KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok rozszerzony (50 postów/stronę)  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 77 z 80Strony:  <=  <-  75  76  77  78  79  ->  => 
16-09-23 09:58  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 570

CENA WYGÓROWANYCH AMBICJI



Powyżej bocznokołowiec, jakich w XIX wieku mnóstwo kursowało po Ohio. Przyjrzyjmy się napisowi na osłonie koła łopatkowego:
MOSELLE – nazwa parowca
PACKET – jednostki nazywane PACKET (boats) miały prawo przewozu poczty
WARSAW – czyli Warszawa. Jedno z wielu miasteczek w USA o tej nazwie. W tym przypadku chodzi o Warsaw w stanie Kentucky, leżące nad Ohio. Obecnie żyje tam niecałe 2000 ludzi, i pewnie w połowie XIX wieku było ich tam równie niewielu.
QUINOY, a raczej QUINOY WARSAW – być może tak nazywała się, mająca siedzibę w Warsaw, firma armatora?

Był to zatem parowiec niby jakich wiele, który jednakże od pierwszego rejsu wyraźnie górował nad konkurencją. Oddany do użytku 31 marca 1838, zbudowany w Cincinnati statek, należał do będącego jednocześnie jego kapitanem Isaaca Perrina. Mężczyzna miał wielkie ambicje. Był zdeterminowany, aby „Moselle” zdobyła tytuł najelegantszego, ale i przede wszystkim najszybszego parowca w Ameryce. I rzeczywiście, wystarczyło zaledwie kilka rejsów, aby zaczęto mówić o niezwykłej, wręcz nie do pobicia, szybkości statku.

Już pierwszy rejs z Portsmouth (miasto w górze rzeki Ohio) do Cincinnati przyniósł rekord: 110 mil statek pokonał zaledwie w 7 godzin i 55 minut, co dawało średnią prędkość w granicach 14 węzłów, a na przebycie innej, znacznie dłuższej trasy z St. Louis do Cincinnati, liczącej 650 mil, potrzebował tylko 2 dni 16 godzin, co oznaczało średnia prędkość prawie 12 węzłów, bijąc o wiele godzin dotychczasowy rekord na tej długiej trasie. Perrin triumfował, nie zamierzając oszczędzać maszyny także i podczas przyszłych podróży.

Około 16:30 25 kwietnia 1838 roku „Moselle” rzucił cumy w Cincinnati, rozpoczynając kolejny rejs do St. Louis. Wzorem wielu innych parowców w tych czasach, także statek Perrina miał ścigać się dzisiaj z innym bocznokołowcem o szybsze dotarcie do portu przeznaczenia, co w przypadku zwycięstwa oznaczało znakomitą, a darmową, prasową reklamę.


Wyścigi parowców były wówczas bardzo popularne

Za przejazd zapłaciła znacznie większa liczba pasażerów niż zwykle, a liczbę ich oszacowano później na 280-300. Ponieważ pogoda dopisywała, większość z nich przebywała na pokładzie, spodziewając się być świadkami emocjonującego wyścigu

Ku rozczarowaniu pasażerów, statek zamiast od razu skierować się w stronę St. Louis, popłynął najpierw o milę w przeciwną stronę, aby z przystani w Fulton zabrać dwie rodziny. Ponieważ miały one ze sobą liczne kozy i kury, wolały zapłacić nieco więcej, aby tylko nie musieć taszczyć się z tak kłopotliwym ładunkiem piaszczystą drogą do kei w Cincinnati.

Kiedy cała ta menażeria wchodziła na pokład, Perrin nadal utrzymywał wysokie ciśnienie we wszystkich czterech kotłach. Taka decyzja pozwalała mu od razu wznowić rejs z maksymalną szybkością, jako że konkurent nie czekał przecież aż „Moselle” zawróci, i już był w drodze.

Jednym z przebywających na pokładzie pasażerów był doświadczony inżynier, który powiedział później dziennikarzowi że wyraźnie wyczuł, iż ciśnienie pary jest niezwykle wysokie. Innego pasażera tak bardzo to zaniepokoiło, że głośno zwrócił na to uwagę, po czym pomimo opłaconej podróży zszedł na ląd korzystając z tego, iż trap nie został jeszcze podniesiony. Ów anonimowy dżentelmen stał jeszcze na przystani, gdy „Moselle” rzucił cumy, powoli odchodząc dziobem od lądu. I wtedy stało się.

W chwili gdy dziób znalazł się o 10 metrów od lądu, a koła zaczęły wchodzić na szybkie obroty, wszystkie cztery kotły jednocześnie eksplodowały! Rozbity na kawałeczki przedni pokład został wyrzucony w powietrze, a ludzie, którzy się na nim tłoczyli, zginęli w jednej chwili prawie wszyscy.

,

Po chwili fragmenty kotłów i reszty statku, zmieszane z masą ludzkich szczątków zaczęły spadały niczym straszny deszcz nie tylko do wody, ale także na oba brzegi rzeki, chociaż do tego dalszego było aż ćwierć mili. W chwili eksplozji kapitan Perrin rozmawiał z kimś stojąc na pokładzie. Wybuch wyrzucił go, najprawdopodobniej już martwego, na brzeg, podczas gdy jego rozmówca jedynie przewrócił się i… ocalał. Kolejna osoba została wyrzucona na odległość stu metrów z taką siłą, że według relacji wiarygodnego świadka, głowa i oddzielony od niej korpus przebiły dach domu. Wielu pasażerów, którzy znajdowali się na rufie, i nie odnieśli obrażeń w wyniku eksplozji, wyskoczyło w zrozumiałej panice za burtę. Naoczny świadek twierdził, że widział w wodzie jednocześnie sześćdziesiąt-siedemdziesięciu osób, z których jednak część nie umiała pływać.

Cała przednia część statku została rozbita w drzazgi, a każdy większy kawałek drewna „wydawał się być poskręcany tak, jak czasem drzewo po uderzeniu pioruna”. Prąd rzeki niósł poszarpany wrak jeszcze sto metrów w dół rzeki, gdzie wreszcie resztki tego, co jeszcze przed chwilą było pięknym statkiem, osiadły na mieliźnie. Wokół niego wśród mnóstwa unoszących się na wodzie bagaży, unosiły się liczne głowy walczących o życie rozbitków.

Wiadomość o strasznej tragedii błyskawicznie rozeszła się po mieście. Na miejsce pospieszyły tysiące ludzi, niosąc pomoc cierpiącym. Na brzegu, od którego odszedł statek, leżało dwadzieścia do trzydzieści zmasakrowanych i wciąż krwawiących ciał. Wiele osób było zaangażowanych w wyciąganie rannych i zmarłych, zarówno z wraku jak i z wody. Jak relacjonował świadek tamtych chwil, ocaleni przedstawiali sobą niezwykle wzruszające obiekty cierpienia, ponieważ ich udręka psychiczna wydawała się bardziej nie do zniesienia, niż nawet najintensywniejszy fizyczny ból.

Nikt nie wiedział, co stało się z najbliższymi, a dziennikarze pośpiesznie odnotowywali rozrywające serce sceny. Jeden z mężczyzn uratował syna, ale stracił żonę i pozostałą piątkę dzieci. Inny, na wpół obłąkany z rozpaczy, leżał z rannym synkiem po jednej stronie, martwą córką po drugiej i umierającą żoną u stóp.

Młoda dziewczyna była niepocieszona po stracie bliskich. Ciągle zawodziła: „Och mój ojcze! moja matko! moje siostry!" Mały chłopiec z mocno posiniaczoną głową, mogący mieć pięć lat, nieustannie płakał za utraconym ojcem, podczas gdy inny chłopiec, trochę starszy, rozpaczał nad utratą całej rodziny. Starszy mężczyzna zawodził, ponieważ okazało się, że jego żona i piątka dzieci poniosła śmierć. Inny został pozbawiony całej rodziny, składającej się z dziewięciu osób. Wzruszający przejaw macierzyńskiej miłości dała kobieta, która po doprowadzeniu na brzeg złożyła ręce i wykrzyknęła: „Dzięki Bogu, jestem bezpieczna!” ale natychmiast otrząsnąwszy się, wykrzyknęła przenikliwym głosem: „Gdzie jest moje dziecko?” Gdy po kilku minutach przyniesiono jej żywe niemowlę, kobieta omal nie zemdlała ze wzruszenia. Chłopiec, który dotarł na brzeg, mógł tylko bezsilnie patrzeć, jak jego matka i trzy siostry walczyły w wodzie i tonęły jedna po drugiej.

Gdy zakończyła się akcja ratownicza, policzono ofiary. Ustalono, że śmierć poniosło osiemdziesiąt jeden osób, pięćdziesiąt pięć zaginęło – czyli albo rozerwało ich na kawałeczki niemożliwe do zidentyfikowania, albo też ciała spłynęły z prądem rzeki - a trzynaście zostało ciężko rannych.



Następnego dnia zwołano w Cincinnati publiczne zgromadzenie pod przewodnictwem burmistrza, podczas którego omówiono fakty dotyczące tragicznego zdarzenia, a wśród innych podjęto uchwały, w których potępiono „wielką i rosnącą nieostrożność w żegludze statków parowych” nalegając, aby temat ten został rozpatrzony przez Kongres.

Jeszcze w tym samym roku Kongres uchwalił ustawę wymagającą przeprowadzanie inspekcji kotłów parowców „w celu zapewnienia większego bezpieczeństwa życia pasażerów”. Chociaż środków egzekwowania tej ustawy było niewiele, było to jednak pierwsze federalne rozporządzenie dotyczące firm prywatnych w sprawach bezpieczeństwa, i ustanowiło precedens dla przepisów dotyczących ochrony konsumentów.

Tragedia „Moselle” spowodowała zmianę nastawienia prasy. „Cincinnati Gazette” oświadczyła: „Za ten smutny przypadek po części my jesteśmy winni. Przyznajemy się, podobnie jak inne gazety, do chwalenia szybkości i mocy statków, czyli okoliczność, która niewątpliwie przyczyniła się do rozdęcia ambicji kapitana, aby przewyższać innych szybkością”. W konsekwencji od tej pory prasa chwaliła statki za komfort i wygodę, a nie za prędkość.

--

 
09-10-23 18:48  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 571

ZWODOWANE OSZUKAŃCZYM SZAMPANEM

Powstała w 1900 roku firma armatorska Dollar Steamship Lines – powszechnie zwana Dollar Lines - nie wzięła nazwy od amerykańskiej waluty, ale od nazwiska założyciela, kapitana Roberta Dollara, który oczywiście nie omieszkał malować na kominach swoich jednostek znany wszystkim symbol.

Należące do niej pasażerskie statki „President Coolidge” i jego bliźniak, „President Hoover” nie narodziły się pod szczęśliwą gwiazdą, ponieważ z powodu prohibicji, w butelkach rozbitych o ich dzioby znajdowała się rzeczna woda. To się nie mogło dobrze skończyć!

Jako pierwszego, fatum „wodnego szampana” dotknęło „Presidenta Hoovera”, który w 1937 roku podczas tajfunu wszedł na skały Formozy (dzisiejszego Tajwanu). Szczęśliwie wszyscy pasażerowie i załoga zostali ewakuowani, aczkolwiek wśród tych pierwszych zauważono sporą liczbę mocno pijanych mężczyzn. Widocznie w powstałym chaosie dobrali się do statkowych barów…


„President Hoover” na skałach. Na kominach charakterystyczne S z dwoma pionowymi kreskami. Statek próbowano ściągnąć na głęboką wodę, ale ostatecznie uznano za stracony (ogłoszono „total loss”)

*

Bliźniaczy „President Coolidge” został zwodowany 21 lutego 1931 roku, a przejęcie przez armatora nastąpiło 1 października. Statek miał aż 21.936 GRT i wraz z „Hooverem” stanowił parę największych amerykańskich jednostek cywilnych. Miał nawet klimatyzację, co wzbudzało nieustanny zachwyt pasażerów. Długość 187,5 metra, maksymalna szybkość 21 węzłów, 988 miejsc pasażerskich, plus załoga licząca około 300 osób.

,

Przez kilka następnych lat statek pływał ze Stanów do portów wschodniej Azji. Ważna zmiana nastąpiła dopiero w roku 1937, kiedy to po utracie „Presidenta Hoovera”, Dollar Lines popadły w bardzo poważne kłopoty finansowe, spotęgowane jeszcze dodatkowo znaczącymi błędami w zarządzaniu firmą, kierowaną przez synów Roberta Dollara. Niezapłacone rachunki, a przede wszystkim zaległe podatki, spowodowały tak silny nacisk administracji, że panowie musieli przekazać aż 93% akcji do Komisji Morskiej, czyli rządowej agencji, aktywnie zajmującej się żeglugą towarowo-pasażerską. Nowy, państwowy właściciel, zmienił nazwę firmy na American President Lines Ltd., nie zmieniając jednakże nazw przejętych statków, wśród których był także „President Coolidge”.


Chyba nieco zbyt udramatyzowany rysunek statku w sztormie. Przejście przy takim stanie morza z pewnością byłoby odnotowane w historii statku

A oto wspaniałe wnętrza:

, ,

Po zmianie właściciela „President Coolidge” pływał na zwykłej trasie, ale w 1940, kiedy to sytuacja polityczna na wschodzie Azji stawała się coraz bardziej nieciekawa, liniowiec pomógł w ewakuacji Amerykanów najpierw z Hong Kongu, a potem także z innych miejsc regionu.


Z nowym logo na kominach

Gdy zakończono ewakuację, statek zaczęto wykorzystywać do przewozu żołnierzy, wzmacniających garnizony na Pacyfiku. Ponieważ wnętrza nie zostały jeszcze przebudowane, umundurowani pasażerowie podróżowali niczym paniska w kabinach, a te najlepsze zajmowali oczywiście oficerowie.

Po ataku na Pearl Harbor statek został przejęty przez Administrację Żeglugi Wojennej (War Shipping Administration). Na początku 1942 roku nastąpiła całkowita przemiana. Jednostkę przemalowano na szaro, oraz przebudowano tak, aby mogła pomieścić nawet 5000 żołnierzy, pozostawiając jednakże trochę kabin dla oficerów, zwłaszcza wyższego stopnia. Zwykli żołnierze spali na piętrowych pryczach, pomiędzy którymi było raptem około pół metra przestrzeni: akurat tyle, aby można było tamtędy się przecisnąć. „Twój plecak to poduszka, a twój karabin to współlokator z pryczy”.

Większość luksusowych przedmiotów i mebli usunięto, lub też zastąpiono prostymi, bardziej użytkowymi. Utworzono oczywiście również mnóstwo dodatkowych toalet, i to na ogół w stylu „rzymskim”, czyli łańcuch sedesów obok siebie. O przegrodach między nimi nikt nawet nie pomyślał bo przecież to zajmuje miejsce, no i w ogóle kto by się przejmował takimi drobiazgami.

Przy okazji wyszło na jaw, że agencje rządowe już w trakcie projektowania statku (z absolutnie godną podziwu wyobraźnią!) maczały w tym palce – jak się po wojnie okazało, nie tylko przy tym statku – w rezultacie czego pokłady dziobowy i rufowy były tak mocno podparte, że teraz bez problemu można było na rufie postawić pojedyncze działo kalibru 127 mm. Do tego doszła broń przeciwlotnicza: 3 (lub 4) działa 76,2 mm oraz 12 działek 20 mm.

Przez kolejnych dziewięć miesięcy „President Coolidge” przewoził żołnierzy do Australii, Nowej Zelandii, Fidżi i Nowej Kaledonii. Statek miał nadal cywilną załogę, w tym także dotychczasowego kapitana, 63-letniego Henry’ego Nelsona. Mężczyzna nie skorzystał z możliwości zejścia na ląd, co później tak to uzasadnił: „Czułem, że mój kraj potrzebuje mnie w czasie kryzysu”.

6 października 1942 roku wyruszył z San Francisco w kolejny rejs, kierując się w stronę Nowych Hebrydów i leżącej tam wyspy Espiritu Santo.



Statek był wypełniony do granic możliwości: 5100 żołnierzy, w tym 300 osobno zakwaterowanych czarnych artylerzystów, a do tego 295 członków załogi, oraz 45 marynarzy z US Navy do obsługi dział – razem 5440 osób. Ładunek stanowiły działa, jeepy, ciężarówki, oraz palety z amunicją. Na pokład załadowano także kilka myśliwców P-38 Lightning, z których zdemontowano jedynie zbyt podatne na uszkodzenia śmigła.


Myśliwiec P-38 Lightining na klapach ładowni

Pierwszy postój nastąpił 20 października w Noumèa, Nowa Kaledonia. Przez Pacyfik statek płynął samotnie, ponieważ jego 20 węzłów w połączeniu z zygzakowaniem, powinny uchronić go przed atakiem japońskiego okrętu podwodnego. Nelson przeprowadzał częste ćwiczenia przeciwpożarowe i szalupowe, a artylerzyści dostarczali rozrywki obserwującym ich strzeleckie ćwiczenia.

Kolejnym portem miał być Luganville na Espiritu Santo. Ruchem jednostek w tym rejonie zarządzał wojskowy dyrektor portu, komandor porucznik John D. Andrews. 23 października przygotował on i przesłał na statek zalecaną trasę. Do tej ważnej informacji dołączono ściśle tajne instrukcje, dotyczące szczegółów podejścia do portu. Ponoć w żadnej z nich nie było ani słowa o własnych polach minowych na tych wodach. Następnego dnia na szykujący się do wyjścia z Noumèa statek doręczono komplet tych dokumentów.

Kurierem był chorąży John A. DeNovo, który śpieszył się z zejściem ze statku, ponieważ rzucenie cum zaplanowano na 15:00. Przynaglany Nelson w ciemno podpisał odbiór dokumentów, w tym także ten ze szczegółowymi wskazówkami dotyczących wejścia do portu, ale później twierdził, że nie dostał kompletu papierów.

W drodze do Luganville kapitan mówił ze starszym oficerem Davisem sposób podejścia do portu. Nie znając go uznali, że najlepiej będzie poczekać na pilota, który poprowadzi ich przez wąski kanał Segond (Segond Channel). Gdyby jednak statek musiał czekać na pilota, obaj dżentelmeni uznali, że mogłoby to narazić ich na atak spod wody, co było nie do przyjęcia.

26 rano „President Coolidge” zjawił się w pobliżu małej wysepki Tutuba („Point HYPO” na umieszczonej poniżej mapce), i stanął w dryfie, czekając na pilota. Obecni na statku sygnaliści z US Navy – wśród których był chorąży Doran S. Weinstein – spróbowali skontaktować się z nieodległym ścigaczem okrętów podwodnych PC 479.



Z okrętu oczywiście widziano transportowiec, ale nie wiedzieć czemu nie odebrano jego sygnałów. Później dowódca ścigacza zeznał że wprawdzie miał na burcie pilota portowego, ale nie był uprzedzony o przyjściu statku, ani też nie miał pojęcia, że potrzebuje on pilota.

O 9:06 statek nie ruszał się już przez godzinę, co zdaniem Nelsona było wręcz zaproszeniem do storpedowania go. „President Cooliddge” ruszył więc z miejsca, i o 9:14 znalazł się na trawersie północnego przylądka Tutuby. Nikt na pokładzie nie wiedział że przed nimi są dwa równoległe, podwójne pasy min, a bezpieczna droga do portu prowadzi po zachodniej stronie wysepki.

Około 9:30 Weinstein dostrzegł przez lornetkę nadawane aldisem słowo STOP. Chorąży wbiegł na mostek i zaalarmował kapitana, który błyskawicznie rozkazał dać całą wstecz. W tym czasie kolega Weinsteina odczytał resztę komunikatu: STOICIE NA MINACH. Fatalny kurs statku zauważono także na ścigaczu, który ruszył ile sił w maszynach w jego kierunku.



Było już jednak za późno na odwrócenie przeznaczenia. O 9:35 pod statkiem wybuchła mina kontaktowa, a kilka sekund później rozległa się kolejna eksplozja. Transportowiec zaczął się kłaść na lewą burtę. Reakcją Nelsona było danie steru maksymalnie w prawo, aby wejść na mieliznę, i to się udało. O 9:38 dziób oparł się o rafę koralową, zaledwie kilkadziesiąt metrów od brzegu.

W chwili wejścia na pierwszą minę, szeregowiec Richard Schneider jeszcze nie wstał. „Kiedy statek uderzył w minę, spadłem z górnej pryczy na podłogę. Ogłoszono alarm i powiedziano nam, że statek nie zatonie. Poinstruowano nas, abyśmy pozostali w swoich kwaterach”. Niedługo jednak inny głos oznajmił, że statek tonie. „Polecono nam wyjść. Udałem się na pokład i zeskoczyłem z pokładu do łodzi ratunkowej”. Szeregowiec wyszedł na brzeg „straciwszy cały sprzęt i rzeczy osobiste, uciekając jedynie z ubraniem na grzbiecie”.

Wspomina porucznik Renton, który zapamiętał „piękny, spokojny i pogodny poniedziałkowy poranek”. Po eksplozjach usłyszał wezwanie wszystkich do udania się do łodzi, i zauważył wtedy, że statek zaczynał się obracać, z dziobem tkwiącym wciąż na rafie. Wraz ze swym plutonem „zeszliśmy po burcie – bez paniki, w bardzo uporządkowany sposób – wszyscy w kamizelkach, do ciepłego Pacyfiku”.

, ,
Zwłaszcza podczas odpływu ewakuacja była śmiesznie prosta

„Wysłano wiele łodzi z brzegu, aby zabrać ocalałych” – wspominał sierżant sztabowy Parisi. „To był zorganizowany chaos, a większość żołnierzy zachowała spokój podczas ewakuacji”.

, ,
Bliskość brzegu i piękna pogoda znakomicie uspokajały żołnierzy


Widoczne liczne łodzie tubylców

Z kolei porucznik Hosner odnotował o 10:12, że przechył statku wynosi już 18,5 stopnia, i pogłębia się o stopień na minutę. Zauważył kilku przerażonych żołnierzy, którzy odmówili puszczenia wywieszonych za burtę siatek ratunkowych, i dopłynięcia do brzegu. „Kopcie ich w twarz!” krzyknął do kolejnych schodzących po siatce żołnierzy. „Statek długo już nie wytrzyma!”

Oficerowie pośpiesznie sprawdzali wnętrze „Presidenta” upewniając się, że nikt tam – być może ranny – nie pozostał. Jedną z takich kontrolnych grup stanowili kapitanowie Elwood J. Euart i Warren K. Covill, wraz z chorążym Robertem H. Moshimerem. Obwiązany w pasie liną Euart czołgał się w dół stromo nachylonym korytarzem, sprawdzając czy nikt nie pozostał we wnętrzu.

O 10:52 stało się. Tak to opisał Moshimer: „W tym czasie statek przewrócił się na lewą burtę, aż pokłady znalazły się w pozycji pionowej. W tej samej chwili dziób statku zesunął się z krawędzi rafy, i opadł dziobem na dno kanału. Zaledwie kilka sekund później zalała nas woda, i w jednej chwili pociągnęła w dół i w dół, aż statek zatonął.” Moshimer nie pamiętał jak długo pozostawał pod wodą, stwierdził jedynie że „zarówno Covill jak i ja wypłynęliśmy na powierzchnię, ale po Euarcie nie było śladu”.


Zdjęcie zostało zrobione tuż przed zsunięciem się statku pod powierzchnię wody. Na burcie widać dwóch mężczyzn. Prawdopodobnie są to Covill i Moshimer

Jeszcze tego samego dnia Euartowi przyznano pośmiertnie Distinguished Service Cross (Krzyż za Wybitną Służbę), drugie po Medalu Honoru pod względem hierarchii wojskowe odznaczenie. Pozostała dwójka otrzymała Soldier’s Medal (Medal Żołnierza), przyznawany za akt heroizmu, nie związanego z bezpośrednią walką z wrogiem.

, ,
„President Coolige” idzie na dno


I już po wszystkim…


Oprócz Euarta tego fatalnego poranka śmierć poniosła jeszcze tylko jedna osoba, strażak Robert Reid, który zginął w chwili eksplozji pierwszej miny. Ocalało zatem 5438 osób, ale cały przewożony sprzęt poszedł na dno. Szeregowiec Henry Schumacher tak opisywał odczucia po dotarciu na ląd: „Każdy człowiek, choć pozbawiony wszelkiego dobytku, potykając się o brzeg, odczuwał wdzięczność za to, że żyje”. Jednakże gdy żołnierze znaleźli się już na lądzie, napotkali nowe trudności. „Nie mieliśmy nawet szczoteczki do zębów. Nie mieliśmy namiotów. Nie mieliśmy nic” – opisywał swoje odczucia sierżant Glen Goodall. ”Ludzie na wyspie dali nam tyle namiotów, ile mogli, i mieszkaliśmy tak przez kilka [!?] miesięcy”.

Z kolei kapitan John H. Davin tak opisał wygląd żołnierzy po kilku tygodniach na wyspie: ”Straciwszy większość ubrań podczas zatonięcia statku, ocaleni musieli nosić to, co udało im się znaleźć na lądzie. Wkrótce ustalenie do jakiej służby należał dany mężczyzna stało się praktycznie niemożliwe, ponieważ mógł mieć na sobie części ubrań armii, marynarki czy piechoty morskiej”.

*

Zatonięcie transportowca i utrata cennego ładunku wymagało oczywiście wojskowego śledztwa. Już po kilku dniach admirał Halsey powołał wstępny sąd śledczy, mający za zadanie zebranie wszelkich możliwych dokumentów i zeznań do postępowania przed finalną rozprawą. Wstępne badanie rozpoczęło się 12 listopada na pokładzie niszczyciela „Whitney”, zacumowanego w Noumèa, a przesłuchania trwały pięć dni.
Od samego jednak początku widać było, że chodzi o zdjęcie odpowiedzialności z Marynarki, czego najlepszym dowodem było zabranie głosu przez samego Halseya, który z góry oskarżył kapitana Nelsona o rażące zaniedbanie, w wyniku czego utracił on nie tylko należący do wojska statek wraz z jego cennym ładunkiem, ale także przyczynił się do śmierci dwóch osób.

Finalna rozprawa zaczęła się w Noumèa 8 grudnia, i trwała siedem dni. Zespół obrońców Nelsona, złożony z prawników US Navy (!), przekonał sędziów, że za niefortunną utratę statku winni są oficerowie marynarki odpowiedzialni za aranżację bezpiecznego przejścia z Noumèa do Luganville, a nie kapitan transportowca! Uwolniony od winy Nelson wrócił do Kalifornii, i wkrótce stanął na mostku dużego frachtowca.

Marynarka doskonale wiedziała że ma dużo za uszami, i dlatego starała się blokować wszelkie informacje na temat losu „Presidenta Coolidge’a”. Pomimo tych wysiłków, już pod koniec grudnia sprawa stała się powszechnie znana. Amerykanie zareagowali złością, bo przecież utrata statku była ewidentnie spowodowana przez niedbałość ludzi z US Navy. Na oburzeniu się jednak skończyło, bo każdy dzień przynosił nowe, ważne wiadomości, usuwając poprzednie w mgłę zapomnienia.

*

Leżący na małej głębokości wrak jest popularnym celem płetwonurków.

,


„Dama z jednorożcem” z salonu pierwszej klasy wciąż ma się doskonale

I na koniec, mało przytulna jedna z wielu „rzymskich” ubikacji…


--

Post zmieniony (09-10-23 22:49)

 
15-10-23 08:20  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść o „Coolidge’u” napisałem po tym, jak o wejściu statku na minę wspomniał mi mój żyjący obecnie w Szwecji przyjaciel Roman, rodem ze Szczecina. „Od zawsze” był on płetwonurkiem, a że przez bardzo wiele lat mieszkał w Brisbane, Australia, nurkował także na Pacyfiku, a celem jednej z jego wypraw był wrak tego transportowca! Tam właśnie pobił swój rekord zanurzenia: stał na dnie leżącym 70 metrów pod powierzchnią wody. Poniższe zdjęcia i tekst są jego autorstwa:

Okazuje się, że nie mam dużo zdjęć, gdyż w większości filmowałem. I też nie dużo. To były pierwsze dwa dni. Potem poszliśmy głębiej i nie zabierałem kamery, gdyż obawiałem się, że nie wytrzyma. Dzisiaj, po latach, gdy patrzę na te zdjęcia i filmy, są one bardzo złej jakości. Filmowane w ciemności, przy latarce. Wszystko lata wokoło, gdyż trzeba trzymać kamerę i latarkę, a jednocześnie to jest troszkę dalej od oczu ze względu na maskę. Wciąż spogląda się na boki, aby widzieć, co się dzieje. Wtedy traci się stabilność ręki.


Biała Dama. Zdjęcie nie jest przekręcone. Statek leży na boku i tak właśnie ją widać. Jest zwyczaj (nie dostosowałem się) aby ją pocałować. Dlatego jest ona tak czysta, gdyż ludzie podpływają, łapią ją i zbliżają się do niej twarzą. Zawirowania wody oczyszczają ją z mułu.


Armatnie pociski


Maszyna do pisania


*

Dzięki, Romku!

*

Przy okazji: kolejna Opowieść już „się pisze”.

--

Post zmieniony (15-10-23 10:51)

 
20-10-23 14:17  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

UWAGA: Wkrótce WIELKA NIESPODZIANKA na YouTube!

 
20-10-23 15:19  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
yak   

Wielkie niespodzianki, bardzo duże, duże i takie sobie? :-)

 
21-10-23 13:39  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Tak :-)

--

 
08-11-23 15:46  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 572

„GODNY UBOLEWANIA I POŻAŁOWANIA BŁĄD”

Zazwyczaj głównymi bohaterami Opowieści są jednostki pływające, ale tym razem brytyjski liniowiec „Dunera” jest jedynie tłem dla ludzkich postaw. Jednakże, aby tradycji stało się zadość, opowiedzmy trochę o samym statku, tym bardziej że od samego początku nie był on klasycznym liniowcem.

Ukończona w 1937 roku jednostka miała 11.161 GRT, mierzyła 157,53 metra i mogła rozwinąć zaledwie 16 węzłów. Była własnością znanego armatora British India Steam Navigation Company, ale nigdy nie weszła na stałą linię żeglugową. Dlaczego?



Otóż od samego początku statek wyczarterowano rządowi w charakterze transportowca wojsk, i dlatego HMT (Hired Military Transport – Wynajęty Transportowiec Wojskowy) „Dunera” miała stosunkowo niewiele kabin: 104 pierwszej klasy, 100 drugiej i 164 trzeciej. Przydawały się one zwłaszcza w sezonie letnim kiedy to wstrzymywano przewozy wojsk, a statek zamieniał się w jednostkę szkolną, na której rejsy odbywali uczniowie i ich wychowawcy.



W latach 1939-1941 statek służył wożąc wojska na Bliskim Wschodzie, w Afryce Południowej, Singapurze i Australii. Oto zdjęcie „Dunery” z 1940 roku, już w ochronnych, wojennych barwach:



Po wypowiedzeniu wojny Niemcom 3 września 1939 roku, w Wielkiej Brytanii mieszkało ponad 70.000 Niemców i Austriaków, z dnia na dzień stając się wrogim elementem. Z tego powodu rząd powołał specjalne trybunały, mające określić stopień zagrożenia ich obecności dla państwa w stanie wojny.

Ostatecznie zdecydowano się na podzielenie tych cudzoziemców na trzy kategorie:
- 66.000 osobom przyznano kategorię C, co oznaczało, że stanowią oni najmniejsze zagrożenie, przez co zrezygnowano z ich internowania, oraz stosowania jakichkolwiek ograniczeń.
- 6.700 osób zaklasyfikowano do kategorii B, przez co podlegali monitorowaniu przez policję, i wreszcie
- 569 osób dostało kategorię A, co wiązało się z automatycznym internowaniem.

W maju 1940, gdy armia niemiecka posuwała się przez Belgię i Francję, a ryzyko inwazji na Wyspy rosło, powtórnie oceniono wszystkich obcych z nieprzyjaznych krajów. W rezultacie tych działań internowano dodatkowych 12.000 Niemców, Austriaków i – po raz pierwszy – także Włochów, co doprowadziło do nadmiernego zagęszczenia obozów.

W tej sytuacji zdecydowano się na wysłanie 7.500 internowanych do obozów Kanadzie i Australii. W trakcie tej akcji, w lipcu 1940 roku został storpedowany i zatopiony przez U-47 pasażerski statek „Arandora Star” (patrz Opowieść 329 pt. CZARNA SERIA). Trzydziestego czerwca 1940 roku jednostka opuściła Liverpool w drodze do Kanady, mając na burcie 1673 osoby:

- Załoga 174
- Wojskowi strażnicy – 200
- Internowani niemieccy cywile – 479
- Niemieccy jeńcy wojenni – 86
- Internowani włoscy cywile – 734

Ofiar było mnóstwo:
- Załoga – zginęło 55
- Wojskowi strażnicy – zginęło 37
- Internowani niemieccy cywile i jeńcy – 243
- Internowani włoscy cywile – zginęło 470.

To oczywiście nie wstrzymało wysyłki kolejnych, niepożądanych w walczącym kraju osobników. W lipcu 1940 roku na zacumowaną w Liverpoolu, idącą do Australii „Dunerę”, zaokrętowano:

- 200 włoskich jeńców
- 251 niemieckich jeńców
- 55 brytyjskich nazistów
- oraz około 2000 uchodźców z Niemiec, Austrii i podbitych terytoriów, wśród których dwie trzecie stanowili Żydzi. Poza nimi – bez wątpienia szczerymi wrogami Trzeciej Rzeszy – sporą grupę stanowili niemieccy antynaziści, którzy po wybuchu wojny uciekli z Niemiec i Austrii poprzez Francję do Wielkiej Brytanii. Dostępna jest lista najbardziej znaczących uchodźców, ale poprzestanę na podaniu profesji niektórych z nich:

- filozof
- matematyk (naukowiec)
- pisarz
- fizyk teoretyczny
- profesor inżynierii
- rzeźbiarz
- fotograf
- ekonomista
- malarz
- wynalazca kamfory syntetycznej
- historyk sztuki
- artysta
- fizyk nuklearny
- śpiewak operowy
- kompozytor
- pianista
Większość z podanych powyżej zawodów nie dotyczy tylko jednej osoby.

Ponieważ transportowiec miał pomieszczenia dla 1600 osób w tym załoga, było jasne, że 2500 osób – plus załoga i jeszcze dodatkowo 309 żołnierzy-strażników! – będzie odbywać podróż w warunkach gorszych niż koszmarne.

Już od samego początku sposób traktowania internowanych był wręcz niewyobrażalny. Słabo wyszkoleni, nie mający poczucia wojskowej dyscypliny strażnicy na dzień dobry wykazywali niezwykłą brutalność, okradając okrętujących z osobistych przedmiotów, pieniędzy a często nawet i dokumentów. Natychmiast po wyjściu z portu do morza poleciały liczne zrabowane dokumenty, a także bardzo wiele sztuk bagażu. Co gorsze, do morza wyrzucano także odebrane przybyszom leki. Ot, tak z czystej złośliwości i nienawiści do „wstrętnych nazistów”.


Oto dwa rysunki autorstwa internowanych, przedstawiające „przywitanie na statku”:

,

Kiedy przepełniony nie do pojęcia statek był już na morzu, przymusowym pasażerom powiedziano, że płyną do Kanady. Z pewnością miało to ich nastawić na myślenie w rodzaju „no trudno, jakoś przemęczymy się przez te dziewięć dni”, bo gdyby dowiedzieli się, że ich podróż w tak niebywale koszmarnych wręcz warunkach będzie trwała wiele tygodni, mogłoby dojść do otwartego buntu.

Krótko po wyjściu z Liverpoolu, z pokładu statku spostrzeżono torpedę – wystrzeloną przez U-56 - idącą dokładnie w kierunku statku. Głuche uderzenie o burtę i… bez eksplozji! Druga torpeda przeszła pod statkiem.

Kiedy dowódca U-Boota, Otto Harms, zmarł w roku 1980, udostępniono zapisy z jego dziennika. Okazało się, że po nieudanym ataku kapitan czekał na zmrok, aby ostatecznie zatopić statek. I wtedy wachtowi poinformowali go, że w pobliżu unosi się na wodzie kilka walizek. Wyłowiono je, wniesiono do okrętu, i otworzono. W środku była odzież, mającą metki z niemieckich sklepów! Były także pisane po niemiecku listy. Niemieccy i austriaccy Żydzi wysyłający listy do żyjących w Wielkiej Brytanii rodzin oczywiście nie pisali ani słowa mogącego zdradzić, iż jest to list Żydów do Żydów, bo przecież w takim przypadku niemiecka cenzura zatrzymałaby go. Z tego to też powodu kapitan Harms miał podstawy aby sądzić, iż na statku znajdują się niemieccy jeńcy.

Po zatopieniu „Arandory Star” w Niemczech dużo mówiło się o tragicznym losie znajdujących się na nim niemieckich jeńców, w rezultacie czego ostrzeżono dowódców U-Bootów, aby nie powtórzyli podobnego błędu. Z tego właśnie powodu Harms ostrzegł drogą radiową pobliskie U-Booty, aby nie atakowano „Dunery”. Mało tego, przez jakiś czas na wszelki wypadek „eskortował” statek!

Ironią losu jest, że gdyby nie złośliwe i bezprawne wyrzucenie za burtę licznych bagaży, „Dunera” z pewnością poszłaby tejże nocy na dno, a straty w ludziach z pewnością byłby wtedy ogromne.

*

Powszechnie jest znana piosenka „My Bonnie” (Bonnie to żeńskie imię, vide piosenkarka Bonnie Tyler), której to piosenki kilka początkowych linijek przytaczam:
My Bonnie lies over the ocean
My Bonnie lies over the sea
Well, my Bonnie lies over the ocean
Yeah, bring back my Bonnie to me

co przełożyłem (bez zachowywania rytmu) na:
Moja Bonnie jest za oceanem
Moja Bonnie jest za morzem
Cóż, moja Bonnie jest za oceanem
Och, przywróć mi moją Bonnie

W przypływie czarnego humoru biedni, gnębieni ludzie zmienili tekst piosenki, głośno wyśpiewując na pokładzie:
My luggage went into the ocean
My luggage went into the sea
My luggage was thrown in the ocean
Oh, bring back my luggage to me

Czyli:
Mój bagaż poleciał do oceanu
Mój bagaż poleciał do morza
Mój bagaż wrzucono do oceanu
Och, przywróć mi mój bagaż

Ale wyrzucanie do morza dokumentów, bagażu i leków było jedynie mało znaczącą cząstką udręki terroryzowanych ludzi.

Większość internowanych przetrzymywana była pod pokładem przez cały – trwający 57 dni! – rejs, poza codziennymi 30-minutowymi spacerami po pokładzie, zawsze pod czujnym okiem najczęściej bestialsko zachowujących się strażników. Klaus Wilcynski, autor książki „Statek więzienny” pamięta, że kazano jemu i innym chodzić po pokładzie boso. Niby nic, ale… „Żołnierze wcześniej rozbili butelki po piwie, przez co ludzie kaleczyli stopy”. Wprawdzie załoga – zarówno marynarze jak i oficerowie – odnosiła się do przymusowych pasażerów życzliwie, ale nijak nie mogła wkroczyć w kompetencje armii, nawet jeśli przejawiały się one niezwykłym okrucieństwem.

Warunki wewnątrz statku były gorsze niż złe. Hamaki prawie się stykały, ale pomimo tego mnóstwo ludzi spało na podłogach, albo – jeśli mieli więcej szczęścia – na stołach. Dlaczego mieli szczęście? Ponieważ brakowało ubikacji – na 2500 osób było tylko dziesięć toalet! - w zatłoczonych pomieszczeniach podłogi bywały zalane odchodami, a ponieważ bulaje były zamknięte, łatwo sobie wyobrazić jakość powietrza. Jeśli ktoś w nocy musiał wyjść aby się załatwić, w obie strony chodził po ciałach śpiących towarzyszy. Dostawiono wprawdzie trochę prowizorycznych latryn na pokładzie - który szybko zaczęły zalewać śmierdzące ścieki - ale wszystko to było wciąż kroplą w morzu potrzeb. Jeden z mężczyzn w nocy wyszedł „nielegalnie” na pokład do latryny, w wyniku czego ugodzony bagnetem w brzuch spędził resztę rejsu w szpitalu okrętowym, w którym nawet nie było sali operacyjnej. Zaczęła się szerzyć dyzenteria.

Żydowski uchodźca Walter Kaufmann napisał książkę o tym rejsie: „Było tak mało powietrza, że zatrudnienie przy obieraniu ziemniaków uznawano za ratunek”. Na dwudziestu ludzi dawano jedno mydło, a na dziesięciu jeden ręcznik. W jednym ze zbiorowych pomieszczeń odkryto niewielki właz który udało się otworzyć, i dzięki temu co dziesięć minut kolejna grupa zajmowała pod nim miejsce, chciwie wciągając świeże, morskie powietrze. Niestety w końcu żołnierze odkryli ów właz, i zablokowali go w pozycji zamkniętej.

Jedzenie składało się z wędzonych ryb, kiełbasek w których trudno było doszukać się mięsa, i ziemniaków. Do tego raz dziennie łyżka cytrynowego oraz łyżka melona, a to celem zapobieżenia szkorbutowi. Chleb był zwykle pełen robaków, a masło zjełczałe.

Przy byle okazji strażnicy bili kolbami, wyzywając przy tym od żydowskich świń (czyli wiedziano, że to nie zwolennicy nazimu!). Pitną wodę dostarczano w niewielkich ilościach, a brzytwy skonfiskowano jako niebezpieczne narzędzia, więc wszyscy poza nastolatkami – bo najmłodsi mieli po 16 lat – na końcu drogi mieli brody i wąsy. Ogolili się dopiero w pierwszym australijskim porcie.

Całość to wypisz wymaluj, marzenie esesmana z obozu koncentracyjnego.

*

3 września, po 55 (!) dniach upokorzeń, głodu i bestialskiego traktowania, „Dunera” rzuciła cumy w Melbourne. Tam na ląd zeszli włoscy i niemieccy jeńcy, których z miejsca zawieziono do obozu w Taturze, w stanie Victoria. Następnym portem był Sydney, gdzie na pokład weszli australijscy żołnierze, przekonani, że napotkają wrogich, umundurowanych jeńców. Zaskoczenie było tym większe, że prasa informowała o obecności licznych żołnierzy wroga, w tym spadochroniarzy. Tymczasem ich oczom ukazały się wynędzniałe do kresu postacie, a wśród nich ortodoksyjni Żydzi w tradycyjnych czarnych strojach i kapeluszach. I ci ludzie mieli zostać w Australii internowani!

Australijczycy zareagowali bardzo szybko na widok zarośniętych, wynędzniałych cywilów. Przerażeni ich stanem zaczęli od rozdawania paczek z żywnością, owocami, papierosami i… mydłem. Na pokład wszedł także lekarz, Alan Frost, który zszokowany tym co zobaczył, sporządził bardzo ostry w tonie, potępiający brytyjskich strażników raport.

W Sydney sprowadzono na ląd wszystkich cywilów. Na trapie widać kilku ortodoksyjnych Żydów...



…a następnie wsadzono ich do podstawionego pod statek pociągu, który zawiózł ich do miasta Hay w Nowej Południowej Walii. Do obozu dla internowanych…

,

Łącznie z nowoprzybyłymi, w Hay znalazło się około 3000 osób, żyjących w trzech kompleksach. Ponieważ miasto znajdowało się na słabo zaludnionym, gorącym i suchym obszarze, na którym aż roiło się niezwykle dokuczliwych much piaskowych, życie było bardzo ciężkie.

Znalazło się tam wielu wykwalifikowanych specjalistów, rzemieślników i artystów, ponieważ mnóstwo znajdujących się tam Żydów zostało zmuszonych w poprzednich latach do porzucenia udanych karier w Niemczech, Austrii i Wielkiej Brytanii. Internowani założyli nieoficjalny uniwersytet, biblioteki i orkiestry, a nawet bili obozową walutę.

A tymczasem zaczął działać raport doktora Frosta. Okrutne traktowanie ofiar nazimu na brytyjskim statku stało się głośne także na Wyspach, ale w końcu przed sądem stanął tylko trzy osoby! Dowódca strażników, major William Patrick Scott oraz sierżant Arthur Helliwell otrzymali „surową reprymendę”, a najokrutniejszy ze wszystkich, chorąży Charles Arthur Bowles został zdegradowany do stopnia szeregowca, a po odbyciu kary roku więzienia, zwolniono go z wojska.

Sąd zadziałał, ale pasażerowie „Dunery” wciąż byli trzymani w odosobnieniu. Dopiero atak na Pearl Harbor spowodował otrzeźwienie u brytyjskich władz. Ponownie sprawdzono, tym razem dokładnie, każdą osobę, w rezultacie czego przytłaczająca większość internowanych otrzymała status „przyjaznego obcokrajowca”. Po opuszczeniu obozu w Hay około tysiąc mężczyzn zgłosiło się do australijskiego wojska. Prawie wszyscy pozostali powrócili do Wielkiej Brytanii, gdzie niektórzy także wstąpili do armii.

Ponieważ wśród tych, którzy zostali w Australii znajdowało się bardzo wielu wybitnych ludzi, jest powszechnie znany tam fakt, że liczne zbiorowe przybycie tak wartościowych umysłów wniosło znaczący wkład w społeczności naukowe, biznesowe, akademickie i kulturalne kraju.

Do tych wszystkich wydarzeń doskonale pasują słowa Churchilla: Deplorable and regrettable mistake, czyli „Godny ubolewania i pożałowania błąd”.

O pamiętnym rejsie „Dunery” powstało kilka książek. Oto jedna z nich.



--

Post zmieniony (08-11-23 15:53)

 
09-12-23 17:52  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 573

„DO PIEKŁA, WEDŁUG KOMPASU!”

Bohaterem niniejszej Opowieści jest wprawdzie amerykański okręt podwodny, ale nie będzie w niej ani słowa o torpedach, bombach głębinowych i wrażych samolotach, ponieważ opisana tu historia zdarzyła się w czasach pokojowych.

Gdy w Europie rozległy się pierwsze salwy Wielkiej Wojny, amerykański prezydent Woodrow Wilson poruszył publicznie kwestię „W jaki sposób USA może uniknąć wojny”? Pytanie wzięło się stąd, że Wilson, tak jak większość jego rodaków, chciał uniknąć wciągnięcia kraju w jakikolwiek konflikt.

Między innymi, o rekomendacje prezydent zwrócił się także do US Navy, która odpowiedziała w stylu chyba każdej marynarki wojennej świata: należy budować liczne okręty, aby odstraszyć potencjalnego agresora, a to zgodnie z łacińską maksymą „Si vis pacem, para bellum”, czyli „Jeśli chcesz pokoju, przygotuj się do wojny”. Ta oczywista z punktu widzenia marynarki sugestia została odpowiednio poważnie potraktowana przez Kongres, który idąc za bezpośrednią sugestią admirałów, przyznał na dobry początek fundusze na budowę aż 100 okrętów podwodnych.

Wyznaczono trzy nowe typy okrętów, z których typy O i R były jedynie ulepszonymi wersjami jednostek typu L, służących w dodatku jedynie do obrony wybrzeża. O wartości tych ostatnich może świadczyć fakt, że pierwszy z serii okręt, L-1, zaledwie po sześciu latach służby został sprzedany na złom.


Okręt typu L. Budowanie nieco tylko nowocześniejszych wersji tych jednostek nie miało większego sensu

Zupełnie za to nową konstrukcją były okręty typu S, większe, mające lepsze wyposażenie i uzbrojenie. Ciekawa była historia wyklarowania się owego typu. Otóż trzy stocznie które dostały zlecenie budowy pierwszych jednostek, robiły je według swoich własnych planów, mając jedynie narzucone najważniejsze parametry. W rezultacie powstały trzy różne okręty, na podstawie których US Navy stworzyła zlepek najlepszych rozwiązań, z czego powstał ostateczny projekt typu S.

Sporo ich zbudowano, ale my zajmiemy się tylko „S-5”, oficjalnie oznaczonym jako SS-110, a zbudowanym w Portsmouth Naval Yard, czyli w stoczni Marynarki Wojennej.


5 grudnia 1917. Położenie stępki pod S-5


10 listopada 1917. Okręt budowany był pod dachem (!), co pozwalało na pracę niezależnie od warunków atmosferycznych. „S-5” zejdzie na wodę z lewej hali




Ponieważ jak już wiemy, losy „S-5” nie są związane z wydarzeniami wojennymi, darujmy sobie przedstawianie danych taktyczno-technicznych, w tym detali uzbrojenia. Wystarczy powiedzieć, że był to wtedy najnowocześniejszy okręt podwodny US Navy.

Kosztujący półtora miliona dolarów „S-5” wszedł do służby 6 marca 1920 roku, i od początku maja do połowy sierpnia przechodził morskie próby. Oto zdjęcie z tego okresu:



Próby przebiegły pomyślnie, z jednym wszelako zastrzeżeniem: główny powietrzny zawór wlotowy był bardzo trudny do zamknięcia. Urządzenie to miało ogromne znaczenie, ponieważ po otwarciu zapewniało dostęp powietrza do wnętrza okrętu zarówno dla załogi, jak i dla wysokoprężnych silników. Gdy okręt miał się zanurzyć, kluczową sprawą było błyskawiczne – ale dopiero po zatrzymaniu diesli, nie wcześniej! - zamknięcie owego zaworu.

Po zakończeniu prób, okręt skierowano do odbycia nietypowej misji. Nagłośnione w prasie zawinięcia do Baltimore, Waszyngtonu, Richmond i Savannah, miały na celu zachęcenie do służby na okrętach podwodnych. Rejs rozpoczął się w Baltimore 30 sierpnia 1920 roku. Okrętem dowodził 34-letni, doświadczony komandor podporucznik Charles Maynard Cooke, mający przydomek „Savvy” (Sprytny – co dobrze świadczy o jego opinii we flocie).


Charles „Savvy” Cooke, zdjęcie z lat drugiej wojny światowej

Wczesnym popołudniem 1 września „S-5” szedł całą naprzód, gdy dowódca zdecydował o przeprowadzeniu zanurzenia alarmowego. Standardem US Navy było dokonanie tego w mniej niż minutę, ale do tej pory załoga potrzebowała na to aż cztery! Z tego to właśnie powodu Cooke postanowił najpierw dobrze przygotować załogę, aby wreszcie sprawnie przeprowadzić manewr. W tym celu pierwszy oficer, Charles Grisham, dwukrotnie sprawdził wszystkie systemy i upewnił się, że każdy zna dokładnie swoje obowiązki. Padła komenda: ZANURZENIE! ZANURZENIE!

Zgodnie z procedurą, znajdujący się nad przednim przedziałem główny zawór wlotowy powietrza pozostawiono otwarty aż do całkowitego zatrzymania silników. Zamilkły one po dwudziestu sekundach, kiedy dziób okrętu zaczął już wchodzić w wodę. Dźwignię zaworu obsługiwał marynarz Percy Cox, pełniący na okręcie funkcję Chief of the Boat (COB), co można by uznać za odpowiednik bosmana. COB bywał z reguły najstarszym wiekiem marynarzem na okręcie, co przynajmniej w teorii winno być równoznaczne z „najbardziej doświadczonym”. Tym razem jednakże nie dało się tego odczuć.

Niewiarygodne, ale gdy dziób okrętu schodził już pod powierzchnię morza, uwagę Coxa odwrócił problem z innym urządzeniem, którym w ogóle nie powinien się interesować! Poniewczasie, w wielkim pośpiechu marynarz chwycił za właściwą dźwignię, i wtedy… zawór się zaciął. Wlewające się masy wody zaczęły oczywiście przemieszczać się do przechylonej w dół części dziobowej okrętu.

Marynarzy z tamtejszego przedziału torpedowego wlewająca się woda wyniosła w górę, co pozwoliło im na sprawną ewakuację do sąsiedniego przedziału. Pospiesznie zamknęli za sobą właz prowadzący do zalanego całkowicie przedziału zaraz po tym, jak Coxowi udało się wreszcie zamknąć feralny zawór, wstrzymując tym samym dalszy przybór wody.

Cooke bezzwłocznie rozkazał szasowanie głównych balastów, ale to nie pomogło. Około 75 ton wody w przedziale torpedowym nieuchronnie zaczął ciągnąć okręt na dno. Był nawet czas na zastanowienie się, czy sztywny kadłub wytrzyma zderzenie?

„S-5” uderzył w dno dziobem, odbił się, i wreszcie osiadł na równej stępce na głębokości około 50 metrów. Dowódca zdawał sobie sprawę z tego, że S-5 zacznie być szukany dopiero po 48 godzinach, gdy okręt nie zjawi się w Baltimore. Jednostka miała 71 metrów długości, więc może dałoby się wynurzyć ponad powierzchnię morza choćby rufę, która być może zwróci czyjąś uwagę?

Dowódca zarządził manewr, który mógł być wykonany tylko raz: skierował resztę sprężonego powietrza do tylnych zbiorników balastowych w nadziei że nie tylko podniesie to rufę, ale też pod wystarczająco rozwartym kątem.

Powietrze zaczęło hałaśliwie wypierać ze zbiorników wodę, podczas gdy Cooke z zagryzionymi ustami obserwował kątomierz, wskazujący położenie okrętu względem powierzchni dna. Strzałka przez chwilę stała w miejscu, po czym powoli ale systematycznie zaczęła zmieniać położenie, dochodząc do 57 stopni. Dalszy marsz rufy ku górze wstrzymał oparty o dno dziób, co mogło oznaczać tylko jedno: rufa wyszła na powierzchnię! Wszystko co tylko było nieprzymocowane już dawno zleciało w dół, szczęśliwie nikogo przy tym nie raniąc.

Pojawił się jednak kolejny poważny problem. Spływająca z uniesionych przedziałów okrętu woda zęzowa zaczęła zalewać akumulatory, znajdujące się w drugim od dziobu przedziale. Należało natychmiast odciąć go od trzech pozostałych, co zmniejszyło przestrzeń dla 37-osobowej załogi aż o 40 procent, zmniejszając tym samym także ilość tlenu.


Zatopione przedziały (torpedo room i battery room), zajmowały aż połowę długości okrętu

Okręt był wprawdzie wyposażony w specjalne pojemniki pochłaniające dwutlenek węgla, ale zamiast rozdzielić je pomiędzy wszystkie przedziały, w stoczni złożono je tylko w przedziale torpedowym. Żeby tego było za mało, w drugim, odciętym przedziale znajdowała się jedyna toaleta, a co najgorsze, zanim zamknięto ów przedział, wydostało się z niego sporo chloru, będącego rezultatem zalania akumulatorów wodą morską. Za chwilę poznamy tego skutki.

Znając głębokość morza w tym miejscu, długość okrętu i kąt, pod jakim zatrzymał się wyliczono, że rufa powinna wystawać nad powierzchnię na około 5 metrów. Marynarze – wśród nich dowódca - którzy wcisnęli się do ciasnego pomieszczenia przy sterze słyszeli stamtąd wyraźnie bicie fal o kadłub.

Na rozkaz Cooke’a pospiesznie przyniesiono ręczną wiertarkę, którą zaczęto wiercić otwór w stali grubej na 19 mm. Zrobienie małego otworku zajęło im aż dwadzieścia minut ciężkiej pracy!

A tymczasem w znajdujących się w niżej położonych przedziałach załoga czuła się coraz gorzej. Rosnące w znacznie ograniczonej przestrzeni stężenie dwutlenku węgla, smród wody przesyconej wymiocinami, odchodami, olejem napędowym, smarem oraz – co najgorsze – zabójcze działanie chloru powodowały coraz większe problemy z oddychaniem. Wielu znajdujących się w centrali marynarzy z trudem już łapała powietrze, głośno sapała, i płakała z powodu pieczenia w oczach – chlor robił swoje. Tylko najbardziej odporni wciąż jeszcze byli gotowi do działania.

Któryś z mechaników znalazł wreszcie wiertarkę elektryczną, co znacznie przyspieszyło wiercenie otworów, które potem miano połączyć liniami wybitymi przez dłuta. Wiercący zmieniali się co trzydzieści minut, i po pięciu godzinach wykonano szczelinę o wymiarach 2,5 na 10 centymetrów. Tyle że zaraz potem wiertarka odmówiła dalszej pracy, i trzeba było powrócić do wiercenia ręcznego.

Pracując przez całą noc udało się powiększyć otwór na tyle, że Cooke mógł dostrzec przez nią najpiękniejszy widok na świecie - statek! Tyle że przepłynął on niczego nie dostrzegając, a godzinę później podobnie zachowała się kolejna jednostka. Cooke nie powiedział swym ludziom o żadnym z nich, żeby nie wpędzać ich w jeszcze większą rozpacz.

Po dalszych 16 godzinach wiercenia i dłutowania otwór miał już wymiary 15 na 20 centymetrów, co oznaczało świeże powietrze przynajmniej dla pracujących przy nim ludzi. Teraz zmiana przy powiększaniu otworu była niezwykłym przywilejem, chroniącym przed duszeniem się.

I wtedy Cooke dostrzegł kolejny statek! Znajdował się on w odległości pięciu mil i szedł takim kursem, że kapitan ocenił, iż ma od 10 do15 minut na zwrócenie jego uwagi. W praktyce była to ostatnia szansa, jako że większość załogi była już wtedy nieprzytomna, na skraju śmierci. Pospiesznie podano trzymetrową miedzianą rurę, a któremuś z marynarzy udało się znaleźć w torbie czystą białą koszulkę. Prowizoryczna flaga została wystawiona przez otwór i Cooke zaczął nią rozpaczliwie wymachiwać. Wieść o statku dotarła do tych z marynarzy, którzy jeszcze mieli resztki świadomości, ale statek minął „S-5”, nie zmieniając kursu.

*

Dowodzony przez kapitana Earnesta Johnsona niewielki parowiec „Alanthus” był w drodze do… stoczni złomowej w Norfolk.



Kapitan znajdował się na mostku, gdy wachtowy marynarz zameldował, że właśnie minęli odległą o pięć mil białą szmatę, powiewającą z jakiegoś dziwnego, wyglądającego na boję obiektu. Johnson polecił zawrócić, i wkrótce zrozumiał, że owa ”boja” jest niewątpliwie rufą okrętu podwodnego.

Opuszczona pospiesznie łódź podpłynęła do rufy, po czym odbyła się krótka konwersacja w której Cooke wykazał się iście wisielczym humorem. Krótką wymianę równie krótkich zdań rozpoczął Johnson:
- Co to za okręt?
- S-5
- Jaka narodowość?
- Amerykańska
- Dokąd się kierujecie?
- Do piekła, według kompasu!



Johnson wrócił na swój statek, po czym podszedł nim prawie na styk do rufy okrętu „bez zarysowania na niej farby” - jak później relacjonował - chociaż można się domyślać, że Cooke by mu to wybaczył. Niewielka, bo szkieletowa załoga parowca przede wszystkim przywiązała bardzo solidnie cumami rufę do swego statku, a następnie pospiesznie zbiła drewnianą platformę, aby można było na niej stanąć przy „S-5”.

Wyczerpani do cna marynarze przekazali przez otwór swoje narzędzia, ludzie z „Alanthusa” dodali swoje, i zaczęło się intensywne powiększanie otworu. Wkrótce można było przez niego przeciągnąć dwa węże: półcalowy dostarczający świeżą wodę, i – co najważniejsze – dwucalowy, w który pierwszy mechanik wpompowywał świeże powietrze.

Fatalnie złożyło się, że wśród szkieletowej załogi parowca nie było radiotelegrafisty, ale już wieczorem 2 września udało się zaalarmować sygnałami kodu flagowego przepływający niedaleko pasażersko-towarowy „General G.W. Goethals”, dowodzony przez kapitana Swinsona.



Na zdjęciu ktoś nieudolnie domalował nazwę statku

Teraz wszystko zaczęło dziać się bardzo szybko: „Goethals” powiadomił drogą radiową Marynarkę Wojenną, a jednocześnie jego marynarze pomagali rozbudować drewnianą platformę. Do ekipy wiercącej otwory w kadłubie okrętu dołączyła para z liniowca: starszy mechanik William Grace, wraz z pomagającym mu Richardem McWilliamsem. Potężnie zbudowany Grace rozpoczął wiercenie – wciąż tylko ręczną wiertarką! – około 19:00, a McWilliams podążał za nim, łącząc kolejne otwory uderzeniami dłuta niczym dziecko łączące ołówkiem kropki na kartce papieru. Po pierwszej w nocy Grace uznał, że warto spróbować: ostrzegł marynarzy z „S-5” aby na chwilę opuścili pomieszczenie, po czym z całych sił walnął młotem w podziurawiony okrąg.


Jest to chyba jedyne dostępne zdjęcie wybitego kawałka poszycia „S-5”. Ów kawałek stali znajduje się obecnie w Muzeum Marynarki w Waszyngtonie

Stal puściła, a otwór był wystarczająco duży, aby zmieścił się w nim człowiek!


Na zdjęciu w gazecie obwołany bohaterem – choć był przecież tylko jednym z wielu! - William Grace. Po prawej dziób „Alanthusa” z widocznymi cumami łączącymi go z rufą „S-5”

O 1:25 pierwszy marynarz opuścił „S-5”, potem wyciągnięto jego nieprzytomnych kolegów i wreszcie pozostałą załogę. Jako przedostatni okręt opuścił pierwszy oficer Charles Grisham, a po nim dowódca, Charles „Savvy” Cooke. Był 3 września, godzina 3:00.


Rozbitkowie na pokładzie „Alanthusa”

Na kolejnych dwóch zdjęciach „Alanthus” odchodzi od rufy „S-5”

,



Gazeta z 3 września podała mylną informacje, jakoby „S-5” w potrzebie został dostrzeżony dzięki automatycznie zwolnionej boi dźwiękowej (siren buoy). Pokazano nawet strzałką, gdzie taka boja się znajdowała


6 września prasa zamieściła relację Charlesa Cooke o przebiegu wydarzeń


Większość uratowanej załogi. Prawdopodobnie pozostałe osoby wciąż znajdowały się w szpitalu

Co ciekawe, przynajmniej część z rozbitków przybyła 4 września do Filadelfii w znakomitym humorze!
„The New York Times” doniósł, że kilku marynarzy schodząc z trapu śpiewało piosenkę „How dry I am” (Jak mnie suszy), czyli popularną w tym czasie piosenkę mówiącą o ofierze niedawno wprowadzonej prohibicji. Młody torpedysta Joseph Youker stwierdził z kolei, że wydarzenia kilku ostatnich dni „pokazały, że mamy najlepszą załogę w marynarce wojennej. Chcę być przy kolejnym zanurzeniu!”

Ale taka okazja już się „S-5” nie zdarzyła. Ponieważ okręt był świeżo spod igły, postanowiono go przeholować na płytszą wodę a potem podnieść. Niestety holowany przez pancernik „Ohio” okręt zatonął 3 września po południu, co przesądziło o jego porzuceniu.

A oto i wrak okrętu, stojącego mniej więcej na równej stępce:

,

,

*

Na początku Opowieści padły słowa „Sporo ich zbudowano, ale my zajmiemy się tylko „S-5”. A jednak na małą chwilkę zajmiemy się inną jednostką z tej serii, zwodowanym w 1922 roku S-25. Oto on:



Dziewiętnaście lat później ten mocno przestarzały już i wyeksploatowany okręt został przejęty przez naszą Marynarkę, i otrzymał nazwę ”Jastrząb”. Jak to się skończyło, wiemy wszyscy.



Post zmieniony (12-12-23 07:14)

 
11-12-23 09:30  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Brawo Andrzeju ! Przeczytałem z dużym zainteresowaniem !

 
11-12-23 15:00  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Bóg zapłać za dobre słowo, Jasny Panie :-)
Gdyby kilka lat temu ktoś powiedziałby mi, że znajdę grubo ponad PIĘĆSET tematów do moich Opowieści, postukałbym się w głowę z politowaniem. A jednak!

Dopisek: znalazłem na YT piosenkę (zdecydowanie kiepską...) śpiewaną przez marynarzy na trapie! Wystarczy napisać "Song How dry I am". Zaraz dopiszę tłumaczenie pierwszych linijek. W każdym razie jest to piosenka moczymordy, którego suszy (how dry I am...).

Post zmieniony (11-12-23 15:13)

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 77 z 80Strony:  <=  <-  75  76  77  78  79  ->  => 

 Działy  |  Chcesz sie zalogowac? Zarejestruj się 
 Logowanie
Wpisz Login:
Wpisz Hasło:
Pamiętaj:
   
 Zapomniałeś swoje hasło?
Wpisz swój adres e-mail lub login, a nowe hasło zostanie wysłane na adres e-mail zapisany w Twoim profilu.


© konradus 2001-2024