Ryszard
Na Forum: Relacje w toku - 20 Galerie - 33
W Rupieciarni: Do poprawienia - 20
- 9
|
Wietnamskie migawki
Noemi
Od tygodnia cumujemy przy kei. Bez żadnych zapowiedzi o czwartej nad ranem dźwięk dzwonków postawił wszystkich na nogi – manewry !
Tak więc stoimy a w „Sajgon Barze” zacierają ręce – nasi tam goszczą co wieczór.
Kasę mamy. Jeszcze gdy staliśmy na beczkach zjawił się przedstawiciel „Domu Chłopa” i złożył ofertę zakupu papierosów „State Express” i „555” w ilości po dziesięć sztang na głowę z jednoczesnym ich odkupieniem z dwukrotnym przebiciem. Jednym słowem obrót beztowarowy.
Cwaniak ma układy – fajki pójdą na black market.
Wiadomo - „marynarka handlująca” i długo nie trzeba było czekać. Jest lista, są frankliny. Jest tylko jeden problem – to „wariaty”. Wymienić je potem na zielone to marzenie ściętej głowy. Czyli…hulaj dusza, trzeba je puścić
Stary podbił papiery, ja wręczyłem zebrane siano, przeliczyłem i wypłaciłem.
Była to waluta Płd. Wietnamu z czerwonym nadrukiem na każdym banknocie V.D. – Victory Dong.
Na statku dzień i noc pod nadzorem rosyjskich foremanów pracują same kobiety. Jest też kilku dodatkowych „stróży” a nasz Fiedia oprowadza ich po statku niczym gospodarz, szczerzy zęby, puszcza do nas oko i klnie po polsku. Fiedka to już właściwie nasz człowiek.
Rozsiadł się teraz na kuchennym taborecie i pałaszuje jajecznicę aż mu się uszy trzęsą.
Na rufie piętrzą się śmieci, skrzynki, kartony i czarne worki z resztkami żywności - rozdziobują je stada wron. Czasem kilka kobiet zbliża się szybkim krokiem, przykuca i grzebie w worach.
- Fiedka, skażi paczemu tolko żeńszczyny rabotajet ? – pytam przewrotnie.
- Eto kakoje to nibut’ kancielistki i żeny bojcow jużnoj armiji !
Co stało się z ich mężami nie pytam, wiem, że trafili do zamkniętych obozów reedukacyjnych.
Jeszcze jak staliśmy na beczkach co jakiś czas przypływał wyczarterowany norweski prom przywożąc z Północnego Wietnamu – właściwie to z północy Wietnamu bo już jest jeden - urzędników, milicjantów i inne ważne persony.
– Kuszaj, kuszaj – mówię do niego, kładę paczkę amerikanckich cigarietow i schodzę do „suchej”. Odsypuję trochę ryżu, cukru, dorzucam dwie puszki mleka skondensowanego i po chwili wręczam jednej z dwóch kobiet przy statkowym śmietniku.
Kobieta w bliżej nieokreślonym wieku ubrana jest w czarną bluzkę i przykrótkie spodnie. Na głowie stożkowy kapelusz na nogach klapki z opony.
Składa ręce jak do modlitwy unosi je do twarzy, kilkakrotnie kłania się mamrocząc coś cicho - druga bacznie rozgląda się dookoła i szybko zawija w łachmany wręczoną torbę. Ech… porąbany ten cały świat !
Tak jak chcieliśmy najszybciej wejść do portu tak teraz wszyscy klną, że wyładunek trwa i trwa i i nikt nie wie jak długo jeszcze. Jechać już, dość tego brudu, hałasu, tego całego bajzlu, zmyć pokłady, poczuć oddech oceanu, wszystko wróci do normy a każdy obrót śrubki to bliżej …
Wyjścia na ląd nie ma co dodatkowo pogarsza nastroje. Bosman klnie, robota żadna, burty w liszajach rdzy, stukać i miniować w porcie nie wolno, zresztą w farbiarni pustki .
W messach żartują – Jasiu dla mnie więcej ziemniaków ! Sos na ziemniaki proszę ! Ziemniaków nie ma już od dawna, jest tylko ryż i makaron. Warzywa puszkowe a z owoców - zielone i łykowate miejscowe pomarańcze.
- K…a! Skośnych oczu dostanę ! - przeklina Chief a obok Stary milcząco wiosłuje zupę, za drugie dziękuje i szybko znika. Jest typem odludka i gdyby nie to, że zjawia się na posiłki to można by powiedzieć, że statek jest bez kapitana.
Mijają dni, jęczą renery, zgrzytają windy, szczury urządzają wieczorne gonitwy, zmierzch nie przynosi ulgi a ja co dzień w przerwę poobiednią siadam z Fiedką na ławeczce za kuchnią. Pali moje cigariety i podpuszczam go na zwierzenia – opowiada o walkach, tych z pierwszej wojny z Francuzami.
Po kursach w ZSRR był sierżantem, został ranny, stracił rękę i chyba trochę pomieszało mu się w głowie. Rozmawiamy tak rozmawiamy ale zdarza się, że Fiedka zrywa się nagle i zaczyna krzyczeć po wietnamsku jakieś komendy czy też rozkazy.
Zresztą nie tylko jemu. „Trzeci Majster” zaraz po kolacji pędzi na dziób gdzie kilka metrów z przodu widnieje rufa rosyjskiego statku. Staje na falszburcie, trzyma się flagsztoku i krzyczy :
– Na-ta-szaaa, Na-ta-szaaa ! ! !
Natasza - Boże! Jaką ona ma „porochownię” ! komentuje Ciesiółka - to kucharka.
Gdy się zjawia ze śmieciami słychać:
- Natasza ja lublju tiebia !
Zakochany w niej od pierwszego wejrzenia a miłość wszak nie wybiera. Po pierwszych odwiedzinach już go towarzysze na sudno nie wpuszczają, pilnują tej swojej Nataszy.
Mijają dni.
Raz przy obiedzie Wódz podniósł smętną twarz znad talerza i cichym głosem oznajmił:
- Panowie, w najbliższą niedzielę będzie wycieczka, wyjazd do miasta.
W niedzielę po nieśmiertelnych śniadaniowych parówkach zebraliśmy się w messie by wręczyć książeczki żeglarskie „opiekunowi” wycieczki. Towarzyszyła mu kobieta. Kruczoczarne włosy upięte w kok zdobiły białe kwiaty jaśminu a zgrabną sylwetkę i kobiece kształty podkreślała opinająca ciemnoczerwona suknia. Była nieziemskim zjawiskiem wśród nas, tej całej „bandy” – fakt, że gładko ogolonych, roztaczających zapach „Przemysławki” i w „cywilnych” ciuchach.
Za bramą niedaleko od „Sajgon Baru” na dużym placu okolonym kwitnącymi drzewami parkowało kilkanaście amerykańskich krążowników szos. Wszystkie w kolorze ceglastym – taksówki , ale my ruszamy autobusem. Autobus był taki sam jak te znane żółte school-busy.
Piękna dziewczyna jedzie z nami obok niej nasz „opiekun” i jeszcze jakiś jeden.
Może opiekun opiekuna ? Patrzę na nią, nasz wzrok się spotyka i nie widzę żadnej reakcji, uśmiechu, skinienia głowy. Ma twarz jak z kamienia, zastygłą i nieruchoma. Po półgodzinnej jeździe stajemy przed okazałym, wysokim budynkiem. Nasz opiekun po rosyjsku oznajmia, że udajemy się teraz na zakupy.
A my naiwni myśleliśmy, że do którejś tam godziny połazimy po ulicach.
Gdzie tam ! Widać już, że trasa została z góry zaplanowana i wszystko ma być pod kontrolą !
Na moje pytanie – kim jest ta kobieta - słyszę, że to tłumaczka. Tłumaczka ? Tak, tłumaczka francuskiego! Śmiech mnie ogarnął – już widzę naszego kuka, czy też Jasia stewarda, że nie wspomnę o sobie, parlujących po francusku. Dobre, nie ma co!
Na pierwszym piętrze pyszni się w gablotach biżuteria, wyroby z kości słoniowej, przeróżne cacka i pamiątki. Ceny wyłącznie w dolarach USA, Hong-Kongu, Singapuru i Australijskich. A nasze Victory Dongi ? Możemy je sobie… Powtarza się to samo na dole w barze, gdzie szybko się znaleźliśmy.
Jedziemy więc dalej. Dokąd – pytam. Do Hotelu Maxim”. O la,la,la ! Hotel słynny, znany na cały świat ale co my mamy tam robić. Zwiedzać ? Nie, jedziemy jak słyszę na dancing.
Wita nas biała fasada hotelu z potrójnym wejściem, nad drzwiami taras i złoci się napis MAXIM. Obok lampy - wypisz wymaluj jak na warszawskim MDM-ie.
Wchodzimy. Jest półmrok, przyjemny chłód klimatyzacji, lśni parkiet i kilkunastoosobowa orkiestra w białych marynarkach. W oddali parę zajętych stolików przez, jak się potem okazało Skandynawów. Są i dziewczyny – fordanserki.
Kelnerzy roznoszą karty menu – oczywiście ceny nie w dongach. Orkiestra leci ze swingiem, kilka par na parkiecie a ja przy skromnym piwie z orzeszkami wodzę wzrokiem po sali.
Nasza piękność wraz z opiekunami siedzi dwa stoliki dalej. Gdy tak patrzę na nią, widzę, że mruga oczami i nieznacznie kiwa głowa w stronę parkietu. Powtarza te gesty kilka razy. O co jej chodzi ? Chce zatańczyć ze mną ? Ze mną ! Chyba tak, ale o co jej chodzi ?
Gdy zaczynają grać „Księżycową serenadę” zdobywam się na odwagę, podchodzę do stolika i proszę do tańca. Opiekunowie nawet nie na mnie spojrzeli zajęci rozmową i zajadaniem. Na koszt firmy zapewne.
Gdy idziemy na parkiet słyszę jak szepcze:
- Parlez-vous francais ?
Odpowiadam, że nie i pytam:
- Do you speak English ?
- A little- słyszę w odpowiedzi.
Ma na imię Noemi jest chrześcijanką. Kończyła studia we Francji i prosi mnie bym wysłał jej listy. Listy listami ale jest niesamowicie piękna. Obiekt westchnień i marzeń każdego chyba mężczyzny. Pachnie jaśminem ma wąskie dłonie a ja pod ręką na talii czuję jej ciało. Tylko dancer ze mnie jak stołowa noga.
- Wyślę je z Singapuru.
- No, no, from Europe please !
OK, from Europe.
Na moment uśmiech rozjaśnia jej twarz.
- Merci !
Listy zostawi na krześle przy stoliku u wyjścia do holu.
W autobusie gdy wracaliśmy z „wycieczki” twarz jej ponownie stała się maską.
Postój trwał jeszcze tydzień lecz wyjazdów już nie było. Pozostał więc tylko „Sajgon Bar” gdzie nasze V.D. brano z chęcią.
Listy wysłałem z Hamburga.
W Wietnamie drugi raz nie byłem.
Goodbye Vietnam !
|