KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok rozszerzony (50 postów/stronę)  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 65 z 80Strony:  <=  <-  63  64  65  66  67  ->  => 
03-10-20 10:00  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Japoński oficer cały czas omyłkowo pisał TBF, więc zmieniałem na TBD. Raz przegapiłem... Wprowadzę także korektę dot. Evansa (zginął).

Mam zamiar jeszcze pobuszować po japońskim internecie, może znajdę w krzaczkach kolejne ciekawe i mało znane historie.

GrzechuO - gdybyś miał za sobą ponad 500 takich tekstów, też byś miał czas nauczyć się fajnie pisać :-)

Post zmieniony (03-10-20 10:07)

 
10-10-20 14:46  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 560


NALOT


Bari to włoskie miasto położone na wybrzeżu Morza Adriatyckiego, i liczące w 1943 roku około 200.000 mieszkańców. Wojna oszczędziła je podczas alianckiego desantu na półwysep Apeniński (3 i 9 września 1943), w rezultacie czego duży port został wyznaczony na główne miejsce, przez które będzie przechodzić zaopatrzenie dla brytyjskiej Ósmej Armii generała Bernarda Montgomery’ego. Wkrótce w Bari rozgościli się również Amerykanie, sytuując tam główną kwaterę powstałej na początku listopada 1943 roku Piętnastej Armii Lotniczej, mającej bombardować głównie Niemcy, ale także Włochy i Bałkany. Jej dowódcą mianowano generała dywizji Jamesa Doolittle, sławnego z pierwszego nalotu na Tokio (patrz Opowieść 120 pt. ROK I SIEDEM DNI). Przyjechał do Bari 1 grudnia, zajmując biuro z widokiem na port.

Obecność Amerykanów spowodowała, że pracujący do tej pory na potrzeby Ósmej Armii port, zaczął także przeładowywać zaopatrzenie dla bombowców czyli paliwo, bomby, części zamienne i co się tylko jeszcze da. Lotnisko dla Latających Fortec usytuowano w okolicach miasta Foggia, leżącego około 120 kilometrów na północny zachód. Żeby wszystko grało, w Bari zakwaterowano około 200 amerykańskich oficerów, 52 cywilnych techników oraz kilkuset podoficerów i żołnierzy.

Ponieważ bazująca we Włoszech Luftwaffe była każdego dnia coraz słabsza, nikt nie sądził, żeby poza atakami w bezpośrednim sąsiedztwie frontu, Niemcy mogli na poważnie pomyśleć o jakichkolwiek celach leżących dalej na południu. Obrony nie wzmocniono nawet po tym, jak słynna jednostka Luftwaffe Kampfgeschwader 54 "Totenkopf", w listopadzie czterokrotnie zbombardowała Neapol, leżący prawie na tym samym równoleżniku co Bari, tyle że na zachodnim brzegu Półwyspu Apenińskiego!



Port w Bari bardzo szybko stał się niezwykle ruchliwym miejscem, każdego dnia zatłoczonym licznymi statkami.

Południe 2 grudnia było słoneczne, z idealnie bezchmurnym niebem. Nadleciał samotny ciężki dwusilnikowy myśliwiec Messerschmitt Me-210, wykorzystywany przez Niemców również jako rozpoznawczy. Na samym początku artylerzyści bardziej z obowiązku niż przekonania wystrzelili w jego kierunku kilka pocisków, ale szybko dali sobie spokój. Po co marnować amunicję na pojedynczy, szybki samolot, lecący do tego na siedmiu kilometrach? Zachęcony tym porucznik Werner Hahn powtórnie przeleciał nad portem, robiąc kolejne zdjęcia.

Messerschmitt Me-210


Z powodu pytań ciekawskich dziennikarzy zaskoczonych bezkarnymi dwoma rundami niemieckiego samolotu nad portem, zwołano konferencje prasową, na której marszałek lotnictwa Sir Arthur Coningham oświadczył, że niemieckie lotnictwo we Włoszech zostało już praktycznie pokonane. Po triumfalnym ogłoszeniu owej rewelacji dodał iż nie wierzy, aby Niemcy byli zdolni zaatakować Bari. Zadeklarował, iż będzie dla niego „osobistą obrazą i zniewagą” gdyby Luftwaffe podjęło w tym rejonie najmniejszą choćby akcję.

Nie wszyscy przyjęli te słowa z pełną wiarą, a już na pewno nie kapitan A. B. Jenks, odpowiedzialny za przeciwlotniczą obronę portu. Sprzęt którym dysponował, składał się z:
- 32 dział 94 mm
- 16 działek (nie wiadomo, pojedynczych czy podwójnych) 40 mm
- 18 ciężkich karabinów maszynowych 20 mm, rozmieszczonych na dachach głównych budynków portowych
- balonów zaporowych, mogących wznieść się na 600 metrów. Łączące je z ziemią stalowe liny miały
zapobiegać atakom z niskiego pułapu, grożąc lekkomyślnym pilotom odcięciem skrzydła samolotu
- wytwornice dymu, mogących działać do dwóch godzin
Do tego należy doliczyć garść działek i karabinów maszynowych, obsługiwanych przez włoskich żołnierzy.

Całość uzupełniało kilka stacji radarowych, tyle że akurat największa z nich, ustawiona na dachu kinoteatru Margherita a obsługiwana przez Amerykanów, była uszkodzona.

Port w Bari, zdjęcie sprzed kilkunastu lat


Tego dnia port wypełniało ponad 90 jednostek, wśród których znalazły się nasze „Lwów” (1.409 GRT) i „Puck” (1.065 GRT). Wśród tej masy jednostek znajdowało się 65 frachtowców, w tym także zbiornikowce, oraz 29 jednostek Royal Navy i włoskiej Regia Marina, tyle że na ogół były to niewielkie okręty w rodzaju kutrów torpedowych.

„Lwów”


„Puck”


Rozmieszczenie jednostek w porcie. Wielkimi literami oznaczone cztery z nich: numer 10 czyli „Lwów”, „B” - 14 „Puck”, C - 41 „Vienna”, i wreszcie D - 58 to amerykański „John Harvey”. Drugi statek na lewo od niego, z numerem, 61 to również amerykański „John Bascom”. Będzie jeszcze o nich mowa


„John Harvey” i „John Bascom” należały do wielkiej gromady statków typu Liberty



Oszołomiony odkryciem Hahna, dowodzący siłami niemieckimi we Włoszech marszałek Albert Kesselring z miejsca zdecydował się na potężny atak jeszcze tego samego wieczora, z użyciem wszystkich dostępnych we Włoszech bombowców Ju-88, do których dołączono kilka kolejnych, stacjonujących w Jugosławii. Kesselring spodziewał się zebrania 150 maszyn, ale ostatecznie do ataku skierowano „tylko” 105. Skąd takie błyskawiczne działanie? Otóż za namową marszałka polowego Wolframa von Richthofena, dowódcy Luftflotte 2, Kesselring od pewnego już czasu szykował nalot na Bari, i dlatego całą logistykę przygotowano już wcześniej. Teraz wystarczało jedynie „wcisnąć guzik” uruchamiający lotniczą machinę.

Junkers Ju-88 mógł lecieć 550 km/godz, i przenieść prawie 2 tony bomb


Aby zminimalizować możliwość przechwycenia potężnej armady przez myśliwce, samoloty najpierw poleciały spory kawałek na wschód, potem zmieniły kurs na południowy i następnie ponownie na wschodni, aby nad cel nadlecieć z najmniej spodziewanej strony. Dodatkowo z dwóch czy trzech samolotów pierwszej fali zrzucono paski folii, oślepiającej radary.

Niemcy zaczęli od zrzucenia spadochronowych flar. Prawdę mówiąc doświetliły one tylko port, ponieważ aby w nocy kontynuować rozładunek, wieczorem nie wygaszono ani portowych ani statkowych świateł! Zaraz potem poleciały pierwsze bomby.

Mówi porucznik B. G. Syrett z RNVR (Royal Navy Volunteer Reserve – Ochotnicza Rezerwa Royal Navy), na co dzień służący na kutrach torpedowych, ale czasowo skierowany do pełnienia obowiązków na transportowcu „Vienna” (4.218 GRT), na planie portu z numerem 41, oznaczony literą C.

„Vienna” w wojennym kamuflażu


„Tego wieczoru wyznaczono mnie do służby na HMS VIENNA jako oficer wachtowy. Miałem wątpliwy zaszczyt trzymać najbardziej pamiętną wachtę w historii statku.

O 19:30 byłem w Biurze Szyfrów (na statku) z podporucznikiem Morrisem RNVR, który ciężko pracował nad szyfrowaną wiadomością. Nagle zaczęło strzelać kilka dział i Morris otworzył drzwi, przez które zobaczyliśmy port oświetlony flarami na spadochronach. Wciągnąłem Morrisa do środka, zamknąłem drzwi, i przez sekundę czy dwie zastanawialiśmy się, co się dzieje.

Nie trwaliśmy długo w niepewności. Bomby zaczęły spadać niczym deszcz. Jazgot 20-milimetrówek i głośny huk 40-milimetrówek oraz dział 94 mm dołączyły do kakafonii. Blisko naszych drzwi otworzył ogień pom-pom (działko 40 mm) i rozpętało się piekło. Od czasu do czasu statek trząsł się od bliskich wybuchów. Potem bomba spadła tuż przy prawej stronie dziobu, a po chwili rozległ się huk innej, która wybuchła w wodzie przy rufie. Dach pomieszczenia Biura Szyfrów zapadł się nad nami, a spoza blach wytrysnęły płomienie. Udało się nam po dwóch minutach wydostać spod szczątków i wyjść na górny pokład, pamiętając pomimo strachu o zabraniu tajnych książek.

Wokół stały płonące statki, ktoś na VIENNIE krzyknął „ona tonie!” [w języku angielskim słowo „ship” ma formę żeńską], ale tak nie było. Stara dama była poharatana, ale nie pobita. Podmuchy bomb pozrywały wszystkie cumy, ale jednak udało się nam zejść na ląd. Gdy tylko to zrobiliśmy, atak się zatrzymał, a gigantyczna eksplozja wstrząsnęła całym portem, gdy statek po drugiej stronie wyleciał w powietrze”.

Zanim przeczytamy dalszy ciąg relacji oficera, zainteresujmy się czym innym.

Wśród „liberciaków” był jeden – amerykański „John Harvey” - z WYJĄTKOWO nietypowym i niebezpiecznym ładunkiem. Mowa o gazie musztardowym!

*

Zacznijmy od powołania się na Wikipedię: Iperyt siarkowy (iperyt, gaz musztardowy) – organiczny związek chemiczny z grupy tioeterów. Stosowany jako bojowy środek trujący (BST) z grupy iperytów. Po raz pierwszy gazu musztardowego jako bojowego środka trującego użyła armia niemiecka w nocy z 12 na 13 lipca 1917, wystrzeliwując 50 tys. granatów artyleryjskich z iperytem na siły brytyjskie na wschód od belgijskiej miejscowości Ypres (stąd nazwa iperyt); w konsekwencji tego ataku porażonych zostało ok. 15 tysięcy żołnierzy, z których 2–3% zmarło w ciągu następnych dwóch tygodni.
Oparzenia iperytem siarkowym występują po trwającym 4–24 godzin okresie utajenia. Działanie na drogi oddechowe ujawnia się po 4–6 godzinach, jednak w przypadku bardzo wysokich stężeń >30 mg/m³ śmierć następuje w ciągu 2–5 minut.

Gaz musztardowy był jednym z kilku, szeroko stosowanych w latach Wielkiej Wojny. Oto oślepieni nim brytyjscy żołnierze na fotografii, i na równie wstrząsającym obrazie sierżanta Johna Singera
,

Wielka Wojna w końcu stała się przeszłością, a ciężko doświadczone gazowymi atakami armie europejskie odrzuciły ten rodzaj broni jak wyjątkowo niehumanitarny. Inaczej było w przypadku Japonii, której armia między rokiem 1928 a 1945, użyła broni chemicznej prawie dwa tysiące razy w 20 prowincjach Chin. Między innymi eksperymentowali oni na jeńcach wojennych i cywilach z użyciem gazu musztardowego.

Po wybuchu Drugiej Wojny, europejskie – a później także amerykańskie - arsenały broni chemicznej czekały po obu stronach konfliktu nietknięte, gotowe do użycia tylko wtedy, jeśli zrobiłby to jako pierwszy przeciwnik. Zupełnie jak wzajemne szantażowanie się bronią atomową w latach zimnej wojny. Ponieważ jednak liczono się z najgorszym, drukowano plakaty informujące o sposobie rozpoznawania gazów. Przykładem niech będzie poniższy, przeznaczony dla amerykańskich żołnierzy:

GAZ MUSZTARDOWY. Pachnie jak CZOSNEK... chrzan · musztarda. Silny środek parzący


*

Wśród zwykłego wojennego ładunku, w tym amunicji, w ładowniach „Johna Harveya” (na mapce oznaczony literą D numer 58) znajdowały się bomby z gazem musztardowym w formie cieczy! Znajdował się on w DWÓCH TYSIĄCACH bomb M47A1, z których każda zawierała 29,5 kilograma gazu, co daje łącznie 59 ton śmiercionośnej substancji. Zgodę na wysłanie bomb do Europy wydał osobiście prezydent Roosevelt. O tak niezwykłym ładunku wiedział tylko kapitan Elwin F. Knowles, pierwszy oficer porucznik Thomas H. Richardson oraz siedem osób, które zamustrowały tylko po to, aby mieć bomby na oku, a także ściśle nadzorować proces ich wyładunku, wywozu z portu, i dostarczenia do miejsca przeznaczenia.

Pomimo TAKIEGO ładunku, statek czekał od 26 listopada na miejsce przy kei. Knowles codziennie pielgrzymował do komendanta portu prosząc o pilny rozładunek, ale od podania mu szczegółów powstrzymywał go rozkaz, nakazujący bezwzględne zachowanie tajemnicy. Głupi rozkaz, ale rozkaz.

Bomba M47A1 z gazem musztardowym


Inspekcja w magazynie pocisków artyleryjskich, również wypełnionych tym gazem. Zdjęcie wykonano w Stanach, prawdopodobnie w 1943 roku



Jak już wiemy, wszystko zaczęło się od zrzucenia flar. Zaalarmowały one między innymi drugiego oficera „Johna Bascoma” (numer 61 u samej góry mapki), który pobiegł po kapitana Heitmanna. Na jego rozkaz artylerzyści pobiegli na stanowiska, dołączając po chwili do ognia otwartego przez działa artylerii lądowej. Od samego jednak początku ogień był zaskakująco nieefektywny.

Nie było czasu ani możliwości odcięcia cum i odejścia od kei. Pozostało tylko bezsilnie patrzeć, jak bomby padają coraz bliżej statków. Wreszcie stało się. Jako pierwszy bezpośrednie trafienie zaliczył „Joseph Wheeler” (typu Liberty, na mapce numer 54), który stanął w płomieniach, poszarpany także przez eksplozję nie wyładowanej do końca amunicji. Siostrzany „John Motley” (na mapce numer 59) dostał trafienie wprost do piątej ładowni, co skończyło się w podobny sposób.

Także „John Bascom” nie uniknął trafień. Wybuch bomby rzucił z impetem kapitana na drzwi sterówki. Oszołomiony Heitmann zobaczył pełznącego tuż przy nim pierwszego oficera Nicholasa Elgina. Ze zranionej głowy leciała krew, a ubranie poszarpał na nim podmuch eksplozji.

Mostek był częściowo rozbity, pokłady wypaczone, a nadbudówka i kadłub poszarpane. Jedyne co teraz pozostało, to ewakuacja. Ignorując swoje rany, Heitmann rozkazał załodze wchodzić do jedynej nieuszkodzonej szalupy.

Port stał się teraz prawdziwym ognistym piekłem, do czego przyczyniło się także rozbicie transportujących paliwo lądowych rurociągów. Pożary wytwarzały ogromne ilości gryzącego dymu. W płomieniach stały liczne statki, a kiedy ogień dochodził na nich do skrzyń z amunicją, dochodziło do potężnych, niszczycielskich eksplozji. Powierzchnię wody pokrywała gruba warstwa oleju, oślepiając i dławiąc tych, którzy mieli nieszczęście się tam znaleźć.

Póki co, na „Johna Harveya” nie spadła żadna bomba, ale za to przeniosły się na niego płomienie z sąsiednich statków.

Po kilkunastu minutach, bez żadnego widocznego sygnału ostrzegawczego, „John Harvey” eksplodował! Nad nieszczęsnym statkiem wzniosła się ognista kula, wraz z którą wzleciały na ogromną wysokość niezliczone fragmenty statku i – co najgorsze - jego ładunku. Wszyscy na pokładzie w jednej chwili zginęli, a na znacznej części portowych terenów podmuch zwalił ludzi z nóg. W ślad za kulą ognia w niebo zaczęły się wzbijać setki ognistych strug, przypominających fajerwerki. Wokół zrobiło się jasno niczym w dzień.

Eksplozja na „Johnie Harveyu”


Tymczasem szalupa z „Johna Bascoma” z około 50 ludźmi – wśród nich kapitan Heitmann - dopłynęła do samego końca pirsu przy którym stał ich statek, szukając schronienia w stojącej tam latarni morskiej (na lewym końcu kei na samej górze mapki, oznaczona małym kwadratem z równie małą literą A). Wielu marynarzy było ciężko poparzonych, a część z tak spalonymi ciałami, że litościwie nie zwlekająca długo śmierć była dla nich wybawieniem. Z początku latarnia zdawała sie być wybawieniem, ale szybko zmieniła się w śmiertelną pułapkę: morze ognia odcięło marynarzy od miasta, gdzie mogliby się poczuć w miarę bezpiecznie. Mężczyźni ścieśnili się w niewielkim pomieszczeniu latarni, czekając na nadejście ratunku.

Pierwszym, który zgłosił trudności z oddychaniem, był dowódca artylerzystów na statku, podporucznik K. K. Vesole. Zaraz po nim tę dolegliwość zaczęli odczuwać także inni. Nagle Vesole powiedział: „Czuję czosnek”, nie zdając sobie oczywiście sprawy z tego, co to oznacza. Ostrzegawcze plakaty na temat gazu musztardowego nie były rozpowszechniane zbyt szeroko.

Chwilowo powracamy do relacji porucznika Syretta z „Vienny”. „I wtedy zaczęło padać. Ciężki deszcz padał przez kilka minut, po czym nagle przestał. Po krótkiej inspekcji uszkodzeń VIENNY dołączyłem do oficerów w mesie. Słychać było krzyki w wodzie. Jak później usłyszeliśmy, „deszcz” w rzeczywistości był płynnym gazem musztardowym, opadającym po wyrzuceniu go eksplozją w powietrze.

Szybko zorganizowano ratunek, a znakomitą pracę wykonywały kutry torpedowe. Nie mając łodzi zszedłem do [statkowego] szpitala zobaczyć, czy nie mogę w czymś pomóc. Gdy tam się zjawiłem, akurat przynoszono pierwszych poszkodowanych. Bardzo szybko szpital całkowicie się zapełnił, potem jego przedsionek, aż wreszcie każda kabina oraz znaczna część krytego pokładu były pełne rozbitków. Większość z nich miała rany, a wszyscy pokryci gęstą olejową mieszanką.



Robiłem co mogłem aby oczyścić rany, zdejmować nasiąkniętą [olejem] odzież, myciem twarzy, podawaniem herbaty i papierosów, oraz zakładaniem bandaży i temblaków (zrobionych z mojej koszuli). Byli tam Norwedzy, Włosi, Brytyjczycy, Amerykanie, Japończycy [obywatele USA] i Laskarowie [Hindusi na brytyjskiej służbie]. Skończyłem pracę około trzeciej w nocy i poszedłem odpocząć”.

Tyle Syrett. Przywołajmy teraz wspomnienie jednego z wyciągniętych z zatrutego oleju rozbitka. Musiał przebywać w nim krótko skoro przeżył, aby to napisać:
„Z zasady rozbitkowie byli hospitalizowani z rozpoznaniem zwykłych oparzeń, ponieważ ciało pokrywały pęcherze. Stosowano wobec nich zwyczajową terapię, po której następowała pewna poprawa. Potem nagle przychodziły trudności w oddychaniu, utrata głosu, wydzielanie się cuchnącego śluzu zmieszanego z krwią dziwnego koloru. Puls chorego słabł. W końcu, pomimo wszystkich wysiłków, pacjent umierał”.

Zdjęcie z następnego ranka. Czarna maź na powierzchni wody to mieszanka oleju i gazu musztardowego, tyle że nikt nie miał o tym pojęcia


Nalot wprawdzie skończył się po 20 minutach - Niemcy stracili raptem jeden (jeden!) samolot – ale tragedia rozgrywała się nadal. Rozbitkom z „Johna Bascoma” wciąż groziła straszna śmierć. Rozpylony w wyniku eksplozji gaz musztardowy nie tylko opadał niczym deszcz, ale także mieszał się z gęstym dymem, przemieszczając się z nim na duże odległości.

Motorowa łódź z amerykańskiego, cudem nietkniętego, zbiornikowca „Pumper” (numer 4 na mapce, blisko krótkiego falochronu po lewej stronie) przypłynęła na ratunek marynarzom w latarni morskiej. Zabrano ich stamtąd, w większości już w poważnym stanie, po czym jak najszybciej dowieziono na bezpieczną keję, gdzie czekały na nich – nie, nie karetki, tych już dawno zabrakło – ale ciężarówki, które zawiozły ich do szpitala. Nie wiadomo, ilu z nich zdołało wyzdrowieć. Podobne dramaty rozgrywały się jak okiem sięgnąć, a ich opis zająłby bardzo wiele miejsca.

Niestety oba polskie statki zatonęły, ale cudem zginął przy tym tylko trzeci oficer z „Pucka”, Jerzy Pluciński.

Kilkustronicową szczegółową relację na ten temat można znaleźć w znakomitej książce Jerzego Pertka „Druga mała flota”, którą wciąż można łatwo kupić w tak zwanym drugim obiegu


Poza naszymi jednostkami zatonęło aż 26 innych statków, z których tylko kilka niewielkich frachtowców zostało w 1948 podniesionych i wyremontowanych. Wśród nich był „Puck”, który pływał pod włoską banderą jako „Carola M.”, „Torress” i „Campidano”. Pocięto go na złom dopiero w roku 1964! 12 jednostek uległo uszkodzeniom.

Zdjęcia wykonane następnego dnia
, , , , , , , ,

Strażacy nie mieli pojęcia, że obryzgujące ich błoto jest zmieszane z gazem musztardowym
,

A jaki był los ludzi?

Z pewnością można by uniknąć części przypadków śmiertelnych, gdyby lekarzy już na początku poinformowano o gazie musztardowym na jednym z kompletnie zniszczonych statków. Tyle że nie było nikogo, kto mógłby to zrobić...

Oto wspomnienie E. M. Somers Cocks, nowozelandzkiej pielęgniarki z 98 Głównego Brytyjskiego Szpitala, znajdującego się około 15 minut jazdy z portu. Ogromny blok mieścił duże oddziały w tym chirurgiczny, oraz laboratoria.
„Z każdą kolejną eksplozją budynek skrzypiał i grzechotał, kołysząc się jak statek podczas sztormu. Drzwi zostały wyrwane z zawiasów, okna rozbite, a z zamurowanych oknie niczym grad posypały się cegły. Szczególnie silny podmuch wyłączył zasilanie, pogrążając szpital w ciemności. Zamiataliśmy szkło, kiedy zaczęli przybywać ranni - setki zakrwawionych marynarzy cierpiących z powodu szoku, ran i oparzeń. Prawie wszyscy byli pokryci grubą czarną warstwą oleju. Noszowi przynosili ciężko rannych. Byli to marynarze którzy wyskoczyli z płonących statków lub przepłynęli przez kałuże płonącego oleju, doznając potwornych oparzeń.
Ponieważ tak bardzo wielu pacjentów wymagało pilnej pomocy, nie było czasu na zdejmowanie z nich zabrudzonych ubrań [przez co wymieszany z olejem gaz musztardowy nadal działał na organizmy!], ale robiłyśmy co tylko można było. Marynarzom robiono zastrzyk morfiny, i owijano w koce, podając gorącą słodką herbatę, a następnie zostawiono ich, aby odpoczęli”.

Dodajmy przy tej okazji, że nawet przy zdjętym ubraniu i pobieżnym – oczywiście – oczyszczeniu ciała z olejowo-musztardowej mazi, pozostawała ona na ogół pod pachami i w pachwinie, powodując obrzęk węzłów chłonnych i genitaliów.

Brytyjska pielęgniarka Gladys Rees pamiętała, jak próbowała założyć kroplówkę przy świetle zapałki, podczas gdy wiatr wiał przez wybite okna. „Pracowaliśmy przy słabym świetle lamp naftowych przez całą długą noc aż do rana. Butelki z kroplówkami zwisały przy co trzecim łóżku, a korytarze były zapchane pacjentami, dla których nie mogliśmy znaleźć miejsca w salach”.

Gdy pacjenci zaczęli umierać jeden po drugim pomimo prowadzenia leczenia na „zwykłe” oparzenia, lekarze zaczęli podejrzewać udział jakiegoś chemicznego czynnika. Z miejsca pojawiła się plotka, że to Niemcy rozpoczęli chemiczną wojnę. Wysłano pilną wiadomość do Głównej Alianckiej Kwatery w Algierze, iż dziesiątki pacjentów umiera w Bari z powodu jakiejś tajemniczej choroby.

Dla rozwiązania tej zagadki zdecydowano wysłać do Bari podpułkownika Stewarta Francisa Alexandra, kardiologa, obecnie amerykańskiego eksperta od broni chemicznej. Oficer wylądował tam 5 grudnia o 17:00 i z miejsca został przewieziony do szpitala.

Steward Francis Alexander. Decyzja o wysłaniu go do Bari była znakomitym posunięciem


Pierwszym niezwykłym objawem o którym lekarze poinformowali Alexandra było bardzo nietypowe zachowanie pacjentów i ich reakcja na zastosowane leczenie. Wielu z nich pomimo słabego tętna i niskiego ciśnienia krwi, nie wydawało się być w szoku klinicznym. Zamiast być niespokojnym, byli apatyczni - niektórzy nawet mówili, że czują się „raczej dobrze” - a ich kończyny były raczej ciepłe niż zimne.

Po świcie pielęgniarki zauważyły, że kilku mężczyzn skarży się na pragnienie, pomimo że sanitariusze kręcili się przez cały czas z wózkami z napojami. Nagle tak wielu pacjentów zaczęło domagać się wody, że na całym oddziale wręcz zawrzało. Chorzy krzyczeli z powodu intensywnego gorąca, zdzierali ubrania, i w szale próbowali zrywać bandaże.

W ciągu nocy w większości przypadków pojawiły się zaczerwienienia i stan zapalny skóry, z pęcherzami „wielkości balonów i ciężkimi od płynu” – wspominała pielęgniarka Rees. To, wraz z powszechnymi nudnościami i wymiotami doprowadziło lekarzy do przypuszczenia, że przyczyną mogą być trujące opary, prawdopodobnie pochodzące z oleju opałowego i materiałów wybuchowych. „Zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że większość naszych pacjentów została skażona czymś, co przekracza wszelkie wyobrażenia” – mówiła Rees.

Sześć godzin po ataku pacjenci którym udało się zasnąć, budzili się, skarżąc się na ból oczu. Mówili że ich oczy są „jakby dostały się do nich cząsteczki piasku” - napisał Alexander w swoim raporcie. W ciągu 24 godzin sale były pełne mężczyzn z opuchniętymi i zamkniętymi oczami. Gdy niepokój personelu pogłębiał się, brytyjska kwatera główna marynarki wysłała powiadomienie, że ofiary mogły być poddane działaniu parzącego gazu. Setki pacjentów z oparzeniami z nietypowymi objawami miały zostać sklasyfikowane jako „zapalenie skóry N.Y.D.” [N.Y.D - not yet diagnosed - jeszcze nie zdiagnozowane], w oczekiwaniu na dalsze instrukcje.

I dalej Rees: „Biorąc pod uwagę ogrom ofiar tej pierwszej nocy, odsyłano przypadki niezbyt pilne, czyli tych którzy pojawili się w „dobrym stanie”, czasem w mokrych mundurach. Następnego ranka wielu wróciło, wyraźnie wymagając leczenia. Pielęgniarki próbowały oczyszczać ciała pacjentów szorując umoczonymi w nafcie szmatami, ale dla wielu była to zmiana na gorsze. Zrobiliśmy wszystko, co w ludzkiej mocy, ale to było za mało. To było okropne widzieć tych chłopców, tak młodych i tak cierpiących. Nie mogliśmy nawet podać im silnych środków uspokajających, ponieważ nie byliśmy do końca pewni, jak na nie zareagują”.

Pierwszy – ale tylko w szpitalu! – niewyjaśniony przypadek śmierci zdarzył się 18 godzin po ataku. Po dwóch dniach, było ich już 14.

Alexander zwrócił uwagę na dziwne zjawisko. - Osoby które pojawiły się u nas w raczej dobrym stanie, nagle zaczynały konać i umierały po kilku minutach - powiedzieli mu kompletnie zdezorientowani lekarze. Objawy nie odpowiadały historiom zatruć gazem musztardowym z I wojny światowej ani instrukcjom wydanym przez amerykańską Służbę Wojny Chemicznej (Chemical Warfare Service. Gdyby substancją toksyczną był gaz musztardowy, komplikacje oddechowe powinny być bardziej widoczne.

Kilka dni później pacjenci bez wcześniejszych problemów z oddychaniem mieli przekrwione i bardzo bolące gardło, co utrudniało połykanie. Pacjenci ci zmarli nie z powodu zapalenia oskrzeli i płuc, jak można było się spodziewać, ale z powodu niewydolności krążenia.

Aleksander chodził po zatłoczonych salach. Delikatnie unosił koce, aby zbadać dziwne plamy na zgrubiałej, czerwonej skórze. Rozmawiał z każdym pacjentem po kolei, pytając, w jaki sposób doszło do jego obrażeń. Na którym statku był? Jak został uratowany? Czy otrzymał pierwszą pomoc w porcie? A jak było w szpitalu? Jeden po drugim marynarze opowiadali, że wpadli w pułapkę burzy ogniowej, wręcz o pandemonium, i o dostaniu się w końcu do szpitala. Tam czekali niekiedy 12, a nawet 24 godzin, zanim rozpoczęto ich leczenie.

U jednego z pacjentów Alexander natrafił na dziwny układ plam oparzeń na zdrowej poza tym skórze. Marynarz powiedział że był na pokładzie ścigacza w chwili, gdy nadleciały niemieckie bombowce. Usłyszał głośny huk, gdy pobliski statek eksplodował. Gdy jego okręt ruszył ku brzegowi poczuł, że na szyi ląduje mu bryzg oleistej cieczy, która zaczęła spływać po klatce piersiowej i plecach. Aleksander przyglądał sie zarysowi wypukłej skóry, lśniącej od maści, wyznaczającej miejsce, w którym marynarz został spryskany.

Strona z tajnego raportu Alexandra ze zdjęciem pacjenta, o którym właśnie była mowa


Oparzenia, które Alexander widział u innych pacjentów były zróżnicowane, ale już potrafił odróżnić oparzenia chemiczne od tych spowodowanych ogniem: „W zależności od tego, na co dana osoba była narażona, występowały pewne wzory oparzeń na ciele”.

Lekarz doszedł do wniosku że ci, którzy zostali wyskoczyli lub wypadli za burtę zostali mocno poparzeni, podczas gdy ci na szalupach i ocalałych jednostkach mieli stosunkowo powierzchowne oparzenia tylko tam, gdzie spadła na nich toksyczna mieszanka. Kilku mężczyzn, którzy w tej mieszance siedzieli w łodziach ratunkowych, miało tylko miejscowe oparzenia pośladków i pachwin. Kilku szczęśliwców którzy od razu usunęli z siebie oleistą maź, odniosło jedynie niewielkie obrażenia.

Gdy Amerykanin chodził tak po salach, coraz bardziej było dla niego jasne, że większość pacjentów była narażona na działanie środka chemicznego. Jego zmysł węchu potwierdził tę hipotezę. Wchodząc do szpitala, zauważył coś innego niż zwykłe mdłe połączenie potu, moczu i środka dezynfekującego. „Ślady zapachu wszczepione w mój umysł wskazywały na gaz musztardowy” - wspominał później.

Wiedział, że trzy najpowszechniejsze środki powodujące pęcherze to iperyt siarkowy, lewizyt i iperyt azotowy. Chociaż ogólnie nazywane są „gazami”, wszystkie trzy środki były cieczami w temperaturze pokojowej. Wszystkie trzy spowodowały obrażenia skóry przypominające oparzenia i poważne obrażenia oczu. Szczególnie niepokojący był nowy, czysty gatunek iperytu azotowego, opracowanego przez Niemców, a który Alexander badał w zeszłym roku w Edgewood, po przemyceniu dwóch sklasyfikowanych próbek z Niemiec. Jego działanie było podobno szybsze niż iperyt, mógł penetrować nienaruszoną skórę i powodować ogólnoustrojowe zatrucia. Praktycznie bezbarwny i bezwonny, poza słabym rybim zapachem, nie był łatwo wykrywalny w terenie. Niemcy byli również znani z używania mieszanin środków tworzących pęcherze, więc każda kombinacja była realna.

Minęło już pięć dni, a jeśli istniała jakakolwiek szansa na uratowanie setek marynarzy leżących w szpitalu, Alexander musiał działać szybko. Postanowił skierować pytanie bezpośrednio do dowódcy szpitala, pułkownika Wellingtona J. Lairda. - Wydaje mi się, że ci ludzie mogli być w jakiś sposób narażeni na działanie gazu musztardowego, pułkowniku - powiedział Aleksander niepewnie. - Czy masz pojęcie, jak to się mogło stać?

- Żadne - padła odpowiedź.

Tyle że jako konsultant ds. broni chemicznej, Alexander został dopuszczony do tajemnic „najwyższego stopnia”. Wiedział, że alianci zaczęli potajemnie gromadzić trujący gaz na Morzu Śródziemnym, na wypadek gdyby Niemcy, przyparci do muru, uciekli się do wojny chemicznej. Podchodził jednak sceptycznie do myśli, że alianci wysłaliby gaz musztardowy do tak ruchliwego portu jak Bari, i pozwolili, aby toksyczny ładunek mógł stać się tam celem wrogiego ataku. Pomimo to nie mógł tego wykluczyć. Spróbował ponownie. - Czy sprawdziłeś z władzami portowymi? - zapytał Lairda. - Czy statki w porcie mogły przewozić gaz musztardowy?

Laird odpowiedział: - Sprawdziłem, i powiedzieli mi, że nie otrzymali takich informacji.

W takim układzie ciężar dowodu spoczywał na Alexandrze. Zlecił serię badań pacjentom którzy jeszcze żyli, i nalegał na „dokładne i kompletne sekcje zwłok” zmarłych w tajemniczych okolicznościach. Zamówił pobrane i przeanalizowane próbki wód portowych. Mając znaczne kompetencje zabrał część szpitalnego personelu i zlecił im zbieranie danych, wykonywanie testów laboratoryjnych próbek tkanek, oraz sporządzanie raportów patologicznych.

Podejrzewając że Laird rozmyślnie uchylił się od jego pytania, Alexander odwiedził Navy House, lokalną kwaterę główną brytyjskiej Admiralicji. Zmęczony po długim dniu nie owijał sprawy w bawełnę: czy w porcie w Bari był gaz musztardowy? Ponownie zostało to „całkowicie zaprzeczone”.

Aleksander wyszedł nieprzekonany. Wciąż potrzebował dowodu. To był horror, „zatrucie gazem musztardowym, choć w innym przebraniu niż ten znany z I wojny światowej”, napisał później.

O świcie skierował się do portu, przedzierając się przez stosy gruzu. Na molo ludzie pracowali niczym mrówki, usuwając postrzępione kawałki betonu i żelastwa. Port, który był zamknięty przez pięć dni i przeszukany w tym czasie czy nie ma w nim min, został tego ranka częściowo otwarty. Wiele wypalonych statków zostało już wyciągniętych w morze, i tam zatopionych. Przy pobliskim nabrzeżu wciąż tliła się barka z węglem.

Ciemna, pokryta olejem woda w basenie portowym wyglądała złowieszczo. Jeden z marynarzy przypomniał sobie, że po nalocie unoszący się na wodzie kożuch oleju miał 30 cm grubości. Była to mieszanka wysokooktanowej benzyny i paliwa z kilkunastu statków oraz, jak podejrzewał Alexander, gaz musztardowy lub jego pochodna, prawdopodobnie zrzucona przez Niemców wśród bomb zapalających. Zastanawiał się, jakie inne czynniki mogły się znaleźć w tej mieszance. Niemcy posiadali bomby fosforowe i magnezowe, które spowodowałyby głębokie oparzenia chemiczne i urazy oczu. Inną możliwością było to, że aliancki statek przewoził pociski z białym fosforem i pojemniki z substancją do stawiania zasłony dymnej, a które zostały uwolnione, gdy jednostka została trafiona.



Gdyby to był atak gazowy z powietrza, ustalenie, które statki zostały trafione i w jakiej kolejności, pomogłoby mu zrozumieć, które załogi zostały najbardziej narażone. Przy ataku z powietrza także ci, którzy nie znaleźli się w wodzie, wdychaliby znaczne dawki szkodliwych oparów. Alexander uznał także, że w przypadku ataku powietrznego skaziłby on wszystkie statki, a także cały teren portu - tyle że nie znalazł dowodów na jego duże zanieczyszczenie.

Kiedy ponownie rozmawiał z brytyjskimi władzami portowymi, te nadal „stanowczo stwierdzały, że w okolicy nie było gazu musztardowego”. Niezrażony Alexander szczegółowo opisał okropne oparzenia, które widział w szpitalu, i upierał się, że nie ma możliwości, aby mogły one zostać spowodowane przez cokolwiek poza chemikaliami. Spośród 534 mężczyzn przyjętych po ataku do szpitali, 281 cierpiało na objawy zatrucia gazem musztardowym. Tego dnia umarło kolejnych 45 osób.

Wobec uporu Alexandra, władze zaczęły się wahać, ale w końcu dopuszczono jedynie myśl, że gdyby w porcie znajdował się gaz musztardowy, „mógłby pochodzić tylko z niemieckich samolotów”.

I nie wiadomo jak długo jeszcze trwała by ta przepychanka, gdyby nie przełomowe wydarzenie. Oto nurek któremu Alexander kazał przeszukać dno portu, znalazł pęknięte skorupy bomb gazowych. Badania przeprowadzone na miejscu wykazały ślady gazu musztardowego. Oficerowie uzbrojenia z US Air Force zidentyfikowali skorupy jako należące do 100-funtowej AMERYKAŃSKIEJ bomby M47A2 z gazem musztardowym!

I co teraz?

Churchill zabronił informowania kogokolwiek o tych bombach, ponieważ obawiał się, że jeśli Niemcy dowiedzą się o ładunku na „Johnie Harveyu” mogą uznać, iż alianci planują rozpoczęcie wojny chemicznej, w związku z czym wykonają atak wyprzedzający. W 1944 roku amerykański Szef Sztabu oznajmił, że w przypadku takiego ataku nie byłoby identycznego odwetu, a jedynie natychmiastowe wyjaśnienie Niemcom, że amerykańska broń chemiczna została przywieziona tylko na „wszelki wypadek”, a nie do użycia na froncie.

Szczegóły owych dramatycznych wydarzeń zostały ujawnione przez Amerykanów dopiero w 1967 roku.

Połowa grudnia. Zatopiony statek typu Liberty. Port otwarto ponownie dopiero w lutym 1945


*

W rezultacie nalotu – i jego niecodziennych konsekwencji – do szpitala trafiło 628 osób, z których do końca roku zmarło 83. Nie są tu wliczone ofiary które zginęły na miejscu – na statkach lub na kejach. Można przyjąć, że łączna liczba śmiertelnych przypadków wśród marynarzy i wojskowych przekroczyła tysiąc. Nieznana jest liczba ofiar cywilnych, bo i nikt nie miał wtedy do nich głowy.

*

Po wojnie Amerykanie zatopili w pobliżu Bari nieznaną ilość fosgenu, cyjanowodoru, chlorku cyjanu u dodatkowo gazu musztardowego. W 1997 odnotowano pierwsze przypadki, gdy lekkim, spowodowanym przez gaz musztardowy oparzeniom, uległo kilku włoskich rybaków.

--

 
10-10-20 16:23  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
yak   

Akurat wsiadam do pociągu a tu opowieść na drogę. Czytałem o tym nalocie w Tygrysku, ale tytuł uleciał z głowy. Kto podpowie?

 
10-10-20 17:38  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Przeleciałem w necie wszystkie tytuły Tygrysów, ale żaden mi nie pasował do nalotu na Bari.

 
10-10-20 18:08  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
yak   

Mam. Podstępna śmierć Tytuł pasuje.

 
10-10-20 18:22  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Tak jest, brawo! Na stronie lubimyczytac napisano, o czym jest ten tomik: "Próby wykorzystania gazów bojowych przez aliantów, przerwane zbombardowaniem przez Niemców portu w Bari", co jest oczywistą bzdurą.

 
10-10-20 19:25  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
yak   

W tej książce powód pojawienia się bomb w porcie był, o ile pamiętam taki jak podałeś w opowieści. Bzdur tam nie było, chyba. Ale opis treści książki pochodzi raczej ze strony kulinarnej: lubimypieprzyćoksiążkachktórychniemieliśmywręku.pl :-) Inaczej trudno taką pomyłkę wyjaśnić.
....

Post zmieniony (10-10-20 19:29)

 
10-10-20 19:48  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Nie czytałem tego tomiku, więc jedynie zacytowałem recenzję. Poza tym z zasady nie wykorzystuję polskich źródeł (dlatego nie zrobiłem kopiuj-wklej z książki mojego guru, nieodżałowanego pana Pertka)

 
17-10-20 12:18  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 561


BŁĄD NAWIGATORA MITENKOWA


W Opowieści 443 pt. SZTORM NA WOŁDZE poznaliśmy typową rzeczną rosyjską jednostkę („Bułgaria”), wożącą turystów w rejsy po Donie i/lub Wołdze, trwające od trzech do nawet siedemnastu dni.

Trasy rzecznych wycieczkowców


W takie właśnie rejsy wciąż wyrusza tego rodzaju statek, zbudowany w 1982 roku „Aleksandr Suworow”. Zbudowany w... czechosłowackiej – obecnie słowackiej – stoczni w Komarno, skąd długą drogą po Dunaju dotarł na Morze Czarne, a stamtąd na Wołgę.

, ,

A oto, co obecnie mają na nim do dyspozycji pasażerowie:
- 2 restauracje – w cenę biletu wchodzą trzy posiłki dziennie
- salę konferencyjną, najczęściej jednak grającą rolę tanecznej, oraz telewizyjno-kinowej
- dwa bary: jeden z nich to disco bar, a w drugim jest wi-fi
- salon czytelniczy
- pokład słoneczny
- centrum medyczne
- prasowalnię
- kiosk z pamiątkami
- pokój masażystów
- klub dziecięcy

A co z mającymi 307 miejsc kabinami?
- 1 klasy Luks
- 1 klasy Półluks (ciekawa kategoria)
- 20 pojedynczych
- 37 podwójnych
- 62 podwójnych, z piętrowymi łóżkami
- 27 potrójnych
w każdej z nich szafa, radio, klimatyzacja, łazienka (raczej łazieneczka) z prysznicem, no i okno: z każdej kabiny można było podziwiać mijane widoki.

, ,

Kabina klasy Luks, na planie statku numer 139. Tak jak i kabina klasy Półluks (na prawej burcie, numer 132), była ona cztery razy większa od zwykłej kabiny
,

Wprawdzie w 1983, kiedy to dzieje się akcja niniejszej Opowieści powyższa oferta pewnie była ciut skromniejsza – a już na pewno nie było w niej wi-fi! – ale niewątpliwie w trakcie rejsu na „Suworowie” można było znakomicie zrelaksować się. I jeszcze jako ciekawostka, obecne ceny za wycieczki za osobę, przeliczone na złotówki:
- 3 dni PLN 770
- 11 dni – PLN 2.825
- 17 dni – PLN 4.455
w tym śniadanie, obiad, kolacja. Za przejazd „all inclusive” stawki są wyraźnie większe.

*

Obie części leżącego nad Wołgą miasta Uljanowsk (patrz mapa), od 1916 roku łączył kolejowy Most Imperatorski. W latach pięćdziesiątych przeszedł on modernizację podczas której most poszerzono, dzięki czemu można było dodać jezdnię. Co ciekawe, aż do dzisiaj zachowano jego „nieprawomyślną ideologicznie” nazwę! Z kolei na odwrót mieszkańcy postąpili z nazwą miasta, pochodzącego od Lenina (jego właściwe nazwisko to Uljanow), która obowiązywała od 1924 roku. W 2008 burmistrz zgłosił propozycję powrotu do historycznej nazwy Symbirsk, ale okazało się, że mieszkańcy zdecydowanie obstają przy upamiętnieniu Lenina...

,


Po tym historycznym wtręcie, wracamy do samego mostu. Jego konstrukcja opierała się na kilkunastu potężnych filarach. Statki powinny przepływać pomiędzy trzecim i czwartym przęsłem, co było zresztą nakazane w „Lokalnych zasadach żeglugi w dorzeczu Wołgi”. Dla załogi „Suworowa” nie było to nic nowego, ponieważ do czerwca 1983 roku wycieczkowiec wielokrotnie tamtędy przepływał. Kaszka z mlekiem.

*

W kolejny rejs statek wypłynął z Rostowa nad Donem, aby następnie, korzystając ze zbudowanego przez łagierników Kanału Wołga-Don, przedostać się na Wołgę. W niedzielny wieczór 5 czerwca 1983 roku „Suworow” zbliżał się od południa do Uljanowska. Według oficjalnych, późniejszych a mało wiarygodnych danych, na wycieczkowcu znajdowało się 330 pasażerów – wśród nich większość stanowili górnicy z rodzinami, którym nawet do 80 procent ceny rejsu dopłacały kopalnie - 50 członków załogi, 35 obsługi hotelowej i 23 osoby płynące „nieoficjalnie”, a będące przyjaciółmi oraz krewnymi załogi: ci rozgościli się w marynarskich kwaterach.

Górny pokład był pełen pasażerów którzy właśnie skończyli jeść kolację, i czekali na wieczór rozrywek. Póki co z jednej strony sali „konferencyjnej” trwała aukcja pamiątek z rejsu, a po drugiej kilkanaście par tańczyło przy wtórze muzyki z płyt. Następnym punktem programu miała być projekcja rosyjskiego kryminału „Powrót świętego Łukasza”, i to właśnie spowodowało zebranie się w sali i na pokładzie około 200 osób.

Usytuowana na górnym pokładzie pomiędzy sterówką a kominami sala konferencyjna, na co dzień pełniąca rolę telewizyjno-kinowej, oraz tanecznej. Na planie opisana jako Конференц-зал


Sala widziana od strony kominów





O 20:00 w sterówce zameldował się pierwszy oficer Jewgienij Mitenkow, a za sterem stanął pełniący z nim wachtę Iwan Ugarow. Kapitan, 52-letni Władimir Klejmienow odpoczywał w kabinie, ponieważ jego wachta miała się rozpocząć dopiero o północy.

Mitenkow podchodził do mostu bez żadnej emocji, ponieważ wielokrotnie już pod nim przechodził, i to w obu kierunkach. Statek szedł całą naprzód, co oznaczało szybkość 25 km/godzinę. Jak po wszystkim zeznało dwóch stojących przy drzwiach sterówki pasażerów, pierwszy oficer czytał jakąś książkę, pozostawiając ster w rękach mało doświadczonego Ugarowa. W rezultacie statek wpłynął pod most w złym miejscu, o dwa przęsła od właściwego toru czyli tam, gdzie filary zmniejszały już swoją wysokość!

Ci, którzy o 22:45 przebywali już w swych kabinach, usłyszeli głuchy odgłos, oraz poczuli nagły wstrząs. Na górze trwała w tym czasie prawdziwa hekatomba. Stalowe przęsło mostu w sekundy zmiażdżyło sterówkę, a następnie – ponieważ statek wciąż posuwał się do przodu – niczym gigantyczna gilotyna rozgniotło salę konferencyjną, przepchało tony żelastwa wzdłuż całego górnego pokładu rozcierając na miazgę stojących tam ludzi, rozerwało kominy i wreszcie zepchnęło mnóstwo metalowych szczątków w dół, na pokład rufowy, niosąc śmierć znajdującym się tam ludziom! Kto miał szczęście znajdować się blisko relingu skakał do wody nie bacząc na to czy umie pływać, czy nie.

Przerywana linią zaznaczone elementy zmiażdżone przez przęsło mostu


Rufa statku


Nieszczęścia dopełnił fakt, że w chwili zderzenia z mostem, akurat przejeżdżał na nim pociąg towarowy. Siła kolizji przesunęła tor o pół metra, w wyniku czego wykoleiło się 11 z 56 wagonów. Na statek posypały się tony węgła, drewnianych belek i pszenicy. Szczęściem w nieszczęściu było to, że wchodząca w skład pociągu cysterna z benzyną wprawdzie wykoleiła się i zawisła nad statkiem, ale ostatecznie utrzymała się na moście. Trudno wyobrazić sobie rozmiar tragedii, gdyby wagon spadł, a benzyna zapaliła się!



Jako pierwszy na miejscu znalazł się kapitan milicyjnej łodzi motorowej Wiaczesław Guszczin, dzięki któremu wydobyto z rzeki dziesiątki ludzi. Wspomina jeden z milicjantów:
„Wyciągnęliśmy dziewczynę. Ruda, bardzo ładna. Obie stopy miała odcięte, Ale była w takim szoku, że wyrwała się nam i pobiegła po pokładzie. Po prostu na tych zakrwawionych kikutach. Byłem również zaszokowany, bo patrząc na nią, pomyślałem: zapaskudzi mi pokład. Pokład który spływał krwią”

Była to prawdopodobnie ta sama dziewczyna, którą zajął się w szpitalu lekarz Piter Rakow. Opowiadał potem o dziewczynie z urwanymi obu stopami. Była przytomna. Gdy spytał ją o nazwisko, odpowiedziała „Nieszczęśliwa”.

Rozmiar tragedii przytłaczał. Oficjalnie doliczono się 170 śmiertelnych ofiar wśród pasażerów i 6 wśród załogi. Ciała, a raczej ich szczątki znajdowano w Wołdze – nawet w jej delcie – jeszcze przez miesiąc. Szpital w Uljanowsku pełen był ludzi z szarpanymi ranami, i amputowanymi kończynami: wiele z nich oderwanych przez przesuwająca się przez statek masy stali, aluminium, belek i węgla. Ogromnym problem dla personelu medycznego był fakt, że rany były zanieczyszczone węglem i ziarnem.

Oszczędźmy sobie opisu pracy kadetów ze szkoły w Uljanowsku, skierowanych do zbierania i segregowania ludzkich szczątków na statku. Jak powiedział szkolący się wówczas na czołgistę Wasilij Łynczenko, „Wszystko było polewane wódką. Inaczej nie dało się temu sprostać”.



Zgodnie z zasadą „wypadki zdarzają się w krajach kapitalistycznych, ale nie w ZSRR”, Uljanowsk z miejsca ogłoszono miastem zamkniętym, odcinając także łączność telefoniczną. Z pociągów i autobusów wypuszczano tylko rodziny ofiar. Ich liczba była jednakże tak wielka, że bardzo szybko zorientowano się, iż nie da się ludziom zamknąć ust. Po dwóch dniach, 7 czerwca TASS wydała krótki i suchy komunikat:
„Komitet Centralny KPZR [Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego] i Rada Ministrów ZSRR. 5 czerwca na Wołdze, w pobliżu miasta Uljanowsk, statek pasażerski „Aleksandr Suworow” miał wypadek [sic!], który spowodował ofiary w ludziach. Komitet Centralny KPZR i Rada Ministrów ZSRR wyraża głębokie współczucie rodzinom i bliskim ofiar”.
Ani słowa o liczbie ofiar, ani słowa o tym, na czym ów „wypadek” polegał!

Na miejscu zjawiła się państwowa komisja z Hajdarem Alijewem, członkiem KC KPZR na czele tak, jakby był on właściwą osobą do badania takich przypadków. Z dna wydobyto resztki sterówki z poszarpanymi szczątkami Mitenkowa i Uwarowa. Testy wykazały, że byli trzeźwi. Dlaczego zatem stało się to, co się stało?

- Po pierwsze, wbrew przepisom, w chwili zderzenia oświetlenie przęsła mostu nie było włączone. Niewiarygodne, ale w trakcie dochodzenia okazało się, że nigdy nikomu tego obowiązku oficjalnie nie powierzono!
- Po drugie, na przęśle pod który skierował się statek znajdowała się budka strażnika (jesteśmy w ZSRR!), którą w ciemności można było wziąć za oznaczenie miejsca do przepłynięcia.
- Po trzecie, pomimo praktyki, Mitenkow mógł zapomnieć o nietypowym usytuowaniu przęsła „żeglugowego” – nie pośrodku mostu, jak na zdrowy rozsądek być powinno, ale bliżej prawego brzegu. To wszystko złożyło się na 176 ofiar plus 49 rannych. Są to dane rządowe, skądinąd mało wiarygodne: nieoficjalnie wiadomo, że w szpitalu znalazło się ponad STU rannych, z których część zmarła.
- Nie wzięto pod uwagę słów pasażerów, widzących Mitenkowa czytającego na wachcie książkę.

Współczesne zdjęcie pokazuje, jak blisko prawego brzegu przebiega tor wodny


Jak to zwykle bywa, za wszystko co się dzieje na statku, odpowiada kapitan. Klejmienow zeznał, że uciekając przed niechybną śmiercią wyskoczył do wody, gdzie uratował jednego z nieumiejących pływać pasażerów. Razem z nim dopłynął do brzegu, gdzie jednak nie włączył się do akcji ratunkowej. Tłumaczył to fatalnym samopoczuciem i zaleceniem badającego go lekarza, aby jak najszybciej znalazł się w szpitalu. Tyle że:
- świadek stwierdził że Klejmienow zwrócił się z prośbą o pomoc lekarską dopiero kilka godzin po dotarciu na brzeg, i
- przeprowadzone w szpitalu badania nie wykazały żadnych poważniejszych obrażeń.
Coś jednak musiał być niedobrze ze zdrowiem kapitana, ponieważ przez tydzień trzymano go w szpitalu, i dopiero potem aresztowano, po czym przewieziono do moskiewskiego więzienia Lefortowo.

Sąd uznał Władimira Klejmienowa winnego braku dyscypliny na statku, oraz niedopilnowania właściwej nawigacji w tak newralgicznym miejscu i to w nocy, skazując go na dziesięć lat. Dwa więzienia w których przebywał nie były zresztą specjalnie ciężkie, ponieważ przebywali w nim głównie skazani za jakieś niedopatrzenia. Ze względu na bardzo zły stan zdrowia kapitana zwolniono już po czterech latach, w listopadzie 1987 roku. Powrócił do pływania, tyle że na niewielkich jednostkach pomocniczych Marynarki Wojennej. Stres i wyrzuty sumienia doprowadziły go do śmierci w wyniku ataku serca latem 1990 roku.

Kapitan Władimir Klejmienow


Sam statek został wyremontowany, i jak już wiemy, pływa nadal.

Wycieczkowiec w stoczni remontowej. Do pomocy zjawili się także stoczniowcy z Komarowa


W 2006 roku przy moście upamiętniono w bardzo skromny sposób ofiary kolizji



--

Post zmieniony (26-10-20 10:28)

 
17-10-20 12:20  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

A następnym razem postrzelamy sobie jak diabli: Dżaponia kontra Juesej!

P.S. Lecieć dalej z tymi klockami, czy wreszcie dać sobie spokój i przejść na konradusową emeryturę?

Post zmieniony (17-10-20 12:23)

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 65 z 80Strony:  <=  <-  63  64  65  66  67  ->  => 

 Działy  |  Chcesz sie zalogowac? Zarejestruj się 
 Logowanie
Wpisz Login:
Wpisz Hasło:
Pamiętaj:
   
 Zapomniałeś swoje hasło?
Wpisz swój adres e-mail lub login, a nowe hasło zostanie wysłane na adres e-mail zapisany w Twoim profilu.


© konradus 2001-2024