KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok rozszerzony (50 postów/stronę)  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 26 z 121Strony:  <=  <-  24  25  26  27  28  ->  => 
27-06-14 08:09  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 115

NA KURSIE TAJFUNU

Do czasu wybudowania podmorskiego tunelu, promowa linia pomiędzy japońskimi wyspami Hondo i Hokkaido nie narzekała na brak powodzenia. W 1954 roku połączenie to tę obsługiwał prom "Toya Maru", zabierający oprócz pasażerów także samochody oraz wagony kolejowe. Kilka tygodni przed opisanymi tu wypadkami statek przewoził samego cesarza, co przyniosło mu znaczny rozgłos – i dodatkowych pasażerów.

"Toya Maru” opuściła Aomori na Hondo kierując się na północ z około 1300 pasażerami i członkami załogi na pokładzie. Ładunek stanowiły wagony kolejowe. Przelot miał trwać tylko kilka godzin, jako że leżący na Hokkaido docelowy port Hakodate dzieliło od Aomori zaledwie 60 mil.

Dwudziestego szóstego września 1954 roku zapowiedziano wprawdzie zbliżający się bardzo szybko sztorm, ale wyliczono jednocześnie, iż „Toya Maru” zdąży wyjść z Hakodate i zacumować w porcie docelowym, Admori, jeszcze przed nadejściem złej pogody. Trasa wynosiła zresztą zaledwie 60 mil!

Na wszelki wypadek jednak zatrzymano w porcie mniejszy prom, „Dai II Seikan Maru”, przenosząc jego pasażerów na „Toya Maru” – stąd tak wielka liczba pasażerów na tym statku. W końcu zdecydowano, że także „Toya Maru” poczeka przy kei na przejście sztormu i poprawę pogody.

Sztorm, a raczej wręcz tajfun – któremu nadano imię „Marie” - wkrótce dał o sobie znać. Tylko dodatkowym cumom zawdzięczano fakt, że żaden ze stojących w porcie statków sie nie zerwał z uwięzi.

„Marie” – jak wiele innych tajfunów – charakteryzował się naprzemiennymi falami wściekłej wichury i deszczu i kto jak kto, ale dowódca „Toya Maru” winien o tym wiedzieć! Zwiedziony jednakże ucichnięciem wiatru zastąpionego teraz ulewą uznał iż tajfun juz minął jego rejon i dlatego polecił wyjść w morze!

Morze umiarkowanie huśtało wypierającym 4337 ton promem, kiedy to w połowie drogi kapitan spostrzegł, iż słupek barometru zaczął gwałtownie, zbyt gwałtownie, lecieć w dół. Kapitan polecił dać całą naprzód. Prom znajdował się półtora godziny drogi od osłoniętej zatoki, toteż na mostku nie dawało się odczuwać zbytniego zdenerwowania.

Stan morza pogarszał się jednak dosłownie z minuty na minutę a czarne prawie niebo wróżyło najgorsze. Wiatr wzmagał się.
Do portu pozostała już godzina - zaledwie sześćdziesiąt krótkich minut! - gdy kapitan uświadomił sobie, że na ostatnich milach zwykłej trasy drogi dopadłoby ich zbliżające się z niezwykłą szybkością główne uderzenie tajfunu. Jedynym ratunkiem mogło być rzucenie kotwicy w jako tako osłoniętym miejscu cieśniny Surigao i tam próbowanie przeczekania najgorszej pogody.

Wiatr jednakże wiał z tak ogromną siłą (stwierdzono później, iż dochodził do 200 kilometrów na godzinę) i z równie ogromną siłą atakowało zakotwiczony statek morze, że kotwica puściła, a prom zaczął dryfować. Ciężko doświadczani ludzie ledwo utrzymywał i się na nogach. Słychać było rozpaczliwe płacze i krzyki przerażonych pasażerów.

Wielkie fale znalazły sobie w końcu drogę do wnętrza poprzez otwarty pokład kolejowy. Niewiele czasu potrzeba było, aby zalana została także maszynownia. Zerwały się łańcuchy mocujące wagony i po chwili masa stali runęła na prawą burtę. To był koniec. Wkrótce na powierzchni morza widać było jedynie czerwone dno statku.

W nierównej walce z tajfunem zginęło około 1150 ludzi. Jedynie dzięki bardzo bliskiemu sąsiedztwu lądu 150 osób ocaliło życie.
„Marie” zatopiła cztery inne promy, szczęśliwie obsadzone tylko przez załogi – dzięki temu liczba jej ofiar wzrosła do „jedynie” 1430...

„Toya Maru” i jej wrak
, ,

--

Post zmieniony (10-04-20 13:41)

 
27-06-14 08:10  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 116

TRZYSTA METRÓW OGNIA

Dzionek toczył się leniwie. Liberyjski zbiornikowiec ’’Sansinena" zakończył właśnie rozładunek 40 tysięcy ton lekkiej indonezyjskiej ropy w San Pedro, będącym portem dla Los Angeles. Po południu 17 grudnia 1976 roku statek rozpoczął przyjmowanie paliwa na swoje własne potrzeby, szykując się jednocześnie do wyjścia w kolejny rejs po azjatycką ropę. Na nabrzeżu przemieszczały się jakieś ekipy remontowe, szykując się najwyraźniej do podjęcia prac na którymś z sąsiednich statków.

I wtedy, z niewyjaśnionych nigdy przyczyn wybuchła jedna z przewożonych przez robotników butli z tlenem. W normalnych okolicznościach wydarzenie samo w sobie stanowiłoby zagrożenie - prawda, że śmiertelne - jedynie dla znajdujących sie pobliżu ludzi, ale okoliczności normalne nie były. Wybuch butli wywołał powstanie ognia, od którego zajęły się wiszące nad "Sansineną" opary lekkiej ropy, pochodzącego w znacznej mierze z opróżnionych już wcześniej zbiorników ładunkowych. Nad statkiem w mgnieniu oka wystrzelił wysoki na 300 metrów płomień, który po chwili objął swymi jęzorami także część kei. W jednym straszliwym momencie życie straciło 9 osób, a dalszych 41 odniosło rany i poparzenia, w większości bardzo poważne.

Wybuch oparów był tak niesamowicie silny, że jego skutki odczuło nie tylko najbliższe sąsiedztwo. Podmuch dał się odczuć w promieniu 70 (!) kilometrów. Rozerwane fragmenty statku lądowały setki i tysiące metrów od miejsca zdarzenia i tylko niewiarygodnie szczęśliwym trafem nie przyniosły one nikomu śmierci. W jednej chwili setki budynków straciły swoje oszklenie: w promieniu dwóch mil nie ocalała ani jedna szyba. Przerwaniu uległa łączność telefoniczna, a zablokowana wskutek awarii zasilania sygnalizacja świetlna doprowadziła do natychmiastowego powstania korków, w których uwięzieni ludzie z przerażeniem oczekiwali na jakieś wyjaśnienie słyszalnego przecież i odczutego przez wszystkich wybuchu.

W porcie tymczasem panował chaos i przerażenie, szybko jednakże opanowane przez perfekcyjne działania natychmiast zorganizowanych służb ratowniczych. Po kwadransie z ogniem walczyło już 200 strażaków, dostarczonych na miejsce specjal¡stycznymi statkami oraz helikopterami. W tym samym czasie policja szykowała się do ewakuacji przyportowych dzielnic na wypadek, gdyby ogień zaczął zbliżać się do wypełnionych ropą lądowych zbiorników. Szczęśliwie skończyło się na wywiezieniu z domów tysiąca najbardziej zagrożonych osób. Płonący statek sterczał teraz przy nabrzeżu jak ogromna litera ’’V", mierząc w górę jednocześnie dziobem i rufą. Wyrwana eksplozją część śródokręcia długa na 170 i szeroka na 30 metrów leżała na lądzie o kilkadziesiąt metrów dalej.

Nie mający źródła pożywienia ogień ustąpił po kilkunastu godzinach intensywnej akcji strażaków. Szczątki statku, ubezpieczonego na 7 milionów dolarów, zostały wkrótce dostarczone kawałek po kawałku do stoczni złomowej.

„Sansinena”

,

,

,

--

Post zmieniony (10-04-20 13:42)

 
27-06-14 09:19  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (05-04-20 11:10)

 
27-06-14 22:45  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 117

PONURY 1 KWIETNIA

Słynny brytyjski armator White Star Line rozpoczął swoją działalność jeszcze w XIX wieku. Pierwsze statki miały w nazwach charakterystyczną końcówkę "ic" – „Adriatic”, „Baltic”, „Celtic”, „Republic” i „Atlantic”.

Właśnie „Atlantic" opuścił 20 marca 1873 roku Liverpool, mając na burcie 931 pasażerów i marynarzy (różne źródła podają różne liczby). Celem rejsu był Nowy Jork. Od samego początku statek natknął się na wyjątkowo paskudną pogodę. Wąski kadłub silnie się kołysał, co fatalnie odbijało się na samopoczuciu, zwłaszcza u pasażerów. "Atlantic" sztormował ciężko dzień po dniu aż zużywany w nadmiernych ilościach węgiel zaczął powoli się kończyć! Z tego to właśnie powodu kapitan Williams zdecydował się na zmianę kursu na kanadyjski Halifax. Inne ustawienie kadłuba wobec fali złagodziło także wreszcie nieco dokuczliwe przechyły. Nowy kurs prowadził jednakże ku bardzo niebezpiecznym wybrzeżom, z czego Williams - jak się wydaje - po prostu nie zdawał sobie sprawy.

Pierwszego kwietnia o drugiej nad ranem idący dwunastoma węzłami "Atlantic" wszedł na skały wyspy Meagner, niedaleko Halifaxu. Unieruchomiony kadłub wściekle zaatakowały fale. Na pokład wybiegli marynarze aby zająć się dziesięcioma szalupami, ale szybko okazało się to niepotrzebne: po niewielu minutach wodna nawałnica roztrzaskała w kawałki i zmiotła za burtę wszystkie łodzie. Jakby mało było tego nieszczęścia, po chwili złamany od wstrząsu przedni maszt zwalił się na pokład, w jednej chwili zabijając aż dwudziestu ludzi. Wielu pasażerów utonęło, starając się wydostać przez zatłoczone korytarze i drzwi na pokład, gdzie jeszcze mogli mieć jakąś nadzieję.

Sytuacja stała się praktycznie beznadziejna. Zachowujący niezwykły spokój kapitan nie załamywał jednakże rąk. Jego zimna krew dodawała otuchy żegnającym się już z życiem ludziom.

"Atlantic" miał napęd parowy, ale jak każdy prawie duży parowiec owego okresu nosił także pomocnicze ożaglowanie. Właśnie na wystające ponad kipiel maszty Williams kazał wspinać się rozbitkom. Powyżej fal mieli pewne szanse na przeżycie, o ile okrutne zimno i wiatr nie rozluźniło kurczowo trzymających się drzewc i lin rąk... Co minuta nad wrakiem rozświetlała się wystrzeliwana przez drugiego oficera rakieta. Bez skutku.

Trzeci oficer Brady wraz z dwoma marynarzami podjął beznadziejną - wydawałoby się - próbę dotarcia wpław na szczyt skały o którą rozbił się statek: dzieliło od niej tylko i aż około 35 metrów wściekle skłębionej wody. Wszystkie oczy z nadzieją i podziwem przyglądały się dzielnym mężczyznom. I – nie do wiary! - udało im się! Po chwili odpoczynku dzielna trójka przepłynęła jeszcze na trochę dalej na wyspę ciągnąc za sobą długą linę. W ślad za nią po ciężkiej, wyczerpującej resztki sił pracy, przeciągnięto pomiędzy wrakiem a lądem kolejnych pięć lin, tym razem stalowych. Asekurując się jak tylko można, pięćdziesięciu najsprawniejszych fizycznie rozbitkowie przedostało się na brzeg, ale wielu innych, którym zabrakło sił – i szczęścia – straciło na tym krótkim dystansie życie.

O szóstej rano zaalarmowani przez Brady’ego wyspiarze ryzykując życiem dotarli trzema łodziami w pobliże "Atlantica". Wyczerpani ludzie wpadali w ręce ofiarnych ratowników, wielu jednakże pozostało na wraku martwych, zamarzniętymi na kość rękami wciąż trzymając się olinowania. Łodzie obracały raz za razem, aż wreszcie na statku nie pozostał nikt żywy. Bilans owego kwietniowego dnia okazał się jednakże wyjątkowo ponury. Spośród 931 osób ocalało tylko 371 ludzi, wśród nich kapitan. Dopiero 4 kwietnia z wnętrza wraka wydobyto ostatnich 167 ciał, kończąc tym samym akcję ratowniczą.

„Atlantic”


Przerzucona na ląd lina uratowała życie pięćdziesięciu ludziom
,

Na ratunek przyszły trzy łodzie wyspiarzy


Pogrzeb kilku ofiar katastrofy


--

Post zmieniony (10-04-20 13:42)

 
27-06-14 22:47  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 118

PRZEŁAMANY NA PÓŁ

Na małej, należącej do Holandii wysepce Aruba, a leżącej tuż na północ od wybrzeży Wenezueli, liberyjski parowiec "Amphialos” wziął do swych zbiorników 15.000 ton ropy, z przeznaczeniem do Dartmouth leżącego na innej, dużo jednak większej wyspie tym razem należącej do Kanady - Nowej Szkocji. Mimo w miarę paskudnej pogody rejs przebiegał rutynowo, ale gdy tylko około trzysta mil dzieliło statek od portu przeznaczenia, umiarkowany do tej pory sztorm zaczął konsekwentnie przybierać na sile. Kapitan Stamatis Polemis umiejętnie ustawiał zbiornikowiec pod wiatr, ale siła żywiołu okazała się zbyt wielka.

Rankiem 1 marca 1964 roku kadłub piętnastoletniego zaledwie statku zaczął pękać na śródokręciu. Znajdująca się na części dziobowej grupa marynarzy błyskawicznie przeniosła się na rufowy fragment "Amphialosa", gromadząc się przed nadbudówką. Policzono się i z ulgą stwierdzono, że są wszyscy w komplecie: 36 osób. Po kilku następnych minutach, na kolejnej fali część dziobowa odłamała się całkowicie. Dryfując oddaliła się od rufy, tonąc ostatecznie tego samego dnia po południu, o 40 mil dalej.

W chwili przełamania się zbiornikowca nadbudówka przechyliła się ku wodzie, a pokrywająca powierzchnię oceanu ropa wdarła się wraz z falami do części pomieszczeń, w tym także do radiostacji. Szczęśliwie nieco wcześniej zdążono już nadać sygnały SOS. Mijały godziny w oczekiwaniu na pomoc.

Krótko przed północą zabrano się za opuszczanie szalup i wkrótce obie unosiły się przy burcie rufowej części "Amphialosa". Siedemnastu marynarzy zeszło do jednej z łodzi, ale pozostała dziewiętnastka zdecydowała się czekać na ratunek na wciąż pewnie unoszącym się na wodzie fragmencie zbiornikowca.

Wreszcie nadeszła pomoc. Kanadyjski eskortowiec "Athabascan" najpierw podjął ludzi z obsadzonej szalupy, po czym podszedł do wraka, ewakuując pozostałą część załogi. W czasie całej akcji nie obeszło się jednak bez ofiar. Jeden ze znajdujących się na łodzi marynarzy zmarł na serce tuż przed wyciągnięciem go na pokład eskortowca. Także ewakuacja z rufy "Amphialosa" nie zakończyła się pełnym sukcesem. W trakcie przechodzenia z pokładu na pokład jeden z marynarzy wpadł w szczelinę pomiędzy kadłubami, niknąc błyskawicznie z oczu bezradnych, zrozpaczonych kolegów.

Po kilkunastu kolejnych godzinach na scenę dramatu nadeszły holowniki "Foundation Vigilant" oraz "Curb", z zamiarem odholowania wciąż pływającej części rufowej do najbliższego portu. Większość nadbudówki i pokładu skryta była pod wodą, ale ratownicy nie tracili nadziei. Wkrótce prędkość wiatru wzrosła jednakże tak bardzo, że pierwszy z holowników uznał zadanie za niewykonalne, decydując się na samotny powrót do bazy. Osamotniony "Curb" z uporem kontynuował holowanie. I gdy niewiele już brakowało do celu, rufa "Amphialosa" poszła niespodziewanie pod wodę. Pośpiesznie rzucono hol. Był 5 marca, 14:15.

„Amphialos”
, ,

--

Post zmieniony (10-04-20 13:43)

 
28-06-14 14:00  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (05-04-20 11:10)

 
28-06-14 18:26  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (05-04-20 11:10)

 
28-06-14 22:07  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 119

ROK I SIEDEM DNI

Trzy amerykańskie lotniskowce klasy Yorktown należały do bardzo udanych jednostek. Swoją drogą Amerykanom zupełnie pomieszało się w głowach przy nadawaniu nazw lotniskowcom. Trójce siostrzanych okrętów nadali nazwy tak bardzo się różniące stylem, że musiał o tym decydować jakiś Naprawdę Bardzo Ważny Rządowy Urzędnik. Nikt normalny nie nazwałby chyba trójki identycznych okrętów w tak chaotyczny sposób:
„Enterprise” – „Inicjatywa”
„Yorktown” – miasto znane ze słynnej bitwy z wojny secesyjnej
i wreszcie
„Hornet”, czyli „Szerszeń”…

"Enterprise" walczył przez całą wojnę będąc kto wie, czy nie najbardziej dającym się we znaki Japończykom lotniskowcem. Z kolei ’'Yorktown" zasłynął dzielną postawą podczas bitwy na Morzu Koralowym oraz pod Midway, gdzie zatonął po zażartym boju. Trzeci z okrętów, "Hornet" (czyli Szerszeń), miał najkrótszy żywot, idąc na dno zaledwie w rok i siedem dni po wejściu do służby.

W tym krótkim okresie lotniskowiec wziął jednakże udział w akcji, mającej duże znaczenie dla ówczesnej Ameryki. Akcja ta polegała na podejściu okrętu jak najbliżej Japonii i wyrzuceniu w powietrze 16 bombowców B-25 Mitchell. W ryzykownym ataku maszyny zrzuciły bomby na kilka miast, w tym także na Tokio. Efekt wojskowy nalotu był wprawdzie praktycznie zerowy, ale za to znakomicie podnoszący morale Amerykanów. "Hornet" powrócił do bazy w glorii chwały. W czerwcu 1942 roku okręt wziął z kolei udział w przełomowej na Pacyfiku bitwie pod Midway, znowu wracając na łamy prasy.

16 października 1942 roku "Hornet" po raz kolejny wychodził w morze. Dwa dni później na okręcie uroczyście obchodzono rocznicę wejścia do służby, co uczczono między innymi specjalnie atrakcyjnym menu. Dwudziestego czwartego otoczone eskortą lotniskowce ruszyły ku wyspom Santa Cruz, z zamiarem przechwycenia japońskiej floty mającej wesprzeć tam swój desant.

Wydawałoby się, że siły Amerykanów nie były wcale skromne: w skład dowodzonego przez kontradmirała Kinkaida Task Force 67 wchodził "Enterprise", 2 krążowniki oraz 8 niszczycieli. Z kolei kontradmirał Murray miał w swoim Task Force 17 "Horneta" z 4 krążownikami i 6 niszczycielami. Przeciwnik szedł jednakże z dużo potężniejszą armadą: 4 lotniskowcami, 4 pancernikami, 10 krążownikami, 30 niszczycielami i 12 okrętami podwodnymi.

26 października o 9:20 radar wykrył znajdujące sie o 60 mil japońskie samoloty. Ściągnięty pospiesznie na pokład patrol zatankował do pełna i pospiesznie ponownie wystartował. O 9:48 ostatni myśliwiec znajdował się już w powietrzu. System paliwowy „Horneta” wypełniono dwutlenkiem węgla. Z chwilą zbliżenia się wroga podniesiono prędkość do 28 węzłów, zaczynając jednocześnie energicznie zygzakować.

Znajdujący się już od dłuższej chwili w pełnej gotowości bojowej artylerzyści otworzyli ogień o 10:10 przeciwko kombinowanemu atakowi samolotów nurkujących i torpedowych. Pierwsze dwie bomby chybiły, ale już o 10:12 bomba trafiła w pokład lotniczy: przebiła się przez blachy wybuchając na trzecim pokładzie. Po chwili dwie kolejne bomby wybuchły równie głęboko pod pokładem rufowym. O 10:13 trafiony został jeden z bombowców, mający ze sobą trzy bomby. Prowadzący go dowódca dywizjonu skierował płonącą maszynę ku "Hornetowi". Samolot otarł się o komin, po czym przebił pokład startowy. Wybuch jednej ze stufuntowych bomb uszkodził komin i nadbudówkę, podczas gdy druga eksplodowała w pomieszczeniu pod pokładem. Szczęśliwym trafem największa, bo 500 funtowa bomba okazała się niewypałem. Najcięższe chwile miały jednakże dopiero nadejść.

W odstępie zaledwie 20 sekund dwie torpedy rozerwały burtę na wysokości maszynowni, a po chwili kolejne trzy 500 funtowe bomby uderzyły w pokład. Jedna z nich eksplodowała wprawdzie już na pasie startowym, ale za to dwie kolejne przebiły się aż do czwartego pokładu. Dwa płonące po celnych strzałach bombowce o włos chybiły okręt.

Eksplozje w zamkniętych pomieszczeniach przyniosły ogromne okrętowi ogromne straty. O 9:17 kolejny samobójca rozbił swą maszynę na płonącym lotniskowcu. Okręt znieruchomiał z dziesięciostopniowym przechyłem na prawą burtę, wkrótce zredukowanym do siedmiu. Dokonano wprawdzie masakry atakujących jako że z 27 maszyn zestrzelono aż 25, ale w żadnym stopniu nie rekompensowało to stanu "Horneta".

Działające cały czas z poświęceniem grupy ratownicze wzmogły jeszcze swoje wysiłki. Szaleńcza praca dała rezultaty. Opanowane pożary oraz ustabilizowany przechył dawały dobre widoki na ocalenie okrętu. Rozpaczliwie usiłowano uruchomić część kotłów. Pomimo kolejnych nalotów, na niszczyciele przeszło 75 rannych oraz 800 zbędnych obecnie członków załogi.

Około 11:30 do lotniskowca podeszły, chroniąc go z obu stron niszczyciele „Russel”, „Mustin” i „Morris” a od dziobu ustawił się gotowy do holowania krążownik „Northampton”. Przerzucono linę holowniczą, ale bardzo szybko pękła ona ku rozpaczy marynarzy.

O 14:30 podjęto kolejna próbę holowania przy użyciu grubszego holu. Tym razem udało się, ale... około 16:20 sześć kolejnych samolotów torpedowych „Kate" zaatakowało prawa burtę bezwładnego "Horneta". W trzy minuty później jedna z torped trafiła ponownie prawą burtę powodując zalanie rufowej maszynowni i pozbawiając okręt energii. W ciągu 20 minut przechył powoli powiększył się do 14 stopni.

Kolejny atak nurkowców. Jedna bomba chybiła, ale druga wstrząsnęła lotniskowcem, zwiększając przechył do 18 stopni. Dowódca wydał najbardziej gorzki z rozkazów: "Abandon ship!" (Opuścić okręt!). Do burty podeszły niszczyciele ewakuując pozostałych przy życiu marynarzy.

O 16:55 rozpoczął się kolejny nalot z jednym trafieniem bombą, a 18:02 zaatakowały cztery nurkowce. Po wybuchu jednej z bomb znowu ogień pokazał się nad nieszczęsnym okrętem.

Po dokładnym sprawdzeniu stanu osobowego okazało się, iż łącznie na "Hornecie" zginęło 111 ludzi, a 108 odniosło rany. Powracające samoloty (które poważnie uszkodziły krążownik "Chikuma" oraz lotniskowiec "Shokaku"), skierowano na "Enterprise".
Ponieważ od północy nadciągała japońska flota, zdecydowano się na dobicie nieszczęsnego okrętu. Żeby zrobić to szybko, niszczyciele "Mustin" i "Anderson" wystrzeliły do nieruchomego celu 9 torped – najwyraźniej część z nich nie detonowała! - a ponadto aż 369 pocisków kalibru 127 mm. Okręt miał jednak twardy żywot. Kiedy niszczyciele opuszczały go o 21:40, lotniskowiec płonął wprawdzie cały, ale wciąż uparcie utrzymywał się na powierzchni. W 40 minut później podeszły ku niemu pierwsze japońskie jednostki. Kolejne cztery torpedy - tym razem wystrzelone przez niszczyciele "Hakigumo" i "Akigumo" - trafiły "Horneta". Pomimo tego, dopiero o 2:35 w nocy rozpaczliwie trzymający się życia okręt poszedł na dno.


„Hornet” przy nabrzeżu wyposażeniowym stoczni i na morzu
,

Podczas swej ostatniej bitwy. Za chwilę bombowiec nurkujący „Val” rozbije się wraz ze swymi bombami na pokładzie


Widać liczne uszkodzenia
, ,

Po dwóch torpedach okręt przechylił się prawą burtę


Northampton (przed dziobem „Horneta”) szykuje sie do podania holu. Przy lewej burcie lotniskowca stoją niszczyciele „Russel” i „Mustin”. Po drugiej stronie widać czubek masztu trzeciego niszczyciela, „Morrisa”


Po porannym ataku okręt stoi przechylony 7 stopni na prawą burtę. Z przodu okrętu widoczny dym po trafieniu przez drugi samobójczy bombowiec


W chwili spokoju pomiędzy porannym a popołudniowym atakiem


Okręt coraz bardzie kładzie się na prawą burtę


Opuszczony okręt w trakcie ostatniego ataku


Wkrótce amerykańskie niszczyciele zaczną ostrzeliwać własny okręt


--

Post zmieniony (10-04-20 13:44)

 
28-06-14 22:08  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 120

POCHODNIA

Nic już nie mogło odwrócić nieszczęścia. Dziób japońskiego zbiornikowca o mało romantycznej nazwie ”Yuko Maru No.10" wbił się z hukiem w kadłub i nadbudówkę liberyjskiego masowca "Pacific Ares”. Jak na zbiornikowiec japoński statek nie należał do olbrzymów, ale też i 53.000 DWT nie kwalifikowało go do kategorii maluchów. Zderzenie nastąpiło 9 listopada 1974 roku w centralnej części Zatoki Tokijskiej. Aż dwudziestu dziewięciu marynarzy z masowca poniosło śmierć na miejscu, zmiażdżonych masą postrzępionej stali. Zderzenia nie przeżyło także pięciu Japończyków, a pozostałych dwudziestu pięciu nie czekając na rozwój sytuacji pośpiesznie skakało za burtę ogarniętego płomieniami statku. Wiedzieli co robią – wielozadaniowy zbiornikowiec miał w swym wnętrzu zabrany z Zatoki Perskiej pełny ładunek propanu, butanu oraz nafty. Do kompletu brakowało chyba już tylko małej bomby atomowej...

Nikt nie miał odwagi podejść w pobliże zbiornikowca i nawet również płonący, mocno uszkodzony liberyjski masowiec zdążył już powolutku zawlec się na bezpieczną odległość. Wszyscy, nawet statki pożarnicze i ratownicze, czekali wokół na nieuniknione. W trzy godziny po kolizji okazało się, że ostrożność była jak najbardziej uzasadniona. Z niesamowitym, słyszalnym na wiele kilometrów wokół rykiem ”Yuko Maru No.10” eksplodował. W górę wbił się wysoki na 500 metrów (!!!) słup ognia. Dopiero gdy żywioł nieco zelżał, dwóm holownikom udało się zarzucić na zbiornikowiec hole, odciągając go na najbliższą mieliznę.

Japońskiego kapitana zaaresztowano wkrótce pod zarzutem nieumyślnego spowodowania śmierci dwudziestu czterech ludzi i poranienia kilku następnych. Kroniki morskie nie donoszą niestety o ostatecznej sentencji sądu.

Dwudziestego listopada sześć holowników wyciągnęło ”Yuko” poza akwen Zatoki Tokijskiej, pozostawiając wrak na kotwicy aż do wypalenia się reszty ładunku. O dziwo kadłub wytrzymał uszkodzenia spowodowane kilkunastodniowym pożarem. Statek miał zresztą twardy żywot do samego końca. Dwudziestego ósmego listopada wciąż płonący (!) wrak postanowiono zatopić: dziesięć samolotów obrzuciło go bombami i rakietami a kiedy to nie pomogło, niszczyciel wystrzelił do niego 72 pociski. Wystrzelono nawet torpedę z okrętu podwodnego ale kadłub zbiornikowca zawierał tyle rozmaitych wypełnionych powietrzem komór, że dopiero kolejne salwy niszczyciela załatwiły sprawę.

"Pacific Ares” także nie miał szans na powrót do służby. Po ugaszeniu ognia odholowano go na redę, gdzie poddano dokładnej inspekcji. Wobec ogromu zniszczeń, zapadła decyzja o skierowaniu go do jednej z japońskich stoczni złomowych.

„Yuko Maru No. 10”
,

W głębi „Yuko Maru No. 10”, na pierwszym planie gaszony „Pacific Ares”


--

Post zmieniony (10-04-20 13:45)

 
28-06-14 22:38  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (05-04-20 11:11)

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 26 z 121Strony:  <=  <-  24  25  26  27  28  ->  => 

 Ten wątek został zamknięty 


© konradus 2001-2024