KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok rozszerzony (50 postów/stronę)  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 25 z 121Strony:  <=  <-  23  24  25  26  27  ->  => 
23-06-14 08:08  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 107

TORPEDA W WIGILIJNY WIECZÓR

Rankiem 24 grudnia 1944 roku wypełniony po brzegi amerykańskimi żołnierzami statek opuszczał Southampton. Było to kolejne wzmocnienie dla nacierających ostro na froncie zachodnim wojsk alianckich. Belgijski pasażer „Leopoldville” miał teoretycznie 360 miejsc, ale podczas wojny obowiązywały inne zasady - zwłaszcza że statek miał przed sobą tylko kilkugodzinny przelot przez Kanał La Manche. Dlatego też zaokrętowano aż 2 235 żołnierzy, wraz z 237-osobową belgijską załogą.

„Leopoldville” udawał się do francuskiego Cherbourga. Podróż przebiegała spokojnie, a żołnierze w tym uroczystym dniu bardziej myśleli o swoich bliskich niż o wojnie. Ale kiedy do celu brakowało już tylko pół godziny, o 17.54 celna torpeda trafiła statek. Sytuacja nie wyglądała jednakże źle. Fakt - stanęły silniki, ale poza tym nie było żadnych niepokojących objawów. No i ląd był tak blisko...

Wkrótce dryfujący statek znalazł się zaledwie o 900 metrów od brzegu. Tam też rzucił kotwicę. O dziwo, nikt nie podejmował żadnych działań zmierzających do opuszczenia licznych szalup i tratew. Załoga nie robiła dosłownie nic! Nie rozdano żołnierzom nawet pasów ratunkowych! Dopiero o 18.40 niszczyciel „Brilliant” podszedł pod „Leopoldville” i zaczął niemrawo ewakuować pierwszych Amerykanów. Zabrał ich 500. Tymczasem z Cherbourga na pomoc wyszły nieliczne motorówki, zaalarmowane przez jakiegoś bystrzejszego oficera z amerykańskiego kutra torpedowego. W ciemnościach, przy wzrastającej fali, motorówki robiły co mogły, aby zabrać jak najwięcej żołnierzy.

Na statku został kapitan oraz kilkanaście setek żołnierzy. Kilkuset z nich odciętych było przez zawalone wybuchem torpedy pokłady, ale nikt nie podejmował żadnych prób uwolnienia ich z pułapki!

Szalupy i tratwy wciąż znajdowały się na swych miejscach. Ani Anglicy, ani Francuzi nadal nie uważali sytuacji za poważną i dlatego też ewakuacja przebiegała wyjątkowo niemrawo i nieudolnie. Ale wytrzymałość statku miała swoje granice.

O 20.30 z hukiem pękła pod naporem wody trzymająca dotąd transportowiec na powierzchni grodź wodoszczelna i w rezultacie już po 10 minutach statek znikł z oczu zaskoczonych obserwatorów. Razem z nim utonęły setki uwięzionych w głębi kadłuba żołnierzy. Ich liczni koledzy unosili się teraz w lodowatej wodzie, ale w ciemnościach i przy małej liczbie jednostek ratowniczych niewielu mogło się uratować.

Wskutek skandalicznej postawy belgijskiej załogi oraz brytyjskiego dowództwa życie straciło aż 802 amerykańskich żołnierzy i 17 członków załogi. A tak niewiele wysiłku i dobrej woli trzeba było, aby dosłownie wszyscy mogli cieszyć się na francuskiej ziemi wigilijnym wieczorem. Wystarczyło osadzić statek na odległej zaledwie o kilkaset metrów mieliźnie.



Wrak statku


--

Post zmieniony (10-04-20 13:35)

 
23-06-14 08:09  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 108

ATOMOWA BOMBA ZEGAROWA

Atomowe okręty podwodne są jednym z militarnych atutów światowych mocarstw. Gęsto rozsiane po bezkresach oceanów, w każdej chwili są gotowe do przeprowadzenia potężnego nuklearnego ataku na wrogie cele. Znajdujące się na pokładzie reaktory oraz atomowe głowice pocisków, nawet po zatonięciu okrętu, nie powinny przepuszczać groźnego promieniowania. Ale czy owe zabezpieczenia są wystarczająco długowieczne?

Radziecki “Komsomolec” był jednym z supernowoczesnych okrętów klasy, zwanej w NATO-wskiej nomenklaturze “Mike”. Zbudowany z tytanu kadłub, chłodzony ciekłym metalem reaktor i cichobieżny napęd pozwalający na rozwijanie pod wodą 38 węzłów (70 kilometrów na godzinę!) świadczyły o zastosowaniu wysoce zaawansowanej technologii.

Siódmego kwietnia 1989 roku okręt wracał w zanurzeniu do bazy. Znajdował się na Morzu Barentsa, około 300 mil na zachód od wybrzeży Norwegii, kiedy to o 11.03 zaalarmowano dowódcę - komandora Jewgienija Wanina - iż w jednym z rufowych przedziałów temperatura skoczyła nagle do 70 stopni! Prawdopodobnym powodem awarii było zwarcie w instalacji elektrycznej. Natychmiast uruchomiono procedurę przeciwpożarową oraz rozpoczęto w awaryjnym trybie wynurzenie.

Okręt osiągnął powierzchnię morza o 11.16. Wyłączono reaktor, ale w tym czasie pożar rozprzestrzeniał się już niepokojąco. Ogień obejmował wciąż nowe przedziały, a z dwoma z nich wszelka łączność uległa przerwaniu.

Na pokład wywołano wszystkich niebiorących bezpośredniego udziału w akcji marynarzy. Wewnątrz okrętu, w coraz bardziej zadymionych pomieszczeniach trwała uporczywa walka drużyn ratowniczych z żywiołem. Na razie wszystko wskazywało na możliwość szczęśliwego zakończenia dramatu.

Za kwadrans dwunasta wiadomość o awarii dotarła do radzieckiego dowództwa, a poprzez podsłuch, także i do Norwegów. Obie strony ogłosiły alarm. Ku ‘‘Komsomolcowi” skierowano pospiesznie odległy o zaledwie 70 mil statek hydrograficzny “Kołgujew”, a w powietrze poderwały się norweskie samoloty.

Wciąż nowe radzieckie okręty i samoloty zmieniały kurs w stronę unieruchomionego “Komsomolca”. Z upływem czasu wiadomości przesyłane przez komandora Wanina nie były najgorsze: sytuację w miarę opanowano, co pozwalało myśleć o holowaniu do bazy. I wtedy ku rozpaczy załogi rufą wstrząsnęła silna eksplozja, a wkrótce - o 16:40 - okręt zaczął osiadać rufą coraz głębiej. Ogłoszono ewakuację. W samą porę, bowiem o 17.08 “Komsomolec” poszedł ostro rufą na dno. Przez otwarty właz kiosku, wlała się woda i dzięki temu kadłub nie został sprasowany ciśnieniem głębokiego w tym miejscu na 1700 metrów morza.

Z opuszczonych na wodę dwóch tratew tylko jedna stała się ratunkiem dla marynarzy. Zerwana z linki oddaliła się od kadłuba na ponad 100 metrów, a przepłynięcie tego dystansu w mającej zaledwie 5 stopni wodzie nie dla wszystkich okazało się możliwe. Część marynarzy nie zdążyła zresztą założyć kamizelek ratunkowych. W rezultacie, spośród 69 członków załogi, ostatecznie uratowało życie zaledwie dwudziestu siedmiu. Dwudziestu trzech osób nie odnaleziono nigdy i należy przyjąć, że poszli oni na dno wraz z okrętem. Zginął również komandor Wanin.

Od samego początku zaczęto rozpatrywać możliwość promieniotwórczego skażenia Morza Barentsa. Problem niepokoił zwłaszcza - co zrozumiałe - Norwegów. Rosjanie uspakajali światową opinię twierdzeniami, że do czasu skorodowania osłony reaktora minie kilkaset lat, a wtedy promieniowanie będzie już nieznaczne. Mogli sobie jednak pozwolić na takie oświadczenia: wrak nie leżał przecież u ich wybrzeży...

Leżący w całości na dnie okręt dokładnie obfotografowano i zbadano. Od samego początku przymierzano się do podniesienia wraka, ale na przeszkodzie stanął brak zbędnych kilkuset milionów dolarów u .Rosjan. Na szczęście nikt nie powiedział jeszcze definitywnie “nie”, więc niewykluczone, iż kiedyś ratownicy rozpoczną trudną, pionierską pracę. A tymczasem badacze alarmują, że korozja osłon atomowych głowic bojowych oraz samego płaszcza reaktora postępuje nienormalnie szybko!

O 180 kilometrów od Wyspy Niedźwiedziej leży na głębokości 1685 metrów wrak, który może się stać źródłem groźnego promieniowania; Czy ktoś w porę zatrzyma tykający coraz głośniej zegar?

„Komsomolec”


Wrak okrętu


--

Post zmieniony (10-04-20 13:36)

 
24-06-14 08:08  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:38)

 
24-06-14 08:09  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 109

ZATONIĘCIE „NIEMNA”

„Niemen” był jednym z niewielu jeszcze statków pływających w 1932 roku pod polską banderą. Mogąc zabrać nieco ponad 5000 ton ładunku, parowiec nie był jak na owe czasy statkiem małym. W swojej dotychczasowej karierze woził głównie ładunki masowe takie jak ruda i węgiel.

,

Właśnie węgiel był ładunkiem „Niemna” w kolejnym rejsie. Tym razem droga wiodła ze Szkocji do szwedzkiego Gävle. Kiedy statek wchodził 1 października do zatłoczonych jak zwykle Cieśnin Duńskich, była już noc. Nie nadeszła jeszcze era radarów, toteż przechodzące co chwila szkwały zmuszały wachty do nadzwyczaj starannej obserwacji morza. Niekiedy trzeba było nawet uciekać się do zmniejszenia szybkości, co w żegludze jest zwykle ostatecznością.

Tuż po trzeciej nad ranem marynarz z lewego skrzydła mostku ujrzał zbliżające się światła. Z ich układu wynikało, iż nosi je żaglowiec. Mijały minuty i wkrótce stało się jasne, że obie jednostki idą kolizyjnym kursem. Na ster poszła - jakże spóźniona! - komenda „Lewo na burt!”. Głęboko zanurzony masowiec pomaleńku zaczął schodzić z dotychczasowego kursu. Idący wciąż prosto żaglowiec był już niepokojąco blisko. Mimo nocy, doskonale widoczne były piramidy białych żagli. I wtedy, w jednej przerażającej chwili, wachtowi wraz z przybyłym właśnie na mostek kapitanem uświadomili sobie, iż zderzenie jest nieuchronne.

W popłochu marynarze przebiegli na drugą burtę, byle dalej od gwałtownie zbliżającego się, poprzedzonego wystającym bukszprytem dziobu. Gwałtowny wstrząs i huk rozdzieranych blach poderwał na nogi śpiącą część załogi. Szczęśliwie żaglowiec uderzył „Niemna” tuż przed mostkiem. Gdyby dziób trafił kilka metrów dalej, na wysokości kabin...

Statek szedł jeszcze chwilę siłą rozpędu. Tajemniczy sprawca katastrofy nie zatrzymując się (!) znikł w ciemności, najwyraźniej nie odnosząc istotnych uszkodzeń. Tymczasem na „Niemnie” oceniano sytuację. Niestety nie było wątpliwości, iż statek wkrótce zatonie. Ponieważ podczas zderzenia radiostacja uległa uszkodzeniu, poprzestano na wystrzeleniu czerwonych rakiet. Ubrana w pasy ratunkowe cała 32-osobowa załoga zebrała się przy szalupie. Niestety, do końca nie udało się odnaleźć kota, statkowej maskotki.

Szalupa poszła w dół i po kilku dramatycznych minutach oddaliła się szczęśliwie od tonącego statku. Marynarze bacznie obserwowali horyzont. Kilkakrotnie wystrzeliwane rakiety nie sprowadziły niestety pomocy. Zimno dokuczało wszystkim. Szarzało.

Tonący „Niemen”


Wreszcie koło ósmej rano zziębnięci rozbitkowie dostrzeżeni zostali przez szwedzki statek „Kronprinsessan Margareta”. Wkrótce wszyscy znaleźli się w troskliwych rękach skandynawskich kolegów.

Gdy po godzinie „Kronprinsessan” wchodził do Goeteborga, marynarze z „Niemna” stali na pokładzie. I oto przy nabrzeżu ujrzeli ów tajemniczy żaglowiec, który uciekł, nie udzielając po zderzeniu pomocy. Z uszkodzonym bukszprytem fiński bark „Lawhill” stał spokojnie, jakby kilka godzin temu zupełnie nic się nie stało, chociaż w trakcie zderzenia zginął jego drugi oficer. Ciekawe że sąd uwolnił od jakiejkolwiek winy dowódcę „Lawhilla”, chociaż ten uczynił najgorszy postępek na morzu: nie podjął prób ratowania załogi zatopionego przez siebie statku.

„Lawhill”


Post zmieniony (03-07-20 11:35)

 
24-06-14 08:09  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 110

HANIEBNY ATAK

„Athenia" była ostatnim pasażerskim liniowcem, jaki opuścił Wielką Brytanię przed jej przystąpieniem do wojny. Statek wyszedł z Glasgow 1 września, kierując się ku Montrealowi. Na pokładzie znajdowało się 1102 pasażerów i 315 członków załogi. Wśród pasażerów przeważali Kanadyjczycy i Amerykanie: łącznie 780 osób.

Pomimo że zbliżająca się najwyraźniej wojna pomiędzy Wielką Brytanią a Niemcami nie została jeszcze wypowiedziana, kapitan James Cook zdecydował się na zaciemnienie statku w czasie nocnych godzin. Trzeciego września o godzinie 11.00 na „Athenię" dotarła wiadomość o przystąpieniu Wielkiej Brytanii do wojny. Pomimo że niewiele godzin dzieliło już statek od rejonów znajdujących się poza działaniem U-bootów, Cook nie pozostawił niczego szczęściu. Szalupy i tratwy przygotowano do szybkiego opuszczenia, a grodzie wodoszczelne skrupulatnie sprawdzono.

Powiadomienie o wybuchu wojny pasażerowie przyjęli ze względnym spokojem. Byli już przecież tak daleko na Atlantyku, że trudno doprawdy byłoby spodziewać się czegoś złego. Poza tym cóż mogłoby się zdarzyć pasażerskiemu statkowi pierwszego czy drugiego dnia wojny? Zrozumiałe jednakże było, iż w trakcie rozpoczętego o godzinie 13 lunchu nowa sytuacja stanowiła temat ożywionych dyskusji. Wszyscy byli zgodni co do tego, iż Hunowie dostaną w skórę i jedynie nie potrafiono zgodzić się z terminem zwycięstwa. Za miesiąc, dwa a może aż za pół roku? Popołudnie mijało spokojnie, a gładkie morze i czyste niebo dodatkowo czyniły odległe niepokoje jakby nierealnymi. Do czasu.

Rozpoczęty o 19:30 obiad przerwała silna detonacja. To w lewą burtę trafiła torpeda, zabijając i raniąc na miejscu wiele osób. Do wnętrza rozprutego kadłuba zaczęły wlewać się tony wody. W eter poszło natychmiast wezwanie o ratunek. „SOS ATHENIA STORPEDOWANA 56.42N 14.05W SOS SOS SOS". Krótkotrwała na szczęście panika została stłumiona w zarodku, a doskonale wyszkolona załoga stanęła na wysokości zadania. Natychmiast zamknięte wodoszczelne drzwi spowolniły tempo przybierania wody.

Wkrótce nadeszły potwierdzenia odebrania sygnałów SOS. Ku „Athenii" całą mocą maszyn szedł norweski zbiornikowiec „Knute Nelson" a także wielki szwedzki jacht „Southern Cross" i amerykański frachtowiec „City of Flint". Na pomoc gnały także trzy odległe brytyjskie niszczyciele „Electra", „Escort" i „Fame". Ten ostatni zasłynął zresztą wkrótce jako wyjątkowo efektywny łowca U-bootów, przynosząc zaszczyt swojej nazwie (fame - sława).

Na „Athenii" nie czekano oczywiście bezczynnie na pomoc. Zapłonęły światła awaryjne, a załoga systematycznie wyprowadzała na pokład szalupowy zszokowanych, niekiedy rannych pasażerów. W wyniku eksplozji drzwi wielu kabin pozacinały się, ale uzbrojeni w toporki marynarze systematycznie uwalniali uwięzionych pasażerów. W tych trudnych chwilach załoga „Athenii" podtrzymywała zaiste najchlubniejsze tradycje ludzi morza.

Wkrótce zaczęto opuszczać na wodę wypełnione szalupy. Około 21:30 wszystkie 26 łodzi unosiło się już w pobliżu skazanego na zagładę statku. Na pokładzie pozostał jedynie kapitan Cook z dwudziestką ludzi. Pracująca bez przerwy radiostacja utrzymywała wciąż kontakt z coraz bliższym zbiornikowcem. Za burtę wyrzucono tratwy ratunkowe. O 22:00 Cook polecił ostateczne opuszczenie statku. Jako ostatni zszedł z pokładu kapitan wraz z radiooficerem Donem. Była wtedy 23:00. Według ostatnich wieści, „Knute Nelson" zjawić się miał na miejscu tragedii już za godzinę.

Rzeczywiście Norwegowie nadeszli o północy, z miejsca zaczynając przyjmowanie rozbitków. O 2:30 do akcji włączył się „Southern Cross" i to właśnie szwedzka jednostka stała się mimowolnym sprawcą tragedii. Idący całą naprzód ku kilku szalupom jacht przyciągnął wytworzonym przez śrubę wirem szalupę numer 5A ku swojej rufie. Alarmujące okrzyki rozległy się niestety zbyt późno. Łódź dostała się w pobliże szybko obracającej się śruby, co spowodowało wywrotkę. W kilku strasznych chwilach śmierć poniosła aż połowa spośród znajdujących się w fatalnej szalupie 90 rozbitków.

Nad ranem nadciągnęły niszczyciele i wtedy, gdy akcja ratownicza dobiegała już końca, uświadomiono sobie z przerażeniem iż na wciąż unoszącej się na wodzie „Athenii" pozostała jeszcze jedna osoba! W szpitaliku leżała nieprzytomna pasażerka, która poprzedniego dnia odniosła poważne obrażenia po upadku ze schodów. Statek mógł zatonąć w każdej chwili, ale I oficer Barnet Copland postanowił zaryzykować. Czuł się zresztą osobiście winnym tak poważnego niedopatrzenia. „Athenia" leżała martwo na wodzie z 30-stopniowym przechyłem na lewą burtę. Copland z dwoma ochotnikami wspiął się na sztormtrap. Po chwili dzielna trójka dotarła do szpitalika. Pomimo mocno pochylonego pokładu marynarze wyciągnęli nieprzytomną pasażerkę z łóżka i z trudem znieśli do szalupy.

Była 10:38, a zaledwie w pół godziny później „Athenia" poszła ostro rufą pod wodę! Przez chwilę dziób patrzył pionowo w niebo, a po chwili tylko kipiąca od powietrznych bąbli woda wskazywała miejsce tragedii. Ostatecznie śmierć poniosło 93 pasażerów (w tym 69 kobiet i 16 dzieci) oraz 19 członków załogi.

Sprawcą zatopienia „Athenii" był U-35 dowodzony przez Oberleutnanta zur See Fritza Juliusa Lempa. Pół godziny po wystrzeleniu torpedy okręt wynurzył się. Oczom niemieckich marynarzy ukazał się śmiertelnie raniony liniowiec. Wokół krążyły liczne szalupy z rozbitkami. Dopiero po chwili Lemp miał się dowiedzieć kim była jego ofiara - to niemiecki radiotelegrafista przechwycił sygnał SOS. Jak twierdził jeden z niemieckich marynarzy który przeżył wojnę, Lemp miał powiedzieć oburzony: „Co za świństwo! Ale dlaczego statek płynął zaciemniony?"

Wyglądałoby na to, że Lemp nie wiedział iż atakuje statek pasażerski, albo też post factum starano się jakoś usprawiedliwić haniebny czyn. Jakie znaczenie miał fakt czy statek jest oświetlony czy nie, skoro do zmierzchu pozostało jeszcze kilkadziesiąt minut? Trudno także przyjąć do wiadomości twierdzenie, że Lemp przekonany był o atakowaniu krążownika pomocniczego (jednostki cywilnej wyposażonej w działa średniego kalibru). Bez wątpienia nie było żadnych podstaw do wyciągania takich wniosków, a już zwłaszcza w pierwszym dniu wojny! 0 braku skrupułów Lempa świadczyć może także fakt, iż już po upewnieniu się co do tożsamości ofiary, nie zaoferowano licznym przecież rozbitkom żadnej pomocy. O kapitanie tak wypowiedział się po latach jeden z jego marynarzy: „Dowódca był zawsze zdania, że nieograniczona wojna podwodna obowiązywała od chwili wybuchu działań wojennych..."

Niemcy oficjalnie odżegnali się od zatopienia „Athenii". Obawiano się, że śmierć wielu Amerykanów może przynieść poważne konsekwencje. Wystarczająco dobrze pamiętano precedens: zatopienie podczas I wojny światowej pasażerskiej „Lusitanii" (tam także zginęli amerykańscy obywatele) miało duży wpływ na ostateczne przystąpienie USA do wojny. Nic więc dziwnego, że Niemcy natychmiast oskarżyli o samozatopienie „Athenii" Anglików. Miałaby to być osobiście zaplanowana przez Churchilla prowokacja mająca na celu nastawienie Amerykanów przeciwko Niemcom. Goebelsowska machina propagandowa ruszyła do ataku. Na przykład piątego września w jednej z niemieckich gazet ukazał się komentarz, fragment którego brzmiał: „Tylko rząd brytyjski mógł uzyskać korzyść przez zatopienie „Athenii". Pozostawiając na boku, kto odpalił tajemniczą torpedę, z pewnością nie była ona niemiecka".

Anglicy także płonęli oburzeniem, tyle że autentycznie szczerym. W ślad za prasą brytyjską, również gazety amerykańskie i kanadyjskie nazywały sprawców ataku po imieniu. Polityczna atmosfera zaczęła się zagęszczać. Niemcy ruszyli do kontrataku. Siódmego września naczelne dowództwo Kriegsmarine wydało oficjalny komunikat.

1. Niemiecka flota, a także każda pojedyncza jednostka, ma rozkaz stosowania się podczas prowadzenia wojny morskiej w każdym wypadku do międzynarodowych zobowiązań.
2. W obszarze, w którym zatonął parowiec „Athenia", nie było niemieckich sił morskich.
3. Dlatego przypisywanie niemieckim siłom morskim jakiegokolwiek związku z zatonięciem „Athenii" jest zupełnie bezpodstawne.
4. Próba dalszego obciążenia niemieckiej floty odpowiedzialnością za zatopienie „Athenii", mimo urzędowego niemieckiego zaprzeczenia, przedstawia tym samym produkt obrzydliwego szczucia".

Prasa niemiecka nadal publikowała seryjnie artykuły o angielskiej prowokacji („Churchill zatopił Athenię"). Towarzyszyły temu kolejne oficjalne oświadczenia oburzonych posądzeniami „rycerskich niemieckich marynarzy" ozbrodnię.

U-30 powrócił do Wilhelmshaven 27 września. Tam Lemp przyznał się Dönitzowi do zatopienia statku. Tłumaczył się, iż był przekonany o atakowaniu krążownika pomocniczego. Identyczną rozmowę odbył wkrótce w Berlinie z dowódcą Kriegsmarine, admirałem Raederem. W skomplikowanej politycznie sytuacji reakcją mogła być tylko jedna. Sprawę puszczono w niepamięć, a jedynie zobowiązano Lempa i resztę załogi do zachowania bezwzględnej tajemnicy. Sfałszowano dziennik okrętowy. Kompromitujące strony wyrwano, po czym zastąpiono innymi tak prymitywnie, że zachowany dziennik stał się koronnym dowodem w procesie norymberskim. Przykładowo oryginalne kartki miały numerację rzymską, a sfałszowane... arabską.

Za swój czyn Lemp nigdy nie stanął przed alianckim trybunałem. Jako dowódca U-110 zginął wraz ze swym okrętem wmaju 1941 roku, Zatopiły go brytyjskie okręty, jakby mszcząc się za zbrodnię sprzed prawie dwóch lat.

,

Prasa brytyjska i amerykańska informuje o zatopieniu statku
,

--

Post zmieniony (10-04-20 13:37)

 
25-06-14 07:53  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 111

NA SKAŁACH PRZYLĄDKA IGIELNEGO

Z nieznanego powodu woda wdarła się do maszynowni liberyjskiego zbiornikowca "Wafra", unieruchamiając w końcu jego silniki. Statek stanął w dryfie 27 lutego 1971 roku, dokładnie o wpół do siódmej rano, niedaleko od brzegów Republiki Południowej Afryki. Statek wiózł w swym wnętrzu 40 tysięcy ton arabskiej ropy, przeznaczonej do Cape Town. Ze względu na rodzaj ładunku, trudno było zlekceważyć sytuację, zawsze w takim przypadku stanowiącą zagrożenie ekologiczne. W eter poszła zatem prośba o asystę i pomoc najbliżej znajdujących się statków.

Pierwszym, który się zgłosił, był radziecki parowy zbiornikowiec o swojsko brzmiącej nazwie "Gdynia’'. Rosjanie zjawili się przy "Watrze” po kilku zaledwie godzinach, biorąc ją na hol. Szybko jednak okazało się, że maszyny "Gdyni" są zbyt słabe, aby efektywnie ciągnąć wyładowany czterema dziesiątkami tysięcy ton ładunku zbiornikowiec. Ponieważ w pobliżu pokazał się południowoafrykański motorowiec "Pongola", Rosjanie przekazali nań hol, sami wracając na poprzedni kurs.

Jeszcze przed podjęciem holowania, "Pongola" wzięła na swój pokład prawie całą załogę "Wafry", pozostawiając na zbiornikowcu jedynie kapitana wraz ze sternikiem. Teraz ociężale, z ogromnym wysiłkiem "Pongola" zaczęła ciągnąć bezwładną masę ku najbliższemu portowi. Zaledwie jednak po kilku godzinach hol pękł z hukiem - najwyraźniej jego wytrzymałość nie szła w parze z wagą holowanego obiektu. Próby ponownego połączenia obu statków nie przyniosły sukcesu, także z powodu pogarszającej się z minuty na minutę pogody.

Wzburzone fale pchały teraz "Watrę" prosto na odległy o kilkanaście zaledwie mil ląd, aż wreszcie o 17:30 zbiornikowiec wylądował na skałach najbardziej wysuniętego na południe skrawka Afryki, zwanego przylądkiem igielnym. Ostre krawędzie rozpruły kilka zbiorników statku, który natychmiast zaczęła otaczać powiększająca się niepokojąco szybko plama ropy. Jako pierwsze, do walki z nią przystąpiły wojskowe helikoptery Republiki Południowej Afryki. Wylewane przez nie chemikalia były jednakże kroplą w morzu potrzeb: czarna plama rozciągała się wkrótce prostokątem o wymiarach pięć mil na trzydzieści! Należało podjąć bardziej radykalne środki, tym bardziej, że już teraz katastrofa ekologiczna stała się faktem. Martwe ryby i ptaki, oraz pokryte obrzydliwym tłustym kożuchem kilometry plaż rodziły pytanie: co stanie się, jeżeli wyleje się CAŁY ładunek ropy?

Zagrożenie było nie tylko teoretyczne, jako że "Wafra" groziła w każdej chwili przełamaniem się na pół. Zdecydowano zbombardować statek tam, gdzie się znajdował, w nadziei zniszczenia ogniem zalegającej jeszcze w jego wnętrzu ropy. Przedtem jednakże, ósmego marca, po kilku dniach bezowocnych prób, wielkiemu niemieckiemu holownikowi "Oceanic" udało się ściągnąć "Wafrę" ze skał, odholowując ją następnie na 200 mil od wybrzeża. Jak oceniano, we wnętrzu zbiornikowca znajdowało się jeszcze 80 procent jego ładunku. Osiem tysięcy ton - czyli pozostałe 20 procent - zdążyło już się wylać do morza. Dziesiątego marca wojskowe odrzutowce obrzuciły "Watrę" bombami zapalającymi. Statek stanął w ogniu, a po dwóch dniach, kiedy to prawie cała ropa już się wypaliła, poszedł na dno.

„Wafra” płonie
,

--

Post zmieniony (10-04-20 13:38)

 
25-06-14 07:54  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 112

SZTORM NA ŚRÓDZIEMNYM

Panamski parowiec „Rigel” opuszczał 16 stycznia 1969 roku niewielki sardyński port Sarroch. Początek roku nie należy zwykle do najprzyjemniejszych nawet na tych szerokościach geograficznych, toteż załoga nie miała najszczęśliwszych min. Wiał dość silny wiatr, a błękitne zwykle Morze Śródziemne przybrało surowe, stalowe barwy. Grzbiety fal załamywały się z szumem. Statki przystosowane są jednakże do pływania nawet w niesprzyjających warunkach pogodowych - inaczej żegluga w Europie zamierałaby od jesieni do wiosny. „Rigel” przebijał się zatem przez burzliwe wody, kierując się ku Cieśninie Gibraltar skiej. Ładunek - 3230 ton barytów luzem miał być dostarczony do Angoli.

Pogoda pogarszała się z każdą godziną. Także i noc nie zmieniła niczego na lepsze. Cała 23-osobowa załoga nie zmrużyła oka nawet przez chwilę. Boczne przechyły stawały się niepokojąco głębokie. Kapitan nie opuszczał mostku, niepokoił się coraz bardziej.

Ranek zastał „Rigela” sztormującego na południe od Sardynii. Zalewany raz za razem kadłub ciężko pracował na fali. Kolejne przechyły na burtę i wreszcie po jednym z nich masowiec nie powrócił do równowagi! Kolejne uderzenie rozszalałego morza spowodowało pogłębienie przechyłu. Tam, w ładowniach musiały przesypać się baryty! Oznaczało to śmiertelne zagrożenie. Nie było na co czekać. Radiotelegrafista zajął swoje miejsce. „SOS SOS SOS Rigel 38’45 N 08’00 E, przechył 20 stopni, sytuacja krytyczna, SOS SOS SOS”. Dramatyczne wezwanie szło w eter, korygowane jedynie o wciąż rosnący wskaźnik przechyłu.

Na szczęście wnet nadeszły potwierdzenia idących na pomoc statków. Najbliższy z nich, jugosłowiański „Subicevac”, miał zjawić się na miejscu już po dwóch godzinach. Ale „Rigel” nie miał szans utrzymać się tak długo na powierzchni. Statek mógł się wywrócić w każdej chwili, nie można było zatem zwlekać z ewakuacją. Na skutek silnego przechyłu prawoburtowa szalupa nie nadawała się do użytku, toteż cała załoga zgromadziła się na lewej burcie. Z trudem utrzymujący się na nogach marynarze zajęli miejsca, po czym szalupa poszła w dół. Gorączkowe uruchomienie silnika i ostro przed siebie - byle dalej od wiszącej groźnie nad głowami nadbudówki!

Metr po metrze rzucana wściekle przez fale łódź odchodziła od tonącego statku. Ale prawdziwa walka o życie dopiero się rozpoczynała. Sternik z uporem ustawiał szalupę dziobem do fali, ale i tak woda wciąż zalewała rozbitków. Wkrótce jedynie komory powietrzne utrzymywały łódź na powierzchni. Ziąb odbierał rozbitkom resztki sił. Powoli - ach, jak powoli! - mijał kwadrans za kwadransem.

I nagle ku ogromnej radości ujrzano zbliżający się statek! Jugosłowianie zaczęli manewrować tak, aby kadłubem osłonić szalupę przed największymi falami. Ale kiedy ich statek zbliżył się do rozbitków, wyrosła niespodziewanie wodna góra przewróciła szalupę. Po chwili łódź wraz z wyrzuconymi do wody rozbitkami uderzyła ciężko o burtę „Subicevaca”. Ratunek był tuż tuż, ale wywieszonych siatek i sztormtrapów uchwycić się zdołało tylko 12 rozbitków. Po chwili znajdowali się już w troskliwych rękach Jugosłowian. Jedenastu pozostałych, w tym kapitana, zabrało bezpowrotnie morze.

Nazwa „Rigel” nie była zbyt szczęśliwa. W listopadzie 1970 roku cypryjski „Rigel” został decyzją kapitana wyrzucony na holenderską plażę (inaczej zatonąłby w niewiarygodnie silnym sztormie). Statek pocięto później na złom.
Inny „Rigel”, tym razem pod banderą maltańską, zatonął we wrześniu 1987 roku w sztormie koło Calabrii. Szczęśliwie w obu tych przypadkach uratowano całe załogi.

--

Post zmieniony (10-04-20 13:38)

 
25-06-14 09:53  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:38)

 
26-06-14 07:55  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 113

TAJNA BROŃ USS DAVIS

Dowódca amerykańskiego niszczyciela "Davis", komandor Monroe z trudem krył zakłopotanie spowodowane mocno nietypowym prezentem. Cóż u licha miał robić z darem jednego z szejków Arabii Saudyjskiej? Wciągnąć na listę załogi? Należało jednak robić dobrą minę do złej gry: podziękował z uśmiechem smagłemu gospodarzowi, salutując jednocześnie tak elegancko, jak tylko potrafił. Ostatecznie jego okręt składał wizytę oficjalną, a jej niska raczej ranga nie zwalniała go z obowiązku godnego reprezentowania US Navy. A zapowiadało się tak normalnie...

W kwietniu 1978 roku "Davis” był jednym z okrętów krążącej po Morzu Śródziemnym VI Floty US Navy. Któregoś dnia Monroe otrzymał rozkaz udania się do jednego z portów Arabii Saudyjskiej, celem złożenia kurtuazyjnej wizyty. Było to pewne urozmaicenie dotychczasowej monotonii i komandor miał dobry humor aż do chwil i otrzymania prezentu. Czyż mógł spodziewać się, że otrzyma ...sześć białych kóz???

Wraz z otrzymanym zapasem paszy, Monroe kazał ulokować sympatyczne - jak się okazało - zwierzęta na rufie okrętu. Byle dołączyć do reszty Floty, a tam przekazać prezent na lotniskowiec, do dyspozycji admirała - i kłopot z głowy.

Stojące na rozgrzanej stali pokładu zwierzęta najwyraźniej nie czuły się najlepiej, toteż zaraz po odcumowaniu sporządzono dla nich spory brezentowy daszek, przykrywający znaczną część rufy. W miłym cieniu kozy czuły się teraz doskonale, ciesząc sie przy tym ogromnym zainteresowaniem wolnych od służby marynarzy.

Następnego dnia na kontrkursie niszczyciela pojawił się radziecki lotniskowiec śmigłowcowy "Mińsk". Jak zawsze w takich przypadkach, Amerykanie włączyli elektroniczny podsłuch, nagrywając do późniejszej analizy wszystko, co emitowały potężne anteny lotniskowca. Nikt zresztą nie miał wątpliwości, iż także Rosjanie zajmują się w tej chwili identycznym zajęciem.

Z odległej zaledwie o milę "Mińska" wzbił się w górę helikopter, który już po chwili krążył leniwie wokół "Davisa”. Nagle Amerykanie zauważyli że pilot przeniósł się w okolice rufy, gdzie najwyraźniej zaintrygował go zakrywający ją brezent. Po kilku minutach helikopter odleciał na macierzysty okręt, skąd wkrótce wystartowały dwie inne maszyny.

Z otwartych drzwi wychylali się rosyjscy marynarze, uzbrojeni w kamery filmowe i aparaty fotograficzne z długimi lufami teleobiektywów. Oba helikoptery z miejsca podleciały do rufy niszczyciela. Po chwili Monroe zorientował się w sytuacji. Rosjanie sądząc iż brezent ukrywa przed nimi jakąś najnowszą broń - ani chybi przeciw okrętom podwodnym - chcieli ją po prostu sfotografować!

Helikoptery zeszły nad samą wodę, aby z boku można było ujrzeć to, co imperialiści ukryli w cieniu brezentu. I kiedy piloci zbliżyli się już na prawie niebezpieczną odległość, Rosjanom udało sie odkryć sekret. Zdenerwowane hałasem lotniczych silników, obie kozy wybiegły z bekiem na odkryty pokład. Obserwujący z rozbawieniem sytuację marynarze wybuchli śmiechem. Nie oni jedni! Wychyleni z drzwi helikopterów Rosjanie - wciąż jeszcze ściskający w dłoniach kamery - śmiali się równie serdecznie, machając przyjaźnie do załogi niszczyciela.

„Davis”


Kozy doskonale czuły się na okręcie (autentyczne zdjęcia z niszczyciela)
,

To pod tym brezentem Amerykanie ukryli swoją tajną broń


„Mińsk” sfotografowany z pokładu „Davisa”


Jeden z rosyjskich śmigłowców mających za zadanie sfotografowanie tajnej broni Amerykanów


--

Post zmieniony (10-04-20 13:39)

 
26-06-14 07:56  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 114

OSTATNIA WALKA USS „CHICAGO”

Ciężki krążownik "Chicago" (CA-29) zwodowany został 10 kwietnia 1930 roku w stoczni Mare Island w pobliżu San Francisco. Podpisany w 1922 roku Traktat Waszyngtoński stopował budowę pancerników, dlatego też US Navy ogromną uwagę zaczęła przywiązywać do krążowników. "Chicago" był szóstym okrętem klasy "Northampton", a dzięki pewnym modyfikacjom został także i największym jej przedstawicielem. Zgodnie z postanowieniami traktatu długi na 183 i szeroki na 20,1 metra okręt mógł wypierać do 10.000 ton, ale częściowe zastąpienie nitów spawami pozwoliło poprzestać na 9.300. "Chicago" był zresztą pierwszym amerykańskim okrętem w którym zastosowano na tak dużą skalę spawanie.

Rozwijający 32,5 węzła krążownik uzbrojono w trzy trzylufowe działa kalibru 203 mm, cztery pojedyncze o kalibrze 127 mm oraz trzyrurową wyrzutnię torpedową. Sześć lat później, po uświadomieniu sobie skali zagrożenia z powietrza, zastąpiono wyrzutnie dodatkową artylerią przeciwlotniczą. Umieszczony na śródokręciu hangar mieścił 4 wodnosamoloty. Pokład okryty był dwucalowym pancerzem, trzy cale stal i chroniło burty, a 1,5 cala wieże działowe. Wprowadzony do służby w 1931 roku krążownik został flagowym okrętem 5. Dywizjonu Krążowników, stacjonującego w San Pedro, Kalifornia.

W 1940 roku okręt przerzucono do Pearl Harbor, gdzie został z kolei flagową jednostką 4.Dywizjonu. Wobec sukcesów Luftwaffe w zwalczaniu okrętów Royal Navy, w grudniu podwojono ilość dział 127 mm a także zainstalowano najnowszy wynalazek, radar.

W grudniu 1941 "Chicago" eskortując lotniskowiec "Lexington" rozminął się szczęśliwie o 48 godzin z nalotem na Pearl Harbor. Następne miesiące nie były dla okrętu zbyt emocjonujące i jedynie w lutym 1942 roku krążownik pojawił się ponownie na australijskich wodach, ochraniając amerykańskie oddziały wysłane dla wzmocnienia Wolnych Francuzów w Nowej Kaledonii. Pierwsze groźne chwile nadeszły 7 maja, kiedy to grupę krążowników zaatakowały japońskie samoloty. Skłonni do przesady piloci nie rozpoznając "Chicago" zgłosili zatopienie... brytyjskiego pancernika "Warspite", ale w rzeczywistości okręt szczęśliwie wymanewrował cztery zrzucone ku niemu torpedy.

W końcu miesiąca miniaturowe japońskie okręty podwodne przekradły się do portu w Sydney. Dostrzeżone w porę zostały ostrzelane i prawdopodobnie jeden z nich został przez artylerię znajdującego się właśnie w Australii . Przy okazji któryś z pocisków rykoszetował w mieście gdzie szczęśliwie nie wyrządził żadnych szkód, ale nie przeszkodziło to jednak powstać natychmiast plotce mówiącej, iż rykoszet zabił w ZOO lwa...

Dwa miesiące później, pod wykryciu przez zwiad lotniczy japońskich umocnień na Guadalcanalu zapadła decyzja o inwazji na wyspę. Siódmego sierpnia 1942 roku marines zajęli Guadalcanal i Tulagi. Znajdujący się w centrum akcji "Chicago" wraz z innym okrętami odpierał przez dwa dni ciężkie naloty. Wkrótce nadeszła wiadomość, iż zbliżają się także japońskie okręty. Nie spodziewano się ich przed świtem 9 sierpnia, toteż Południowy Zespół składający się z "Chicago", australijskich krążowników "Canberra" i "Australia" oraz dwóch niszczycieli miał czas na zajęcie pozycji osłaniającej zakotwiczone w pobliżu plaż transportowce.

Krótko przed drugą w nocy siedem krążowników i jeden niszczyciel wiceadmirała Mikawy przedarły się niepostrzeżenie przez linię amerykańskich niszczycieli, patrolujących wody pomiędzy Guadalcanalem i Savo. Wkrótce ku nie spodziewającej się niczego grupie "Chicago" pomknęły wystrzelone szerokim wachlarzem groźne japońskie torpedy zwane "Długimi Lancami". Jednocześnie na niebie zawisły flary, oświetlając dokładnie amerykańskie okręty. Ryknęły japońskie działa. Amerykanie wystrzelili pośpiesznie własne flary, ale fatalnym trafem wszystkie okazały się wadliwe! Tymczasem Długie Lance były tuż tuż. Jedna z nich chybiła celu, ale druga eksplodowała w komorze łańcuchowej "Chicago". Trafiona równocześnie "Canberra" odniosła na tyle poważne uszkodzenia, że zatonęła następnego dnia.

Uszkodzony "Chicago" tracił kontakt z nieprzyjacielem. W tych gorących chwilach dowódca "Chicago", Howard D. Bode popełnił niewybaczalny błąd nie ostrzegając okrętów Północnego Zespołu o nadciągającym wrogu. W rezultacie aż trzy amerykańskie krążowniki z tamtej grupy poszły na dno!

Wprawdzie Bode nie został postawiony w stan oskarżenia, ale sumienie nie dawało mu spokoju. Odesłany do Panamy, popełnił tam wkrótce samobójstwo. Wiadomość ta nie wywarła na krążowniku żadnego wrażenia, co łatwo wytłumaczą dwie z marynarskich opinii o byłym przełożonym. "Bode był najmarniejszym kapitanem jakiegokolwiek miałem. Bardzo, bardzo surowy". I jeszcze: "Był prawdziwym sukinsynem".

Okolice Guadalcanalu okazały się dla "Chicago" pechowe aż do samego końca. Wprawdzie sytuacja Japończyków na wyspie stawała się coraz bardziej opłakana, ale nie oznaczało to dla US Navy taryfy ulgowej. O zachodzie słońca 29 stycznia 1943 roku zespół Task Force 18 szedł 50 mil na północ od wyspy Rennel. Sześć eskortowanych przez niszczyciele krążowników szło w dwóch kolumnach. "Chicago" szedł pośrodku kolumny wschodniej. Było to właściwe ustawienie na wypadek nocnego ataku sił nawodnych, ale o tej porze można się było jeszcze liczyć z zagrożeniem z powietrza...

I rzeczywiście. Krótko po dziewiętnastej na okręty ruszyła pierwsza z dwóch fal japońskich bombowców Betty, których łącznie było aż 31! Pierwsze torpedy zrzucono w kierunku niszczyciela "Waller" oraz krążowników "Wichita" i "Louisville", ale wszystkie z nich chybiły, jeden z napastników zwalił się za to w płomieniach do oceanu. O 19.30 różnokolorowe flary określające kurs TF 18 oraz lokalizację poszczególnych celów wskazały drogę drugiej fali bombowców. Wymanewrowując przeznaczoną dla niego torpedę "Chicago" zestrzelił dwie następne Betty. Ale napastnicy byli zdeterminowani. O 19:45 "Chicago" trafiony został jedną torpedą, a po chwili i drugą. Pierwsza z nich zniszczyła trzy z czterech wałów śrubowych oraz spowodowała utratę kontroli nad sterem. Druga torpeda trafiła w przednią maszynownię, zabijając większość z jej obsady. Jak wspominał jeden z artylerzystów: "Sam błysk eksplozji upiecze cię prawie natychmiast. Na górze czuliśmy coś jakby gigantyczne barbecue, ale nikt nie spytał: Co tak pachnie? Wiedzieliśmy wszyscy".

Przestała się obracać czwarta, ostatnia śruba. Do wnętrza ciężko ranionego okrętu ruszyły drużyny ratowników. Wobec niesprawnych pomp marynarze ustawili się w długie łańcuchy, przekazując sobie wypełnione wodą wiadra. Okręt leżał martwo z 11-stopniowym przegłębieniem na rufę. Przepompowanie paliwa poprawiło sytuację tylko w niewielkim stopniu.

Kiedy o 20.15 bombowce wreszcie odleciały, do "Chicago" podszedł krążownik "Louisville", podając w kompletnych ciemnościach hol. O świcie 30 stycznia pojawił się holownik "Navajo", zmieniając "Louisville". Krążowniki poszły dalej swoją drogą i teraz jedynie 6 niszczycieli stanowiło ochronę "Chicago”. W górze krążyły myśliwce Wildcat. Po kilku godzinach zespół dostrzeżony został przez samolot zwiadowczy wroga. Japończycy uznali, że cel wart jest ryzykownego dziennego nalotu i w rezultacie o 15:54 radar "Chicago" dostrzegł 12 bombowców. Ku nieprzyjacielowi ruszyły natychmiast Wildcaty, ale niestety udało się im zestrzelić jedynie dwóch napastników. Ku zbliżającej się dziewiątce otworzyły ogień najpierw niszczyciele, a po chwili ryknęły także działa krążownika.

Nie bacząc na niebezpieczeństwo piloci szli wprost ku ścianie zaporowego ognia. W ciągu kilku zaledwie chwil siedem bombowców zostało zestrzelonych, ale ich torpedy były już w drodze. Aż cztery trafiły w "Chicago"! Na "Navajo" palnikiem acetylenowym cięto hol, gdy okręt kładł się lewą burtę. Na wodę zrzucano tratwy ratunkowe. Nie było żadnych szans na ocalenie krążownika i rzeczywiście, 19 minut po otrzymaniu ostatniego ciosu "Chicago" przekręcił się wzdłuż osi i rufą poszedł na dno.

„Chicago”
,

--

Post zmieniony (10-04-20 13:40)

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 25 z 121Strony:  <=  <-  23  24  25  26  27  ->  => 

 Ten wątek został zamknięty 


© konradus 2001-2024