KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok rozszerzony (50 postów/stronę)  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 51 z 80Strony:  <=  <-  49  50  51  52  53  ->  => 
11-02-20 20:59  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Pisałeś Andrzeju o wstawianiu zdjęć i opłatach za nie mam więc pytanie - czy nie możesz wstawiać zdjęć bez tych cholernych reklam ?
Tak jak to poniższe (również via Postimage)


Post zmieniony (11-02-20 21:00)

 
12-02-20 13:32  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
ukp   

Ryszard
zainstaluj sobie AdBlocka i problem z głowy. Stopuje wszystkie reklamy.

Pozdrawiam
ukp

--
Na razie pilny obserwator, ale relacja/galeria tuż, tuż

 
12-02-20 19:56  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Andrzeju to nie chodzi o moje zdjęcia, które wstawiam bo są bez reklam ale o Twoje a można je wstawiać bez reklam i problem z głowy.

Post zmieniony (12-02-20 19:56)

 
13-02-20 08:57  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (04-04-20 11:29)

 
24-02-20 11:59  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 535

SŁOWO PRZECIWKO SŁOWU

Zwodowany w roku 1859 w Londynie pasażersko-towarowy bocznokołowiec już w fazie projektowania był przeznaczony do wożenia opium pomiędzy Indiami (Brytyjskimi), a portami Chin. Skąd Brytyjczykom przyszło do głowy opium?

No cóż, Królestwo kupowało w Chinach duże ilości ryżu, herbaty czy jedwabiu, płacąc za to srebrem. Na swoje nieszczęście Chińczycy grubo przesadzili nie pozwalając na import brytyjskich towarów przemysłowych, wobec czego Brytyjczycy coraz intensywniej zaczęli zastanawiać się, w jaki sposób ograniczyć wywóz srebra do Chin. W końcu wpadli na znakomity z ich punktu widzenia pomysł płacenia za importowane towary produkowanym w Indiach opium! Dwie „wojny opiumowe” doprowadziły w końcu w roku 1860 do zalegalizowania handlu narkotykiem na chińskim terytorium. I to właśnie było powodem zaprojektowania „Ly-ee-moona”, jednego z wielu statków na opiumowym szlaku.

Na próbach morskich statek osiągnął aż 17 węzłów, otrzymując nieformalny tytuł najszybszego brytyjskiego statku w historii! Wiele wskazuje na to, że ówczesny królewski jacht „Victoria and Albert” był bliźniaczą jednostką, różniącą się nieco co oczywiste, jeśli chodzi o wewnętrzne wyposażenie i wystrój. Tylko nieco, ponieważ „Ly-ee-moon” znany był ze wspaniałego umeblowania, mocno odbiegającego na plus od ówczesnych standardów. Dziś już nie wiadomo czym się kierował armator, zamawiając tak bardzo luksusowe wnętrza na statku mającym pływać daleko od Europy.

„Victoria and Albert”, tu już po częściowej przebudowie


Właścicielem bocznokołowca był mająca siedzibę w Hong Kongu brytyjska - a jakże - firma Dent and Company, która nadała nowemu nabytkowi charakterystyczną nazwę. Ly-ee-moon (niekiedy pisane Lyeemoon) to jeden z kanałów w Hong Kongu. Parowiec mierzył 86 metrów i miał 1202 GRT. Parową maszynę mogły wesprzeć w każdej chwili zastąpić żagle rozpięte na trzech masztach: „Ly-ee-moon” był barkentyną.

Dziewicza podróż rozpoczęła się w Southampton 19 lipca 1860 i zakończyła w Hong Kongu 14 grudnia, po 148 dniach. Ponieważ łopatkowy napęd okazał się bardzo paliwożerny, dla oszczędności węgla znaczną część trasy statek przebył pod żaglami.

„Ly-ee-moon” na chińskich wodach


Już w Chinach, z nieznanych powodów Dent and Company prawie natychmiast odsprzedała statek innej firmie z Hong Kongu, Jardine, Matheson and Company.

„Ly-ee-moon” cieszył się wielkim powodzeniem wśród pasażerów, głównie z powodu wspominanych już wspaniałych, wręcz luksusowych wnętrz. Powszechnie podziwiano także długi na 30 metrów, pełen pięknych mebli salon. Pierwszy kapitan, Norman Hill, był tak zachwycony swoim statkiem, że gdy po powrocie do Londynu wybudował tam wielki dom, nazwał go LY-EE-MOON. Na części szyb kazał umieścić kolorowe wizerunki parowca. Uległy one niestety zniszczeniu w 1940 roku, w wyniku nalotów Luftwaffe. Dom przetrwał do roku 1960, kiedy to zburzono go w związku z realizacją dużego planu urbanistycznego.

W jaki sposób Hill nazbierał tyle pieniędzy, żeby postawić wielki, wystawny dom? No cóż, zgodnie z maksymą pecunia non olet, w trakcie amerykańskiej wojny secesyjnej kapitan odbył szereg rejsów na łamaczach blokady, dostarczając konfederatom co tylko sobie życzyli począwszy od broni i amunicji, a kończąc na francuskim szampanie i najdroższych materiałach i koronkach.

Ly-ee-moon kapitana Hilla


Luksusowy czy nie, głównym zadaniem „Ly-ee-moon” było wożenie opium, i wykorzystywano tak parowiec przez kilka lat. Następnie sprzedano statek japońskiemu armatorowi, który przemianował go na „Tahei Maru”. W 1872 (lub 1874) roku stojący na kotwicy w Hong Kongu parowiec został staranowany przez inną jednostkę, w wyniku czego poszedł na dno. Ponieważ jednak głębokość w tym miejscu nie była znaczna, udało się podnieść wrak, który po stoczni popłynął pod żaglami do Anglii. Tam zainstalowano na nim nowe, ekonomiczniejsze maszyny, oraz zmieniono napęd na śrubowy.

Parowiec po zmianie napędu, już bez bocznych kół


Z Anglii statek popłynął do Sydney, gdzie za 30.000 funtów przejął go nowy armator, N.S.A. Company. „Ly-ee-moon” – bo przywrócono mu oryginalną nazwę – miał pływać pomiędzy wschodnią Australią a Fiji i innym wyspami Pacyfiku. Niewiele jednak brakowało, aby jego żywot zakończył się 4 listopada 1877 roku, kiedy to podczas postoju na stoczni wybuchł groźny pożar, który o mało co nie zniszczył statku. Trzeba było osadzić go na dnie, aby opanować płomienie. Remont pochłonął 4.000 funtów, a przy okazji usunięto trzeci maszt.

„Ly-ee-moon” jako dwumasztowy szkuner


W tym samym roku nowym właścicielem stał się ASNC (Australasian Steam Navigation Company Ltd). Już samo słowo „Australasian” mówiło, iż statek nadal będzie pływał pomiędzy Australią (Melbourne, Sydney, Brisbane, Cooktown i Somerset) a portami Azji, wśród których pierwsze skrzypce grał Hong Kong. Somerset, niewielki redowy port położony w okolicach Cape York, najbardziej wysuniętego na północ przylądka kontynentalnej Australii, jest obecnie opuszczonym „miastem-duchem”.

W sobotę 29 maja 1886 roku statek wyszedł z Melbourne do Sydney, pierwszego portu na długiej drodze. Załoga liczyła 41 ludzi, a pasażerów było formalnie 45, w tym 26 pasażerów salonowych i 19 pasażerów bezkabinowych (tzw. steerage), ale ta ostatnia liczba jest z pewnością zaniżona. Dlaczego? No cóż, niemożliwe jest ustalenie liczby steerage, z których część weszła na pokład w ostatniej chwili, a przez to nie ujęto ich w spisie portowego agenta. Znamy tę praktykę z wielu wcześniejszych Opowieści. Przeciwieństwem steerage byli tak zwani pasażerowie salonowi.

Wyjaśnijmy przy okazji, co dokładnie oznaczało określenie „pasażer salonowy”. Otóż w owych czasach standardem było umieszczanie kabin po obu stronach salonu, z bezpośrednim nań wyjściem. Zakwaterowanych w takich kabinach nazywano właśnie pasażerami salonowymi.

Kapitanem parowca był Arthur W. Webber. Trzeci oficer, James Fotheringham, również miał patent kapitański. Na poprzednim statku, parowcu „Australia”, służył jako pierwszy oficer, a przedtem był pierwszym po Bogu na żaglowcach. ASNC musiało nieźle płacić, skoro Fotheringham zadowolił się na „Ly-ee-Moon” tak niskim stanowiskiem! Zresztą nie był jedynym oficerem z kapitańskim patentem – identyczne dokumenty posiadali także pierwszy oficer George H. Morrison i trzeci oficer John Hutchinson.

Około godziny 21 następnego dnia statek znajdował się w sąsiedztwie latarni morskiej na Green Cape (Przylądek Zielony), postawionej tam trzy lata wcześniej. Jej światło było doskonale widoczne.

Latarnia Green Cape i pobliskie skały
,

Oddajmy głos latarnikowi Danielowi Whelanowi, który po rozmowach z pasażerami i częścią załogi „Ly-ee-moon” wysłał taki oto długi telegram do Sekretarza Izby Morskiej w Melbourne:

„Pogoda była dobra, a powietrze przejrzyste, wiatr południowo-zachodni i wzburzone morze [jak to się ma do słów iż pogoda była dobra?]. Ly-ee-moon minął Cape Howe [vide mapka poniżej] o 20:15 w odległości 1 mili, idąc kursem na północ ku Green Cape. Służbę na mostku miał trzeci oficer (Mr. Fotheringham). Kapitan zostawił instrukcję, żeby po podejściu w pobliże przylądka, zawołać go [na mostek]. Gdy został zawołany, parowiec płynął wprost na skały, i było niemożliwością uniknąć niebezpieczeństwa. Dziesięć minut po zderzeniu statek przełamał się na śródokręciu.

Usual course of Sydney steamers – Zwyczajowa droga parowców do Sydney
Locality of wreck – Miejsce gdzie leży wrak



Tylna część została na skałach, podczas gdy przednia zdryfowała w pobliże brzegu. Przez obie części przelewały się fale. Gdy przednia część dryfowała na północny-zachód, zwalił się główny maszt na którym znajdowało się czterech ludzi, [później] uratowani. Wszyscy którzy ocaleli, przebywali na przedniej części statku. Przedostali się na ląd dzięki dostarczonej przeze mnie linie. Pomagali mi z całych sił szef telegrafu [z obsługi latarni], bosman i trójka ludzi, którzy jako pierwsi wyszli na ląd. Uratowało się pięcioro pasażerów salonowych i dziesięć osób z załogi. Jako ostatni wrak opuścił kapitan.

Wszyscy którzy pozostali w salonie [chodzi o salon rufowy] zginęli. Część rufowa tkwiła na skałach, przelewały się przez nią fale, nie było możliwości udzielić im pomocy”.

Tyle latarnik, i jego zwięzłe przedstawienie najważniejszych faktów. Mnóstwo za to szczegółowych informacji miał do przekazania kapitan Arthur W. Webber. Oto jego zeznanie przed koronerem, Mr. Rawlinsonem:

„Byłem kapitanem Ly-ee-moon. Zidentyfikowałem ciało Maud Campbell, pasażerki salonowej, ale nie rozpoznałem innych. Matka panny Campbell i jej siostra także były na statku.

Ly-ee-moon był w drodze z Melbourne do Sydney, wychodząc z Melbourne 29 maja o 12:30. Miałem 26 pasażerów salonowych i 41 członków załogi [razem z nim samym].

Wszystko było dobrze, zanim doszliśmy do Green Cape. Mieliśmy ładną pogodę z przejrzystym powietrzem i świeżym zachodnim wiatrem, oraz umiarkowanym stanem morza. W niedzielę około 21:30 parowiec wszedł na skały Green Cape na trawersie latarni, około 45-55 metrów od krawędzi klifu. W chwili zderzenia byłem w drodze na mostek. Wezwał mnie będący na wachcie trzeci oficer, James Fotheringham. Kiedy wszedłem [na mostek], statek zderzył się. Nie zauważyłem jakim kursem szliśmy w tej chwili. Na dziobie znajdował się marynarz wachtowy. Nie wiem, kto to był. Sterowanie prowadzono z pomieszczenia znajdującego się pod mostkiem [oficer wydawał komendy sternikowi przez rurę głosową]. Zszedłem z mostku na godzinę i kwadrans przed zderzeniem. Gdy znalazłem się w kabinie, statek był na trawersie Cape Howe, o milę od przylądka.

Gdy schodziłem z mostku, od 15 minut był na nim trzeci oficer. Widzieliśmy światło Green Cape na północ-północny zachód, odległe o około 15 mil. Płynęliśmy z szybkością 11 i ¼ węzła na godzinę [! – owo „na godzinę” prawdopodobnie dodał od siebie koroner]. Kiedy opuszczałem mostek, był na nim tylko trzeci oficer.

Od lewej kapitan Arthur W. Webber i trzeci oficer James Fotheringham


Poleciłem mu sterować na północ według kompasu na mostku i powiedziałem, że to samo powiedziałem sternikowi. Podany trzeciemu oficerowi kurs powinien doprowadzić do minięcia przylądka [Green Cape] w odległości 1 mili. Powiedziałem także żeby po zbliżeniu się do światła [latarni], zawołał mnie. Powiedziałem w charakterze wskazówki że możemy nawet całkowicie bezpiecznie minąć przylądek w odległości pół mili ale dodałem, że ma na pewno wezwać mnie przy podchodzeniu do latarni, żebym mógł sprawdzić pozycję statku, tak jak robię to zawsze przy mijaniu niebezpiecznych miejsc. To była jego pierwsza podróż ze mną. Jego wachta trwała od 20 do 24.

Wezwał mnie na mostek dwie minuty przed zderzeniem. Gdy tylko zawołał, natychmiast opuściłem kabinę. Wzywając mnie, trzeci oficer powiedział „Zbliżamy się do latarni, sir” ale nie było to wypowiedziane tonem zwiastującym niebezpieczeństwo. W drodze do sterówki ujrzałem po lewej fale rozbijające się o skały. Z miejsca dałem komendę ster maksymalnie w prawo. Potem przeszedłem na lewą stronę [lewe skrzydło mostku] żeby zobaczyć światło latarni, które znajdowało się leciutko po lewej stronie dziobu. Jaskrawo świeciło. Wskoczyłem do sterówki pomóc sternikowi przełożyć ster na prawo wiedząc, że tylko to pomoże ominąć skały. Później ruszyłem na mostek żeby zatrzymać maszynę albo, jeśli to konieczne, dać wstecz. To [już] zrobił trzeci oficer.

Po wyjściu ze sterówki podszedłem do telegrafu maszynowego i wtedy statek uderzył o skały. Telegraf był ustawiony na „Cała wstecz”, co zmieniłem na „Maszyna stop”.

Wycofanie statku na głęboką wodę mogło być niebezpieczne nawet, gdybym był w stanie tego dokonać. Od chwili wezwania mnie do zderzenia nie minęło więcej niż dwie minuty. Kiedy dałem komendę na ster „maksymalnie w prawo”, było bardzo mało czasu na zmianę kursu. W niebezpieczeństwie pierwszą komendą na maszynę winno być „Stop”, zamiast „Cała wstecz”. Uważam, że wypadek nastąpił z powodu zwykłego niedbalstwa. O 21 sprawdziłem pozycję statku i byłem zadowolony z trzymanego kursu. Żagle były postawione, ale po zderzeniu natychmiast zostały opuszczone. Statek przełamał się po dziesięciu minutach.

Zapomniałem powiedzieć że gdy patrzyłem na telegraf, powiedziałem do trzeciego oficera „Dlaczego pozwolił pan podejść tak blisko [lądu] nie wołając mnie?” Trzeci odpowiedział: „Myślałem że chce pan podejść bliżej do przylądka”. Nie było czasu na wyjęcie i wystrzelenie rakiet. Znajdowałem się z przodu statku i nie wiedziałem, czy jest dostęp do szalup. Skały znajdowały się dokładnie nad kotłem. [Kiedy statek przełamał się], tylna część pozostała na skałach, a przednia dryfowała w stronę lądu.

Posłałem po pierwszego oficera, ale nie znaleziono go. Sądziłem, że jest przy szalupach. Przeszedłem wzdłuż lewej burty do przodu i powiedziałem marynarzowi, aby ten kazał przynieść cieśli trochę flar. Potem zobaczyłem trzeciego oficera i kazałem mu opuścić żagle. Kiedy to robił, odezwał się: „Łamie się pośrodku, sir.” Spojrzałem, i zobaczyłem połówki statku. Podzielił się pomiędzy kominami. Pobiegłem do drzwi salonu po prawej burcie krzyknąć, żeby pasażerowie wyszli na pokład. Schody w salonie rozleciały się. Woda dostawała się do wnętrza z ogromną siłą. Zobaczyłem unoszące się na wodzie ciało kobiety. Światła w salonie świeciły jasno. Żaden z pasażerów nie przedostał się tą drogą [rozwalonymi schodami] na pokład. Przez bulaje wyciągnięto chłopca Harry Adamsa, a po nim czterech innych pasażerów salonowych: wielebnego W. Poole, państwo Herbertostwo Lumsdaine [czyli Herbert Lumsdaine z żoną], Harris i Alfred Smith. Żadna kobieta ani pasażer steerage nie uratowali się. Ocaleli drugi i trzeci oficer, cieśla, bosman, pięciu starszych marynarzy, jeden marynarz i mechanik. Wszyscy uratowani znajdowali się w przedniej części statku.

Pierwsza czwórka uratowała się dzięki złamanemu masztowi. Udało to się po trzech kwadransach od przełamania się statku. Na lądzie pomagał im człowiek o nazwisku Whelan [latarnik]. Pozostali przedostali się na ląd po linie około pięć godzin po zderzeniu”.

*

Przerwijmy na chwile relację kapitana i dowiedzmy się, w jaki sposób rozbitkowie uratowali się. Jako pierwszy przedostał się na skały bosman, a po nim trójka marynarzy – i wtedy czubek masztu złamał się, odcinając tę drogę ewakuacji. Wtedy to zjawił się na miejscu latarnik, a po nim kilku jego ludzi.

Widoczny złamany maszt. Po lewej, na skale, stoi bosman




Do żyłki przywiązano mosiężną kłódkę, którą rzucano w kierunku wraku. Gdy wreszcie próba się powiodła, do żyłki przywiązano najpierw cienką linkę a potem kolejną, wystarczająco mocną, aby wytrzymać ciężar człowieka. Później ląd i statek połączyła pętla, do której przywiązano zrobione z linek prowizoryczne szelki.

Tak przebiegała ewakuacja rozbitków. W kółku podobizna 12-letniego Harry’ego Adamsa, którego wcześniej wyciągnięto na pokład przez bulaj kabiny. Chłopiec przeżył


*

Wracamy do relacji kapitana:

„Pozostałem na wraku do końca, opuściłem go jako ostatni. Straciłem wszystkie moje rzeczy i jedynie odzyskałem wyrzuconą na ląd skrzynię z niewielką sumą pieniędzy i sekstansem. Najdzielniejszym aktem odwagi popisał się trzeci oficer żeby uratować pasażerkę która wpadła do wody [skoczył za nią], ale niestety zginęła [rzucana przez fale spora belka rozbiła jej głowę]. Chciałbym też zwrócić uwagę na dzielność marynarza Borglanda. Ryzykując życie wszedł do ładowni przynosząc linę która pozwoliła nam się dostać na ląd. Na moją prośbę ten sam marynarz zabrał ze sobą na ląd chłopca. Wszyscy marynarze, oficerowie i pasażerowie zachowywali się spokojnie, nie tracąc zimnej krwi. Człowiek z lądu, Daniel Whelan grał zasadniczą rolę w uratowaniu nas, chociaż sam ryzykował życie.

Służyłem w kompanii przez prawie siedemnaście lat, a wzdłuż tych wybrzeży pływałem jako oficer i kapitan przez pięć lat. Nie było prądu, którego bym nie znał. Marynarz który stał na sterze, utonął.”

*

No i wszystko jasne. Zawinił trzeci oficer. Tyle że on też złożył zeznanie wobec tego samego koronera, który wysłuchał kapitana...

„Byłem trzecim oficerem na Ly-ee-moon. Patent kapitański otrzymałem z Izby Handlowej w Londynie. Pracowałem dla ASNC od 25 maja. To był mój pierwszy rejs dla tej kompanii. Wszedłem na statek w Sydney, po czym popłynąłem na nim do Melbourne”.

(W tym miejscu koroner poinformował świadka że nie musi odpowiadać na pytania, jeśli mogłoby to narazić go na odpowiedzialność karną).

J. Fotheringham odparł: „W żadnym razie nie boję się narażenia siebie na odpowiedzialność karną. Nie kłamałem, i nadal nie zamierzam kłamać. Wypadek zdarzył się w trakcie mojej wachty. Poszedłem na nią o 20:00. Statek podchodził do Cape Howe, był jakieś 3 mile na południe. Cape Howe był na trawersie, w odległości około trzy czwarte mili [około 1400 metrów]. Byłem na pokładzie o 20, ale nie objąłem wachty”.

Świadek [Fotheringham] zeznał, że od razu zapytał pierwszego oficera o kurs, i ten odpowiedział że kursu nie zna, ponieważ kapitan wyznacza go ze sterówki. Świadek widział kapitana w sterówce wraz ze sternikiem minutę po ósmej. O 8:30 kapitan wszedł na mostek i rozkazał sterować na północ. Dodał że chce minąć światło [latarni Green Cape] w odległości pół mili, tak blisko, że poprosił o zawołanie go gdy światło będzie na namiarze czterech punktów, lub też w każdym przypadku za kwadrans dziesiąta.

[Namiar czterech punktów - four-point bearing: mając cztery nierównoległe linie namiarów, pobranych w identycznych odstępach czasowych, można wyliczyć dokładnie pozycję wobec danego punktu na lądzie – w tym przypadku była to latarnia na Green Cape. Statek musi przy tych pomiarach iść stałym kursem i szybkością. Metodę tę stosowano aż do wynalezienia radaru].

Świadek kontynuował sterowanie na północ, a o 21:10 zawołał kapitana mówiąc mu, że są niezwykle blisko latarni i lądu. Kapitan odpowiedział że wszystko jest w porządku i że sam zaopiekuje się statkiem.

„Twierdzę iż kapitan dowodził statkiem w chwili zderzenia, prowadząc go ze sterówki. Kiedy byłem na drabince [w drodze na mostek] widziałem, jak kapitan wchodzi do sterówki. Gdy znalazłem się na mostku podszedłem do kompasu spodziewając się że statek oddala się od lądu, ale kurs nie został zmieniony. Przez pięć minut patrzyłem na dziób oczekując, że lada chwila zacznie odchodzić na wschód, oddalając się od lądu. Pomyślałem że coś jest nie w porządku i powiedziałem do rury głosowej [prowadzącej do sterówki]: Czy kapitan jest w sterówce? Kapitan odpowiedział: Tak – i nic więcej. Stanąłem przy telegrafie maszynowym. Jakieś pięć minut później poczułem wstrząs i ustawiłem telegraf na cała wstecz. Do tej chwili kapitana nie było na górnym mostku. Nie widziałem na co wjechaliśmy, ale byliśmy bardzo blisko lądu. Nie znam [tych] wybrzeży, ani nie widziałem mapy. Mapa była na statku, ale nieosiągalna dla oficerów [?!]. Nie mogliśmy zmieniać kursu bez poinformowania kapitana. Nie wydał [on] żadnych rozkazów aż do chwili zderzenia.

Kapitan podbiegł do telegrafu [należy sądzić że przybiegł ze sterówki, jeśli wcześniejsze słowa trzeciego oficera były prawdziwe] i zatrzymał maszyny. Kocioł wybuchł, ale nie słyszałem eksplozji. Wstrząs spowodował włączenie się parowego gwizdka. Gdy zawołałem [wcześniej] kapitana, byliśmy około 3,5 mili od skał. Od tej chwili do momentu zderzenia minęło 17 minut. Oczywiście gdybyśmy jechali wprost na jakiś statek lub skały mogliśmy zmienić kurs nie informując kapitana, ale tym razem nie widziałem fal przyboju. Co mnie zmyliło to wypowiedź kapitana, że zamierza minąć światło [latarni] w odległości pół mili. Wejście na skały nastąpiło około 9:27.”

I na koniec znacznie krótsze zeznanie bosmana Ole Thorpego:

„Byłem bosmanem na Ly-ee-moon. W chwili zderzenia spałem. Jeden z moich ludzi podszedł do mojej koi i poprosił o toporek. Dałem mu, i wziąłem drugi dla siebie. Powiedział mi, że weszliśmy na ląd. Ubrałem się i wyszedłem z toporkiem na pokład. Tam zobaczyłem światło latarni tuż obok nas i przełamany statek. Pomyślałem że szalup nie da się użyć, i że każdy winien zadbać o siebie. Przywiązałem się do olinowania [pierwszego masztu]. Po trzech czy czterech minutach maszt złamał się i opadł [górną częścią] na skały razem ze mną, i jeszcze trzema osobami. Przeszliśmy na skałę. Spotkaliśmy tam mężczyznę z latarni o nazwisku Whelan, który zaprowadził mnie pod wysoką skałę [klif] gdzie już był główny latarnik z moimi trzema marynarzami. Zabrali nas do domu i dali suchą odzież. Potem powiedziałem im że moje miejsce jest na dole żeby zobaczyć, czy nie dam rady uratować innych.

Kiedy zszedłem, Whelan [już] tam był. Nie mieliśmy liny do rzucenia na statek więc wróciłem po żyłkę wędkarską, włożyłem do lufy pistoletu wraz z dwoma kulami [?]. Myślałem że wystrzelę żyłkę na statek, ale to się nie udało. Znalazłem kawałek mosiądzu i przywiązałem do niego żyłkę. Krzyknąłem do ludzi na statku żeby przywiązali [do złapanej żyłki] linkę, a potem grubą linę.

Zamocowali linę [na statku] i jeden z mężczyzn przedostał się nią na ląd. Miał na sobie rodzaj szelek. [Ludzie ze statku] przyciągnęli do siebie szelki, do których wcześnie przywiązali żyłkę i tak wszyscy którzy przeżyli, znaleźli się na lądzie”.

*

Po otrzymaniu wiadomości o losie „Ly-ee-Moon, premier Nowej Południowej Walii, Sir Patrick Jennings, polecił pilnie udać się na miejsce tragedii statkowi pilotowemu „Captain Cook I”. Statek dotarł tam 1 czerwca o 13:15, a następnego dnia rano zjawiła się kolejna jednostka, „Eden”.

„Captain Cook I”


Zadanie „Captain Cook I” było równie proste, co smutne: poszukiwanie i wyławianie ciał nieszczęśników. Jedno z nich należało do starszej pani, Flory MacKillop, której zdjęcie przetrwało do naszych czasów.

Flora MacKillop...


...i jej grób z inskrypcją:
FLORA H. MACKILLOP
KTÓRA W DRODZE Z DOBROCZYNNĄ MISJĄ UTONĘŁA NA WRAKU S.S. LY-EE-MOON 30 MAJA 1886 W 70 ROKU ŻYCIA



Na tablicy pamiątkowej z nazwiskami pochowanych ofiar, a ustawionej w pobliżu miejsca tragedii widzimy kilka interesujących zapisów, między innymi:
STEERAGE PASSENGERS
Po lewej, pod nazwiskami ośmiu osób (w tym małżeństwa Shatellów) czytamy:
DWÓCH INNYCH NIEZNANYCH, Z KTÓRYCH JEDEN MIAŁ NIEMIECKI AKCENT
a po prawej, na dole:
NIEZNANY GREK, KTÓRY ZOSTAŁ ZABRANY NA PROŚBĘ KUCHARZA

Poniżej danych pasażerów (wśród nich ADAMS & INFANT czyli „Adams i małe dziecko” znajdują się nazwiska załogi: śmierć poniósł m.in. pierwszy oficer George H. Morrison, oraz pierwszy, drugi i trzeci mechanik. A.B. znaczy able seaman czyli starszy marynarz, a fireman to palacz.



Obecnie cmentarzyk z ową tablicą jest mocno zaniedbany


Posumujmy straty w ludziach. Zginęło:
21 z 26 pasażerów salonowych: 17 mężczyzn, 6 kobiet i 3 dzieci
19 - wszyscy - steerage, ale jak wiemy, liczba ta jest zaniżona
29 z 41 członków załogi
Czyli że uratowało się zaledwie 17 osób, a śmierć poniosło 69, ale w rzeczywistości z pewnością więcej. Przy okazji: statek nie był ubezpieczony!

Kto zawinił?

Sąd Wodnej Policji oskarżył kapitana Webbera i trzeciego oficera Fotheringhama o zabójstwo (!), ale obu wypuszczono za kaucją. W końcu doszło do rozprawy.

Kapitan podtrzymał swoje zeznanie złożone wobec koronera. Gdy spytano go czy trzeci oficer miał skłonności do alkoholu odpowiedział, że oficerowie zawsze mieli na uwadze jego wymogi dotyczące trzeźwości. Powiedział także, że wyznaczony przez niego kurs, prowadzący w okolicy Green Cape był tak precyzyjny, że najmniejsza dewiacja albo zaniedbanie w wykonywaniu rozkazów mogła doprowadzić do nieszczęścia. Stwierdził też, że w chwili wypadku trzeci oficer był zdecydowanie za wszystko odpowiedzialny.

No cóż, także trzeci oficer podtrzymał swoje zeznanie, czyli że obaj oskarżali siebie nawzajem. Na szczęście tego który kłamał nie było wśród żywych sternika, którego zeznanie wszystko by wyjaśniło. I dlatego sąd zakończył rozprawę NIE OGŁASZAJĄC NICZYJEJ WINY!

Dodajmy na zakończenie, że kapitan nie wrócił już nigdy na morze. Losy trzeciego oficera pozostały nieznane.

W 2010 wyszła książka „Kto kłamał? Tragedia Ly-ee-moon i pytanie o prawdę”. Oczywiście tak jak wówczas, także i teraz można na ten temat jedynie spekulować.



--

Post zmieniony (03-05-20 12:27)

 
26-02-20 07:49  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Przy okazji coś do śmiechu, coś, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi. Znalazłem to w wydanej jeszcze w PRL książce, a co teraz można znaleźć np. w angielskojęzycznej Wikipedii:

Gdzieś tak do połowy grudnia 1941 dowódca amerykańskiej floty miał akronim CINCUS, skrót od Commander in Chief, United States. Po Pearl Harbor pospiesznie zmieniono ów akronim na CINCPAC, w rozwinięciu Commander in Chief, United States Pacific Fleet.

Dlaczego?

No cóż, CINCUS czyta się „SINKAS”, a SINKAS - w wymowie – znaczy ni mniej ni więcej, tylko ZATOP (ZATOPCIE) NAS :-)

Pewnie wielu z Was o tym wie, ale niech się pośmieje cała reszta :-)

--

Post zmieniony (17-04-20 14:59)

 
26-02-20 14:17  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 536


NIERÓWNY BÓJ NA MORZU TASMANA

Sierpień 1940. W trwającej już dwunasty miesiąc wojnie Brytyjczycy zdążyli uzbroić praktycznie wszystkie co większe frachtowce w pojedyncze, zamontowane na rufie działa 102 mm, ale niektórym trafiały się nawet 120-milimetrówki.

Działo 120 mm, tutaj na australijskim ciężkim krążowniku „Canberra”


Jedną z jednostek mających takie właśnie działo, był nowozelandzki parowiec „Turakina”. Turakina to nazwa doskonale wówczas znanej maoryskiej wioski, leżącej na południowym skraju Wyspy Północnej. Zasłynęła z tego, że w 1919 roku założono w niej pierwszy w Nowej Zelandii zdrowotny obóz dla dzieci.

„Turakina” (także na dwóch kolejnych zdjęciach)


Przed wojną „Turakina” pływała pomiędzy Australią i Nową Zelandią a Anglią. Statków z ładowniami chłodzonymi – jakie miała „Turakina” - było zresztą na tej linii mnóstwo, no bo ostatecznie trzeba było jakoś przewieźć do Starego Kraju wyprodukowane na antypodach mięso (zwłaszcza popularną w Anglii baraninę!) czy też masło. Parowiec miał 140,4 metra długości, 9.691 GRT i mógł rozwinąć 14 węzłów. Zbudowano go w Glasgow, w 1923 roku. Armatorem była New Zealand Shipping Company, z siedzibą w Wellington ale – co dość niezwykłe – portem macierzystym statku był angielski Plymouth. Także załoga – poza pochodzącym z Nowej Zelandii smarownikiem Johnem Moloneyem – składała się z Brytyjczyków.



Kolejny wojenny rejs rozpoczął się etapem Sydney-Wellington. W ładowniach znajdowało się 4.000 ton drobnicy składającej się ze sztabek ołowiu, oraz pszenicy i suszonych owoców. W nowozelandzkim porcie miał wypełnić wszystkie chłodzone ładownie mrożonym mięsem. Portem przeznaczenia był Southampton, w Anglii. Kapitan James Boyd Laird miał pod sobą 56-osobową załogę. No cóż, parowce – zwłaszcza te duże – wymagały bardzo licznej załogi maszynowej, a zwłaszcza palaczy.



Popołudniem 20 sierpnia 1940 roku „Turakina” wyszła z mocno ograniczającego widoczność szkwału i wtedy dostrzeżono jakiś idący przeciwległym kursem frachtowiec. Po chwili statek ten zmienił kurs oddalając się od „Turakiny” ale – jak się po chwili zorientował kapitan Laird – tylko po to, żeby zająć pozycję pomiędzy jego jednostką, a Nową Zelandią.

O 17:30 nieznany statek zmienił ponownie kurs, kierując się wprost na „Turakinę”, a następnie przesłał aldisem złowieszczy rozkaz: „Nie używaj radiostacji i natychmiast zastopuj”.

Owym statkiem był potężnie uzbrojony niemiecki rajder „Orion”, przed wojną frachtowiec o nazwie „Kumark”. Dowodził nim komandor podporucznik Kurt Weyher .

„Orion”


Na jego uzbrojenie składało się:
6 dział 155 mm (zdjęte z pancernika "Schleswig-Holstein")
1 działo 75 mm
2 działka 37 mm
4 działka 20 mm
i jakby tego było mało, dodajmy jeszcze 6 wyrzutni torpedowych oraz 228 min a do tego samolot rozpoznawczy Arado Ar 196 A-1

W kwietniu 1940 roku Orion” przedarł się z Niemiec na Atlantyk udając holenderski „Beemsterdijk”


Zdarzyło mu się także zniekształcić sylwetkę przez dodanie fałszywego komina



Laird zignorował rozkaz dając całą naprzód, odwracając się rufą do napastnika, i jednocześnie każąc wysłać radiową wiadomość o rajderze. Pospiesznie obsadzono znajdując się na rufie działo. Po zbliżeniu się na 4.800 metrów Niemcy zrzucili osłony ciężkich dział i otworzyli ogień, starając się zniszczyć kabinę radiostacji, oraz radiowe anteny.

Z „Turakiny” popłynęła kolejna alarmująca wiadomość:
QQQ (kod oznaczający "Jestem atakowany przez niezidentyfikowany okręt nieprzyjaciela"). Jestem ostrzeliwany w pozycji dł. 38 st 27 min południe. długość 167 st 35 min wschód”. Oznaczało to pozycję w odległości około 260 mil od Przylądka Egmont i 400 od Wellington. Pomimo ostrzału, udało się nadać to wielokrotnie.

Samotne działo „Turakiny” również otworzyło ogień, ale przewaga Niemców była zbyt wielka. Już ich pierwsze salwy zwaliły górną część pierwszego masztu wraz ze stanowiskiem obserwatora, zdewastowały część mostku, zniszczyły dalmierz oraz wyłączyło z akcji część telefonów. Po trafieniu w pomieszczenie kuchni oraz kabiny mechaników, śródokręcie stanęło w ogniu. W mniej niż dwadzieścia minut „Turakina” zmieniła się w poszarpany, płonący wrak, osiadający rufą w wodzie. Ponad połowa załogi zginęła, a wielu innych odniosło obrażenia.

Kapitan James Boyd Laird...


...i jego przeciwnik w nierównym boju, komandor podporucznik Kurt Weyher



„Orion” został trafiony tylko raz. Pocisk z „Turakiny” trafił w burtę, raniąc kilku marynarzy. I to wszystko. Trudno się zresztą dziwić tak słabemu strzelaniu, nawet na tak krótkim dystansie. Wśród obsługi działa znajdował się tylko jeden zawodowy artylerzysta, rezerwista z Royal Navy.

Walka był skończona, a los frachtowca przesądzony. Chcąc oszczędzać na pociskach 155 mm, Kurt Weyher rozkazał podejść na milę, po czym wystrzelił torpedę. Silny rozkołys spowodował jednakże jej zejście z kursu, przez co trafiła nie w śródokręcie, ale w rufę. Jak wspominał po latach niemiecki dowódca (skończył wojnę jako kontradmirał, zmarł w 1991) „statek płonął niczym pochodnia”.

Kapitanowi Laird wydał rozkaz opuszczenia statku. Obie lewoburtowe szalupy były rozbite. Do pierwszej prawoburtowej weszło 3 oficerów i 11 marynarzy, z których siedmiu było rannych. Znacznie większa liczba rannych obsadziła ostatnią szalupę. Wśród nich znalazł się między innymi ciężko ranny dzielny radiooficer oraz z licznymi ranami głowy, z zalaną krwią twarzą, kapitan Laird. Nalegał on żeby chociaż jeszcze tylko jeden raz wystrzelić w kierunku „sk..rywsynów”, ale trzeci oficer wyjaśnił mu, że nad wodę wystaje już tylko wylot lufy działa.

Gdy łódź znalazła się na wodzie, blisko niej wybuchła druga torpeda, niosąc śmierć części rozbitków. Eksplozję przeżyło tylko siedmiu: trzeci oficer, siódmy [!] mechanik, kadet, dwaj starsi marynarze, palacz i steward.

Od chwili uderzenia drugiej torpedy do pójścia „Turakiny” na dno, minęły zaledwie dwie minuty. Rozbitkowie zostali podjęci przez załogę „Oriona”, a rannymi zajął się niemiecki lekarz. Niestety starszy marynarz ciężko ranny już na samym początku walki, w chwili trafienia w przedni maszt zmarł, pomimo szczerych starań medyka. Następnego dnia marynarzowi urządzono uroczysty morski pogrzeb.

Bilans nierównego boju był przygnębiający. Zginęło 37 ludzi z „Turakiny”, w tym kapitan, a ocalało tylko 20.



Jeden z marynarzy „Turakiny”, Edward Sweeney, wydał lata po wojnie autobiografię, w której między innymi napisał:
„Niemcy bardzo podziwiali nas za walkę z tak bardzo przeważającym przeciwnikiem, ale też i uważali nas z tego powodu za szaleńców. Napastnicy wykurowali mnie, a po ośmiu miesiącach przebywania w niewoli na innym niemieckim statku, „Altmarku” [„Orion” przekazał na niego swoich wszystkich jeńców], zacumowaliśmy bezpiecznie w Bordeaux, Francja. Nie miałem ani pieniędzy ani rzeczy osobistych, bo wszystko poszło na dno wraz ze statkiem.

Po uwięzieniu w obozie przejściowym, zostaliśmy przewiezieni do Niemiec. Pomimo że była z nami uzbrojona eskorta, uciekłem z pociągu 20 mil od Paryża, w okupowanej Francji. Po iluś tam zdarzeniach przy których włosy stawały mi dęba, uciekłem z obozu koncentracyjnego w Argeles sur Mer w południowej Francji [czyli że go jednak złapano po ucieczce z pociągu]. Przeszedłem przez Pireneje do Francji [Argeles sur Mer leży nad Morzem Śródziemnym, bardzo blisko Pirenejów], gdzie zostałem aresztowany i uwięziony przez Civil Guard ponieważ nie miałem dokumentów. Po pobycie w ohydnym więzieniu zostałem przewieziony do obozu Miranda del Ebro w północnej Hiszpanii [w obozie tym najliczniej byli reprezentowani Polacy]. Nosiłem na plecach wielkie kosze z kamieniami, pomagając zbudować nową ważną drogę. Później zostałem zwolniony, piętnaście miesięcy po tym, jak opuściłem Anglię. Via Gibraltar dotarłem do Glasgow”.

Książka Sweeneya „Przeżycia marynarza marynarki handlowej. Autobiografia” i on sam na zdjęciu zrobionym w roku 2010, w 70 rocznicę zatopienia „Turakiny”
,

--

Post zmieniony (03-05-20 12:27)

 
28-02-20 13:17  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-04-20 15:00)

 
05-03-20 09:19  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 537

WIELKA PORAŻKA WIELKIEJ ARMADY

W drugiej połowie XVI wieku Hiszpania mogła uważać się za największe europejskie mocarstwo. Świadczył o tym podbity Meksyk, Ameryka Środkowa oraz Peru, oraz zaanektowanie Portugalii w roku 1580. Piechota króla Filipa II, oficjalnie zresztą nie tytułującego się królem Hiszpanii, ale królem Kastylii, Leónu, Aragonii, etc. uznawana była za najlepszą w Europie, a równie wysoko oceniano dowódcę jego armii, Aleksandra Farnese, księcia Parmy (w 1586 odziedziczył on po swoim ojcu posiadłości we Włoszech - Parma i Piacenza - jednakże nigdy nie wrócił do ojczyzny). W latach 1578-1592 był z królewskiej nominacji namiestnikiem Niderlandów.

Filip II i Aleksander Farnese
,

Pomimo owych plusów Filip zdawał sobie sprawę, że nie jest wcale tak dobrze, jakby się wydawało. Liczba mieszkańców Hiszpanii była niewielka w porównaniu z sąsiednią Francją, a większość terytorium stanowiły suche równiny, podobne do tych w północnej Afryce. Na dobitkę znaczną część pozostałej powierzchni zajmowały góry. Absolutne przeciwieństwo pełnej żyznych gleb Francji. Nic dziwnego zatem, że głównym źródłem napełniającym zawsze niedostatecznie pełny królewski skarbiec, było amerykańskie złoto i srebro, pozwalające utrzymać wspaniałą hiszpańską armię. W tym okresie była ona bardzo potrzebna zwłaszcza w opanowanych przez Hiszpanów Niderlandach, w których zagorzały katolik Filip kazał bezwzględnie zwalczać lokalnych kalwinistów.

Początkowo jego aliantem była Elżbieta I, prywatnie ex-szwagierka (w latach 1556–1558 żoną Filipa była Maria I Tudor, przyrodnia siostra królowej Anglii), ale wkrótce przeważyły sprawy natury materialnej. Poszukując źródeł finansowania potrzeb zarówno państwowych jak i prywatnych, królowa rozkazała admirałowi Johnowi Hawkinsowi wejść w handel niewolnikami. Jak czytamy w Wikipedii „Kupował towar w Anglii, wymieniał go na niewolników w Gwinei (obecnie całe atlantyckie wybrzeże Afryki Środkowej), tych wymieniał na towar w hiszpańskich posiadłościach w Ameryce, który z kolei dostarczał do Anglii. Na każdym etapie uzyskiwał wielokrotne przebicie. Proceder ten zaczął realizować od roku 1562”.

Oburzenie Filipa sięgało zenitu, ponieważ uzurpował on sobie prawo do monopolu w szalenie zyskownym handlu niewolnikami. Proceder ten stał się pierwszą przyczyną tarć pomiędzy zaprzyjaźnionymi do niedawna państwami. W odpowiedzi Hiszpanie zaczęli atakować angielskie statki kaperskie, co z miejsca uderzyło w finanse Korony, ponieważ znajdujący się pod prawną ochroną królowej kaprowie dzielili się z Koroną zyskami.

Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Elżbieta weszła w cichy układ z piratami (przez królową zwanymi korsarzami) Francisem Drake, Martinem Frobisherem i Johnem Hawkinsem, polującymi na hiszpańskie statki, przewożące skarby z drugiej strony Atlantyku.

Sir Francis Drake, Sir Martin Frobisher i Sir John Hawkins – dawni piraci, potem korsarze, za zasługi dla królowej otrzymali tytuły szlacheckie
, ,

Przy okazji zdarzyło się także zdobycie w Zatoce Biskajskiej i Kanale Angielskim statków, płynących do Niderlandów z zaopatrzeniem dla walczących tam wojsk hiszpańskich. To już była jawna obelga! Hiszpańskie władze w Niderlandach nieustannie wzywały Filipa do inwazji na Anglię – bo tylko to mogło powstrzymać ataki na statki z zaopatrzeniem – ale król równie regularnie te żądania odrzucał.

W tym miejscu wyjaśnijmy różnicę między piratami i korsarzami. Piraci napadali w celu rabunkowym na inne statki lub porty. Korsarze też byli piratami, ale na usługach władcy, który chciał bez wydawania pieniędzy na marynarkę razić flotę przeciwnika. Władca pozwalał korsarzom bezkarnie grabić i zabijać, oraz zostawiać sobie większość swoich łupów. Pozwalało to w istotny sposób powiększyć liczebność wojennej floty danego władcy, bez wykładania na ten cel jego pieniędzy.

Identyczny problem co Filip, miała ze swoimi jastrzębiami Elżbieta. Żyjący ówcześnie historyk William Camden pisał: „Wojskowi i marynarze z całej Anglii domagali się wojny z Hiszpanią, ale Królowa była głucha na ich słowa”. No cóż, piraci i handlarze niewolnikami chcieli mieć legalną przykrywkę dla swoich niezwykle zyskownych działań. Kolejną grupą domagającą się wojny byli angielscy kalwiniści. W owym czasie Anglicy dzielili się na kalwinistów, anglo-katolików oraz rzymskich katolików. Kalwiniści namawiali do wojny, chcąc przyjść w sukurs zwalczanym w Niderlandach współwyznawcom, ale także francuskim hugenotom. Podział religijny w kraju był jednym z powodów, dla którego Elżbieta wolała uniknąć wojny.

Pomimo poważnych kłopotów z zaopatrzeniem, królewski namiestnik w Niderlandach, książę Parmy, zaczął odnosić nad religijnymi buntownikami zwycięstwo po zwycięstwie. Sukcesy te spowodowały poważne niepokoje w Anglii. Królowa zaczęła się obawiać, że w geście rozpaczy, niderlandzcy kalwiniści zechcą poddać swój kraj królowi Francji Henrykowi III, szczerze nienawidzącego Hiszpanii.

Chcąc wyprzedzić niekorzystne dla Anglii wydarzenia (wzmocnienie Francji!), Elżbieta zaczęła z całych sił wspierać niderlandzkich rebeliantów, aby odeszła im chęć do utworzenia unii. W odpowiedzi Filip zaczął dyskretnie starać się o to, żeby angielscy rzymscy katolicy obalili rządy Elżbiety! Jej miejsce miałaby zająć katolicka królowa Szkocji, kuzynka Elżbiety, Maria I Stuart.

Ponieważ Elżbieta zdawała sobie sprawę z knowań Filipa, uznała go teraz za wroga większego od Francji. Mając znakomitą intuicję polityczną, weszła w sojusz obronny z Katarzyną Medycejską, matką Henryka III, mającej ogromny wpływ na syna, co skutkowało wejściem Francji do wojny z Hiszpanią.

Katarzyna wysłała w morze flotę z zadaniem zdobycia Azorów: na jednym z okrętów znajdował się Dom Antonio, pretendent do portugalskiego tronu, wciąż zajętego przez Filipa. Wprawdzie wyprawa była sukcesem ale już w następnym roku, 1583, kolejną francuską flotę – ponownie z Dom Antonio na pokładzie – rozbił w pył hiszpański dowódca, Álvaro de Bazán y Guzmán, markiz Santa Cruz.

Markiz Santa Cruz


Markiza tak rozochociło niespodziewanie łatwe zwycięstwo, że zaczął namawiać Filipa do inwazji na Anglię. Król ponownie odmówił, ale nie zmieniało to faktu, że stosunki hiszpańsko-angielskie stawały się coraz gorsze. Elżbieta wysłała Drake’a i jego korsarską flotę do Hiszpańskich Indii Zachodnich (kolonii na wyspach Morza Karaibskiego), a następnie wyprawiła do Niderlandów 5000 żołnierzy pod dowództwem hrabiego Leicester, aby wzmocnić siły rebeliantów.

Po tym wszystkim trudno się dziwić, że rozwścieczony Filip dokładnie przyjrzał się planowi Santa Cruza. Markiz sugerował wystawienie wielkiej floty, załadowanie na okręty licznej armii i następnie przeprowadzenie bezpośredniej inwazji na Anglię. Filip przystał na sam pomysł inwazji, ale z istotną zmianą. Hiszpańska flota miała najpierw opanować wody Kanału, co pozwoliłoby Aleksandrowi Farnese przerzucenie jego wojsk z Niderlandów do Anglii. Kiedy Filip zaczął kompletować flotę, Elżbieta w zdecydowany sposób pozbyła się źródła możliwej wewnętrznej zdrady, rozkazując ściąć Marię Stuart.

*

30 stycznia 1588 niespodziewanie zmarł markiz Santa Cruz, najbardziej utalentowany spośród hiszpańskich admirałów. Z powodów znanych tylko sobie, Filip postawił na jego miejscu księcia o nieprzeciętnie długim nazwisku Alonso Pérez de Guzmán el Bueno y Zúñiga, siódmy książę Medina-Sidonia, znanego bardziej jako po prostu książę Medina-Sidonia. I teraz uwaga: książę nigdy nie służył na morzu, ani nawet w armii lądowej! Był jednakże wystarczająco inteligentny, żeby ustanowić doradcami doskonale znających swój fach admirałów Juan Martinez de Recalde (jako dowódca floty rezerwowej) i Diego Floresa de Valdez (jako szefa sztabu).

Książę Medina-Sidonia


Zobaczmy, jakąż to flotą dysponowały obie, mające się wkrótce zetrzeć ze sobą nacje.

Na „prywatną” flotę Elżbiety składały się 34 okręty, ale prawie drugie tyle miał do dyspozycji Francis Drake. Królowa oczywiście wezwała go pod swoje sztandary podobnie jak i innych korsarzy, a także właścicieli uzbrojonych statków handlowych. Dowódcą floty nominowała admirała lorda Charlesa barona Howarda of Effingham, hrabiego Nottingham. Razem mogła wystawić 172 okręty przeciwko 130 hiszpańskim. Największa angielska jednostka dorównywała wielkością największej hiszpańskiej.

Charles baron Howard of Effingham


Hiszpanie posiadali więcej niszczycielskich ciężkich dział bliskiego zasięgu – w stosunku 489 do 98 – ale z kolei Anglicy przeważali w liczbie lżejszych dział dalekiego zasięgu – 1874 do 635. Hiszpańskie okręty miały dzioby przystosowane do taranowania, oraz zamustrowane liczne oddziały piechoty. Anglicy nigdy nie byli dobrzy w walce polegającej na taranowaniu, ponieważ warunki pogodowe na ich wodach nie zachęcały do tego typu ataków.

Hiszpańska flota znana jako Armada zaczęła działalność w kiepskim stylu. Po wyjściu w morze Medina-Sidonia dowiedział się, że znaczna część żywności jest zepsuta, a beczki z wodą przeciekają. Ponieważ na dobitkę wielu marynarzy było chorych, książę zwrócił się z prośbą do Filipa o przełożenie wyprawy o rok. Król odmówił, ale na pociechę podesłał zaopatrzenie.

19 lipca angielska jednostka zwiadowcza dostrzegła Armadę wchodzącą do Kanału. Hiszpanie zauważyli wrogi okręt, ale tylko ten jeden. Reszta angielskiej floty znajdowała się poza zasięgiem wzroku. Alonso Martínez de Leiva, zastępca Medina-Sidonii zalecał pójście bezpośrednio do Plymouth, głównej bazy wrogiej floty, i tam przeprowadzenie bezpośredniego ataku. Siła jego floty polegała na taranowaniu i abordażu co doskonale się sprawdzało na ciasnych akwenach takich, jakie znajdowały się właśnie przy Plymouth. Książę odparł jednakże że obowiązują go królewskie rozkazy, nakazujące dalszy marsz wzdłuż Kanału, na spotkanie z księciem Parmy.

Wielka Armada


Walka rozgorzała następnego dnia. Anglicy znajdowali się po nawietrznej, w związku z czym wcześniej złapali wiatr, co przełożyło się na ich zdolności manewrowe. Hiszpanie sformowali trzy grupy: czołową, główną bojową i tylną. Anglicy z kolei ustawili się w linii, co pozwalało im oddawać salwy burtowe działami dalekiego zasięgu. Hiszpanie odpowiadali ciężkimi działami, które jednakże nie były w stanie dosięgnąć przeciwnika.

Anglicy nie uczynili zbyt wielkich szkód okrętom Medina-Sidonii, ponieważ dalekosiężne działa miały zbyt mały kaliber. Przewagę za to dawała im możliwość sprawnego manewrowania i właśnie ustawienie w jednej linii w przeciwieństwie do Hiszpanów, którzy zebrali swoje okręty w trzy duże grupy, w których okręty wzajemnie przesłaniały sobie cel. Ponadto najcięższe hiszpańskie działa były skierowane do przodu, przed dziób, co wynikało z taktyki „idź wprost na przeciwnika, ostrzelaj go, po czym staranuj”.

Okręty lorda Howarda ustawiły się linią z boku hiszpańskiego ugrupowania, w pozycji z której można było ostrzelać – wciąż salwami burtowymi! – tylną straż przeciwnika. Żeby również odpowiedzieć artylerią burtową, Hiszpanie musieli przeprowadzać skomplikowane jednoczesne manewry dużymi grupami okrętów, o co w bitewnym zamieszaniu było wyjątkowo trudno.

Angielscy artylerzyści koncentrowali się za każdym razem na pojedynczym okręcie, co pozwalało na szybkie wyłączenie go z akcji. Jako pierwszy został zmasakrowany „San Salvador”, wiozący płatnika Armady i jego skarbiec. Okręt stanął w płomieniach, po czym – po dotarciu ognia do prochowni –wyleciał w powietrze. Krótko potem z boju wypadły mocno poharatane dwie kolejne jednostki.



Utrata pieniędzy na marynarski żołd oznaczała oczywiście ogromną stratę dla Medina-Sidonii, ale znacznie większym problemem był znaczny ubytek prochu i kul, zmarnowanych podczas bezsensownej kanonady w kierunku znajdującej się poza zasięgiem strzału angielskiej floty. Pójście do bezpiecznego portu i uzupełnienie zapasów stało się priorytetem.

Howard doskonale zdawał sobie z tego sprawę, i dlatego rozkazał ścigać odchodzącą w głębokich ciemnościach Armadę. Flotę prowadził Drake na swym flagowcu „Revenge”.

„Revenge” w bitwie


Aby płynące kilka mil za nim za nim jednostki nie zeszły z kursu, kazał wywiesić na rufie wielką latarnię. Nagle, ku ogromnemu zaskoczeniu innych kapitanów, wskazująca kierunek pościgu latarnia zgasła. Co było tego przyczyną?

Otóż Drake natknął się na kilka obezwładnionych hiszpańskich jednostek. Jego patriotyczne uniesienie z miejsca zniknęło wobec widoku na łatwe wzbogacenie się. Pospiesznie rozkazał zgasić latarnię, po czym zabrał się za rabowanie zdobytych okrętów. Gdyby zostawił wskazujące jego pozycję światło, musiałby się przecież podzielić łupem z innym kapitanami... Gdy nadpłynęły inne jednostki, nie było już niczego do zabrania.

Jak wspominał później szczerze wściekły na Drake’a Martin Frobisher: „Chciał pozbawić nas udziału 15.000 dukatów, ale dostaniemy go [udział] albo zaleję krwią jego brzuch”.

Czas stracony przez Drake’a na rabunek pozwolił Medina-Sidonii przeformować flotę. Po sprawdzeniu zapasów uznał że ma wciąż wystarczająco amunicji do walki, ale przez cały następny dzień do niej nie doszło. Wszystko wróciło do wojennej normy kolejnego dnia, kiedy to tym razem Hiszpanie złapali wiatr jako pierwsi. W raporcie Howard pisał „Można powiedzieć że do tej pory nie było takiego straszliwego ostrzeliwania, i nie było gorętszej bitwy jak ta”, tyle że wbrew temu pełnego patosu opisowi, żadna ze stron nie poniosła istotnych strat – poza zużyciem wielkiej ilości prochu i kul.

Anglicy byli w tym dobrym położeniu że walki toczyły się blisko ich kraju, dzięki czemu mogli wysłać na ląd liczne szalupy po proch, kule, żywność i wodę. Z kolei przebywająca w pobliżu południowego wejścia do Kanału flota hiszpańska, nie miała w zasięgu szalup żadnych przyjaznych portów, co fatalnie odbijało się na ilości wszelakich zapasów. Medina-Sidonia wysłał szybki okręt do księcia Parmy, zapowiadając szybkie przybycie.

Widząc jedyną nadzieję w uzyskaniu zaopatrzenia z terenów Niderlandów, posiadający teraz 124 okręty Hiszpanie ruszyli na wschód, ponownie ścigani przez Anglików. Ponieważ Effingham zdecydował o zamianie części jednostek na zaopatrzeniowce, miał teraz do dyspozycji 136 jednostek.

Medina-Sidonia zdecydował o rzuceniu kotwicy pod Calais, w nadziei że przeciwnik zbliży się na tyle, żeby można było wreszcie przeprowadzić wytęsknione taranowanie i następnie abordaż. Anglicy oczywiście nie byli na tyle naiwni. Wybrali osiem najmniej wartościowych jednostek, zablokowali ich stery, podnieśli żagle po czym podpalili, kierując je wprost na hiszpańskie zgrupowanie.

Mnie więcej w chwili gdy Anglicy robili przygotowania do ataku ogniem, przybył kurier od księcia Parmy z przygnębiającą informacją, że przez co najmniej dwa tygodnie jego wojska nie będą mogły się spotkać z flotą. Powodem tej jakże fatalnej dla Medina-Sidonii wiadomości był fakt, że rebelianci okrążyli hiszpańskie oddziały w porcie w Brugii.

Gdy Hiszpanie dostrzegli zbliżające się brandery (brander – używana w czasie wojen flot żaglowych jednostka pływająca wypełniona materiałami łatwopalnymi, którą po opuszczeniu przez załogę i podpaleniu puszczano z wiatrem lub prądem w stronę okrętów nieprzyjaciela, aby wzniecić na nich pożar), wpadli w panikę. Pospiesznie odcinano kotwice, starając się wyjść w morze. W ogólnym zamieszaniu nie wszystkim się to udało: galeon „Capitan” osiadł na brzegu. W tym przypadku Howard pokazał, że czegoś się jednak nauczył od królewskich kaprów: idąc ich śladem zaatakował unieruchomiony okręt, i po krótkiej walce doszczętnie złupił.

Wspomagana silnym południowym wiatrem Armada pośpiesznie uciekała na północ. Uniknęła wprawdzie boju, ale jednocześnie upadł plan inwazji na Anglię.

Armada w drodze ku wybrzeżom Szkocji


*

Nawet pogoda zmówiła się przeciwko Hiszpanom. Nieprzychylne, wciąż bardzo silne wiatry uniemożliwiały zwrot w kierunku oddziałów księcia Parmy. Żeby zatem powrócić do Hiszpanii, w odruchu rozpaczy Medina-Sidonia zdecydował się na popłynięcie do kraju drogą wokół Szkocji! Okręty czekała bardzo długa droga, a w dodatku rozpaczliwie brakowało amunicji, a także – co gorsza – żywności i wody. Pogoda wciąż pogarszała się. Mnóstwo marynarzy chorowało, a znaczna część z nich była wyczerpana z powodu głodowych racji żywnościowych. To wszystko spowodowało, że w drodze Medina-Sidonia stracił aż 63 okręty, głównie rozbitych na wybrzeżach Szkocji i Irlandii.

,

Los większości z ich załóg pozostaje nieznany. Winston Churchill – ponownie jak wielu innych opisujących te wydarzenia – pisał, że załogi wyrzuconych na ląd okrętów były mordowane przez „dzikich Irlandczyków”, przez co można odnieść wrażenie, że Irlandia była zamieszkana wtedy przez półnagich kanibali, którzy zwyczajowo zabijali wszystkich obcych przybyszów. Niektórzy Hiszpanie wpadli w ręce angielskich żołnierzy, którzy bez wahania zabijali ich. Niektórych czekał los opisany przez O’Flaherty’ego, feudalnego pana w irlandzkim rejonie Connemara. O’Flaherty odwiedził w Zachodniej Irlandii 11 zamków, i w każdym z nich widział wieszanie hiszpańskich rozbitków.

Irlandczycy „zajmujący się” rozbitkami


Irlandzkie podania ludowe mówią jednakże także o Hiszpanach, których spotkał inny los. Tak jak liczni Piktowie, Gaelowie, Walijczycy i inne narodowości, także i niektórzy Hiszpanie rozpoczęli w Irlandii nowe życie, przyjmując ją w końcu za swój kraj: ich potomkowie wciąż tam żyją.

Filip II przyjął klęskę jak wolę Boga. Zamiast oskarżyć Medina-Sidonię, przywrócił go do stanowiska gubernatora Kadyksu. Z kolei Elżbieta „uczciła” odsunięcie hiszpańskiego zagrożenia... obcięciem płac niepotrzebnym już teraz w takiej ilości marynarzom! Ósmego sierpnia, tydzień po tym, jak Armada zniknęła z pola widzenia, Howard napisał do ministrów królowej: „Modlę się do Boga abyśmy dowiedzieli się o [wysłaniu] wiktuałów, ponieważ jesteśmy w wielkiej potrzebie”.

Dwa dni później pisał: „Choroby i zgony [ich liczba] niezwykle rosną między nami. Ściska żałość na widok tu, w Margate, jak nie mający się gdzie podziać ludzie umierają na ulicach”. I jeszcze 29 sierpnia: „Żałosne jest, że ludzie głodują po takiej służbie ... dobrze byłoby otworzyć skarbiec Królewskiej Mości aby im ulżyć i nie żyć w takiej ostateczności”. Ale królowa już nie potrzebowała tych marynarzy.

Porażka Armady zdumiewa z innego punktu widzenia. Toczono zażarte walki na morzu, ale pomimo tego straty były zdumiewająco niskie po obu stronach. Dopiero pogoda – niczym boski wiatr kamikadze który obronił Japonię przed chińską inwazję – rozbił hiszpańską Armadę.

Przedstawione tu bitwy przyniosły istotną zmianę w dotychczasowej morskiej taktyce. Dobitnie ukazała się potrzeba walki na takim akwenie, który pozwoli w razie czego na szybkie uzupełnienie zapasów, i ta prawda tkwiła w głowach angielskich admirałów aż do czasów, gdy wszystko zmieniło wprowadzenie napędu parowego.

Porażka Wielkiej Armady stała się także zaczynem dla powstania Imperium Brytyjskiego.

--

Post zmieniony (03-05-20 12:27)

 
06-03-20 18:11  Odp: TOM 3 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
GrzechuO   

Jeśli można, to mała poprawka do opowieści o Turakinie.

"QQQQ" to nie jest cyt. "(kod oznaczający brytyjski statek handlowy)".
Sygnał QQQQ (przez jakiś czas było to 3xQ, a nie 4x) oznaczał "Jestem zatrzymywany przez niezidentyfikowaną jednostkę nawodną".

--
Pozdrówka

GrzechuO

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 51 z 80Strony:  <=  <-  49  50  51  52  53  ->  => 

 Działy  |  Chcesz sie zalogowac? Zarejestruj się 
 Logowanie
Wpisz Login:
Wpisz Hasło:
Pamiętaj:
   
 Zapomniałeś swoje hasło?
Wpisz swój adres e-mail lub login, a nowe hasło zostanie wysłane na adres e-mail zapisany w Twoim profilu.


© konradus 2001-2024