoś spyta - „A jak załoga przygotowała do lotu „Muromca” ?
Po pierwsze - należy wziąć pod uwagę, że nasze „okręty” budowane były ze słabych technologicznie materiałów, i znacznie odbiegały od norm konstrukcyjnych, a po drugie – silniki RB (Russo - Bałt) nie dawały w locie pełnej mocy; i w końcu, na oba te cele – Bobrujsk i Osinowicze z powodu ich dużego znaczenia militarnego na rozkaz dowództwa zabrano maksymalną ilość bomb. Ładowaliśmy je kosztem paliwa. Zapas benzyny wyliczony był na minimum lotu i napotkanie przeciwnego wiatru skutkowało przymusowym lądowaniem.
Nasz oddział przeniesiono do Sławnoje. Tam spotkaliśmy się z naszymi AO [Awiationnyj Otriad]. „Muromce” otrzymały kolejne zadanie - nalot na Mińsk ze specjalnym uwzględnieniem węzła kolejowego.
Tuż przed startem dotarła do nas wiadomość, że Mińsk został oswobodzony przez nasze wojska. Nalot odwołano.
Dostałem więc rozkaz by zamiast bomb dostarczyć na lotnisko w Mińsku olej silnikowy dla myśliwców.
Po starcie wlecieliśmy w silną burzę i zmuszony byłem lądować w Żodynie. Przez cały dzień i noc padał deszcz.
Następnego dnia pogoda się poprawiła. Słońce świeciło i było ciepło.
Pole na którym wylądowałem było duże i równe. Na jego skraju droga z niewielkim pagórkiem a za nią znów płaski teren. Postanowiliśmy jak najszybciej wracać do Mińska.
Zapuściliśmy silniki i po sprawdzeniu jak pracują, zacząłem kołować na start. Grunt był twardą glebą nierozmiękłą od deszczu i bardzo się zdziwiłem dlaczego „okręt” tak wolno nabiera szybkości.
Na wyłączenie silników było już za późno. Postanowiłem poderwać go w powietrze przed samą drogą. Próba była nieudana.
„Okręt” uderzył kołami podwozia o nasyp drogi wysokości około pół metra i wzniósł się w powietrze a na ziemi zostało podwozie. Śmigło prawego środkowego silnika rozleciało się. Maszyną strasznie zatrzęsło, wyłączyłem silniki i … spadliśmy na ziemię.
Przeszklony nos rozleciał się od uderzenia. Ja i Fridrikow wylecieliśmy z kabiny do przodu jak korki od szampana. Załoga była cała, lecz bańki popękały i kadłub samolotu zamienił się w wannę wypełnioną olejem.
Wyglądaliśmy strasznie i żałośnie. Pociągiem dojechałem do Mińska i udałem się do dowódcy dywizjonu.
Nie mogłem nie uznać siebie winnym za ten wypadek. Powinienem wziąć pod uwagę to, że nasz „okręt” namókł od deszczu, stał się ciężki i nie wolno było mi nim lecieć.
Po tym wypadku dostałem nowy „okręt”[IM typ G-3 Nr. 280] – z kabiną tylnego strzelca. Samolot był szybszy od poprzednich – rozwijał prędkość do 130 km/godz. a „pulemiot” w ogonie miał sferyczny ostrzał.
W skład mojej załogi weszli: mech. Fridrikow, pomocnik Kuźmin, nawigator Rodziewicz – były szturman z floty oraz strzelec Michajłowski”.
„Naprzód – zorzy na spotkanie”
Post zmieniony (15-12-14 16:49)
|