KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok rozszerzony (50 postów/stronę)  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 89 z 114Strony:  <=  <-  87  88  89  90  91  ->  => 
21-04-16 07:59  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 437


JEZIOROWIEC


W roku 1966 był to już bardzo stary statek. „Daniel J. Morrell” został zwodowany dokładnie sześćdziesiąt lat wcześniej na stoczni West Bay City Shipbuilding/AmShip West Bay City, w stanie Maryland. Statek miał 7763 GRT i mierzył aż 179 metrów.

22 sierpnia 1906. Wodowanie


Stocznia budowała wyjątkowo solidne jednostki, czego dowodem jest rekordowy „W. R. Woodford” zwodowany w 1908 i zezłomowany dopiero w roku 1987, czyli dopiero po siedemdziesięciu dziewięciu latach! Dodajmy jednak że oba statki pływały przez cały ten czas po amerykańskich Wielkich Jeziorach, stawiających zupełnie inne wymagania niż na przykład Północny Atlantyk.

Statek miał klasyczną sylwetkę jeziorowca z bardzo długim kadłubem, sterówką na samym dziobie i maszynownią na rufie. W obu tych nadbudówkach mieściły się także kabiny załogi. W roku 1966 „Morrella” eksploatowało Bethlehem Steel Company, Great Lakes Steamship Division z Cleveland. Był to klasyczny czarter, jako że armatorem była inna firma z tego samego miasta, Cambria Steamship Company. Kapitanem był Arthur I. Crawley, któremu podlegało dwudziestu ośmiu ludzi.



Na sprzęt ratunkowy składały się dwie szalupy – obie na rufie - każda mogąca pomieścić dwadzieścia jeden osób. Szalupy opuszczano ręcznie, ponieważ przy żurawikach nie zainstalowano silników elektrycznych. Do tego dochodziły dwie piętnastoosobowe tratwy: pierwsza z nich znajdowała się blisko szalup, a druga miała swoje miejsce pomiędzy ładowniami 3 i 4. Zastanawiające że tratwa z rufy nie została przeniesiona na dziobową nadbudówkę, gdzie miała kabiny cała załoga pokładowa! Tratwy miały formę pomostu osadzonego na dwóch pływakach, jak przy katamaranie.

Statek w pełni załadowany, i pod balastem
,

Uruchamiany z mostku system alarmowy włączał dzwonki w obu nadbudówkach. W przypadku jednakże zerwania drutu łączącego mostek z nadbudówką rufową, nie było innej możliwości zaalarmowania przebywającej tam załogi. Statku nie wyposażono w oświetlenie awaryjne.

Listopad 1966. Ostatnie znane zdjęcie statku


26 listopada 1966 roku krótko po dwudziestej drugiej „Daniel J. Morrell” wypłynął pod balastem z Buffalo (wschodni brzeg jeziora Erie), obierając kurs na Taconite, Minnesota. Port znajdował się nad Jeziorem Górnym (Lake Superior). Miał tam wziąć pełnostatkowy ładunek węgla i rudy żelaza, zwanej takonitem (taconite – stąd nazwa miasta). Pomiędzy Erie i Górnym statek musiał jeszcze przemierzyć z południa na północ całe jezioro Huron. Był to trzydziesty czwarty rejs frachtowca w tym roku. Z powodu kiepskich prognoz pogodowych zalano wszystkie zbiorniki balastowe, aby statek siedział jak najgłębiej na wodzie. Dodatkowym balastem było około 250 ton węgla.

Rejs miał przebiegać z Buffalo (litera „B” na jeziorze Erie) do Taconite (litera „T” na jeziorze Superior czyli Górnym)


Następnego dnia przed godziną dziewiętnastą kapitan Crawley poinformował biuro armatora w Cleveland, Ohio, że z powodu bardzo złej pogody kilkanaście minut wcześniej rzucił kotwicę na rzece Detroit, łączącej małe jezioro o nazwie St. Clair (nad którym leży Detroit) z jeziorem Erie. Spodziewano się że statek postoi tam co najmniej dobę, ale już kolejnego ranka o godzinie dziewiątej Crawley zameldował iż za pięć siódma podniósł kotwicę, i obecnie kontynuuje podróż. Kapitan podał także ETA Taconite na 29 listopada 21:00, czyli że rejs Detroit River – Taconite miał potrwać jeszcze 36 godzin. ETA – Expected Time of Arrival – spodziewany czas przyjścia.

Należy teraz wspomnieć o innym jeziorowcu operowanym przez Bethlehem Steel Company. Był to „Edward Y. Townsend” pod kapitanem Thomasem J. Connellym. Podobnie jak „Daniel J. Morrell”, także i ta jednostka wypłynęła pod balastem z Buffalo do Taconite, tyle że pięć godzin później. 27 listopada o 23:10 statek Connelly’ego minął stojącego na kotwicy na rzece Detroit „Morrella”. Przy tej okazji obaj kapitanowie porozmawiali na temat pogody na jeziorze Huron. Connelly poinformował kolegę, że zamierza poczekać na jej poprawę kotwicząc na rzece St. Clair, łączącej jezioro St. Clair z Huron.

„Edward Y. Townsend”


„Daniel J. Morrell” wznowił podróż rankiem dwudziestego ósmego i już po sześciu godzinach – około 13:00 minął stojącego na rzece St. Clair „Townsenda”, zakotwiczonego tam już od dziewięciu godzin. Na rzece wprawdzie wiał lekki wiatr dochodzący zaledwie do 30 km na godzinę, ale na Huron należało spodziewać się dużo gorszej pogody. Raz jeszcze kapitanowie wymienili uwagi na ten temat. Obaj zgodnie doszli do wniosku, że można wpłynąć na wielkie jezioro.

Jeszcze przed podniesieniem kotwicy, o 14:53 kapitan „Townsenda” podsłuchał rozmowę dwóch niezidentyfikowanych statków znajdujących się na południowej części Huron. Wiatr dochodził tam do 45 km na godzinę, co zważywszy na porę roku nie było jednakże niczym nadzwyczajnym.

„Daniel J. Morrell” wpłynął na Huron jako pierwszy i po kilku godzinach kapitanowie wznowili rozmowę o prognozach na najbliższe godziny. Prędkość wiatru dochodziła wtedy już do 60 km na godzinę i gwałtownie rosła, a fale dochodziły do dwóch i pół metra. Odstępy pomiędzy falami wynosiły 75-90 metrów.

O 22:00 statki ponownie się połączyły i również tym razem tematem rozmowy była pogoda. O tej godzinie północny wiatr wiał już 80 km na godzinę, a fale urosły do trzech i pół metra. „Edward Y. Townsend” zaczął sztormować. Connelly zabronił przemieszczania się pomiędzy nadbudówkami w obawie że jeśli statek obróci burtą do fali, mogą one zmyć za burtę każdego znajdującego się wtedy na pokładzie. O 23:15 Connelly poinformował stacje brzegowe iż prędkość wiatru dochodzi już do dziewięćdziesiątki. Pomimo tego statek słuchał steru, dzielnie stawiając czoła żywiołowi. Dowódca „Townsenda” połączył się ponownie z kolegą przedstawiając mu pomysł schronienia się w zatoce Thunder, albo wręcz zawrócenia do ujścia rzeki St. Clair. W końcu Connelly zdecydował, że bezpieczniej będzie trzymać się z dala od brzegu i kontynuować sztormowanie.

Dziesięć minut przed północą tym razem Crawley wywołał swego kolegę, ale ten jedynie powiedział „Oddzwonię” i odwiesił słuchawkę. Reakcja Connelly’ego była zrozumiała jeśli wiemy, że w tejże chwili zmieniał kurs na prowadzący go w głąb jeziora. Przez chwilę jego statek przechylił się o 22 stopnie, ale zaraz powrócił do względnej równowagi. Kwadrans po północy 29 listopada Connelly wywołał Crawleya który poinformował go, że właśnie przeprowadził podobny manewr, mający na celu zrównoważenie znosu w kierunku lądu. Rozmowa była najkrótsza ze wszystkich, ponieważ obaj dżentelmeni byli zbytnio zajęci sztormowaniem. W żadnej z dotychczasowych rozmów Crawley nie wspomniał ani słówkiem o jakichkolwiek kłopotach ze statkiem czy jego wyposażeniem.

„Daniel J. Morrell” sztormuje


Connelly oceniał teraz prędkość wiatru na 105 km na godzinę, a stan morza określił jako „straszliwy”. Fale dochodziły do sześciu metrów! Pomimo tego prowadzony pewną ręką „Daniel J. Morrell” nie schodził z kursu na więcej niż 25 stopni i kładł się na burty maksymalnie na 20 stopni. 29 listopada o 1:45 i ponownie o 3:45 Connelly wywoływał „Morrella”, ale statek nie odpowiadał. Awaria radiostacji? Przy tej pogodzie wszystko było możliwe.

„Edward Y. Townsend” dzielnie pokonał przeciwności pogody, wpływając 30 listopada na rzekę St. Mary’s, łączącej jeziora Huron i Górne. Tam zatrzymał się celem pobrania węgla, po czym wznowił podróż, bezpiecznie docierając do Taconite.

A jak potoczyły się dalsze losy „Daniela J. Morrella”?

Podczas brania bunkru 28 listopada, na statek zamustrował marynarz Dennis Hale. Zakwaterowano go w dziobowej nadbudówce. W nocy z 28 na 29 listopada gdy znajdował się w łóżku, usłyszał głośny trzask, a po kilku minutach kolejny. Stojące na półce książki spadły na podłogę. Hale zerwał się na nogi, a po chwili usłyszał dzwonki alarmowe. W jednej chwili chwycił kamizelkę ratunkową, włożył buty i nago wybiegł na prawoburtowy korytarz. Nigdzie nie paliła się ani jedna żarówka i dopiero po wyjściu na zewnątrz ujrzał światła na rufowej nadbudówce. Marynarz od razu zauważył, że śródokręcie znajduje się wyraźnie wyżej od dziobu i rufy tak, jakby statek wyginał się.

Hale pobiegł z powrotem do kabiny, aby włożyć spodnie ale w ciemnościach nie mógł ich znaleźć. Wpadła mu w ręce jedynie kurtka. Chwycił ją i pobiegł w kierunku leżącej na śródokręciu tratwy. Pokład pokrywał topniejący śnieg. Wypatrywał szalup ale odniósł wrażenie, że obie zeszły już na wodę. Pod nogami słyszał głośne trzaski metalu. Gdy dotarł do tratwy, znalazł tam już kilkunastu stojących wokół niej mężczyzn. Wyglądało na to, że był to komplet załogi z dziobowej nadbudówki. Ponieważ widać było wyraźnie że kadłub na śródokręciu jest mocno uszkodzony, nikt nie kwapił się ruszyć w kierunku rufy, ku łodziom. Ktoś powiedział „Wsiadajmy na tratwę i trzymajmy się mocno”.

Na tratwę weszli wszyscy, w tym kapitan oraz pierwszy i drugi oficer. Trzymając się linek czekali na nieuchronne, czyli na przełamanie się i zatonięcie statku. Nawet nie próbowano wyrzucić tratwy za burtę oczekując że zwoduje się sama, gdy tylko kadłub zniknie pod wodą. Jeden z marynarzy zaproponował chwilowe opuszczenie tratwy przez kilka osób aby można było otworzyć schowek z rakietami, ale kapitan powiedział że zrobią to, będąc już na wodzie. Część ludzi którzy w momencie ogłoszenia alarmu spała w kabinach, miała niekompletne odzienie. Dla przykładu Hale włożył tylko buty, kurtkę i kamizelkę. Kamizelki mieli zresztą wszyscy.

Ponieważ wiedziano że jeszcze niedawno blisko za nimi płynęły dwa statki, rozglądano się uważnie na wszystkie strony. Hale i jeszcze jeden marynarz przywiązali się do tratwy. Na rufie zobaczono człowieka, ale ciemność nie pozwoliła na jego identyfikację.

Pomimo tej ciemności Hale zauważył, że pęknięcie kadłuba nastąpiło przy mocniku pokładowym po prawej burcie w rejonie ładowni 11 i 12. Na jego oczach pękniecie przesuwało się w kierunku przeciwległej burty. Kadłub po obu stronach rozrastającej się szczeliny zaczynał się coraz bardziej skręcać. Z rozerwanego rurociągu wykwitł nad pokładem gejzer pary. Nagle statek przełamał się.

Część rufowa nacierała teraz na fragment dziobowy, uderzając w niego siłą tysięcy ton stali. Ciosy te w połączeniu z falami i wiatrem spowodowały ustawienie się części dziobowej bokiem do rufowego fragmentu statku. Bez wątpienia maszyna wciąż obracała śrubę i dlatego przednia część „Morella” była cały czas pchana bokiem z dużą siłą.

Na pierwszym rysunku widać klasyczną tratwę, inną od znajdujących się na „Morellu”. Tratwa na kolejnym rysunku jest zgodna z rzeczywistością
,

Nie trwało to długo. W końcu fale weszły na pokład i zgodnie z oczekiwaniami zniosły z niego tratwę, zmywając jednakże z niej wszystkich rozbitków! Od pierwszego odgłosu zwiastującego pęknięcie kadłuba minęło zaledwie osiem minut.

Przywiązany do tratwy trzymetrową linką Hale szybko się na nią wdrapał. Znajdowało się tam już dwóch marynarzy: Arthur E. Stojek i John J. Cleary. Po minucie dołączył do nich sternik Charles Fosebender. Nie widać było nikogo innego. Ponieważ wszyscy rozbitkowie mieli założone kamizelki, najwyraźniej fale odrzuciły pozostałych daleko od tratwy. Jedynie na dziobie rozpaczliwie wymachiwał rękami któryś z kolegów, ale nie było szans na podpłynięcie do niego. W polu widzenia nie było widać szalup.

Ponieważ żaden z trzech towarzyszy Hale’a nie był owej tragicznej godziny na wachcie, nie mieli pojęcia, czy zdążono wezwać pomoc. Jak się później okazało, zabrakło na to czasu.



Po kwadransie część dziobowa poszła na dno. Z palącymi się światłami i z wciąż dymiącym kominem rufa znajdowała się około kilometra od tratwy. Znikła po kilkunastu minutach z pola widzenia.

Rozbitkowie sprawdzili wyposażenie tratwy i z ulgą stwierdzili, że było one zgodne z przepisami. Ponieważ wciąż mieli nadzieję na zauważenie ich przez owe dwa, mające iść ich śladem statki, Hale wystrzelił dwie albo trzy flary spadochronowe, po czym z rakietnicy... odpadła rękojeść. Niestety przy tej okazji dwie inne flary wypadły do wody. Hale’owi udało się naprawić rakietnicę, ale tym razem odpalał flary – zarówno spadochronowe jak i trzymane w ręce – w kilkugodzinnych odstępach. Po upływie dwudziestu czterech godzin od zatonięcia statku wystrzelili ostatnią.

Mężczyźni zbili się w ciasną grupkę aby tracić jak najmniej ciepła, ale niekompletne odzienie i przenikliwie zimno na zalewanej falami tratwie robiły swoje. Już o szóstej rano, zaledwie po kilku godzinach walki o życie zmarli Cleary i Stojek, a po kolejnych dziesięciu w ich ślady poszedł Fosbender. W świadectwach zgonu wypisano utonięcie jako przyczyna śmierci, ale tak naprawdę było tak, że przemarznięci do szpiku kości marynarze nie mieli już sił siedzieć. Leżące na tratwie bezwładne ciała zalewała fala za falą...

Dopiero następnego dnia, 30 listopada około szesnastej tratwa z półprzytomnym Haleyem i trzema ciałami została dostrzeżona z pokładu helikoptera Coast Guardu. Marynarz miał odmrożone stopy i prawą dłoń i chociaż ostatecznie obyło się bez amputacji, do końca życia pozostał kaleką.

Ratunek dla Hale’a przyszedł naprawdę w ostatniej chwili. Widoczna charakterystyczna katamaranowa konstrukcja tratwy


Trwały poszukiwania pozostałych rozbitków, ale nie znaleziono już nikogo żywego. Tego samego dnia wyłowiono siedem ciał, a nazajutrz jeszcze dziesięć. Po czterech dniach pod drugą z tratew odkryto kolejne zwłoki, a sześć dni później fale wyrzuciły jeszcze jedno na plażę w pobliżu Kincardine, Ontario. Sześciu ciał nigdy nie znaleziono. Sekcje wykazały że dziewięciu marynarzy zmarło z zimna, a pozostali utonęli.

Odnaleziono za to rufowy fragment wraku. Okazało się, że jedna z szalup wciąż wisiała na żurawikach! Druga znikła bez śladu, nie zlokalizowano także dziobowej części „Morrella”. Oględziny miejsca przełamania wystarczyły jednakże do dojścia przyczyn przełamania się kadłuba. Powodem było pęknięcie kilu, poddawanego podczas sztormu niezwykle silnym naprężeniom. Pamiętajmy że mierzący aż 179 metrów statek z pustymi ładowniami siedział wysoko w wodzie, szarpany na wszystkie strony przez wielkie fale. Z pewnością swoje dołożyła także sześćdziesięcioletnia stal.

Hale zachował swoją kamizelkę. Zdjęcie z kwietnia 2010. Hale zmarł w 2015


Post zmieniony (03-05-20 11:09)

 
21-04-16 09:19  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
pieczarek   

A ja sie jak zwykle przyczepie.
- "małe jezioro o nazwie St. Clair (nad którym leży Chicago)" - nad tym jeziorem lezy Detroit, Chicago lezy nad jeziorem Michigan.

--
pozdrawiam Kuba

 
21-04-16 14:48  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (13-04-20 09:38)

 
22-04-16 08:30  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (13-04-20 09:38)

 
22-04-16 11:57  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Piotr D. 

Na Forum:
Relacje w toku - 4
Relacje z galerią - 4
Galerie - 21


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 6


 - 4

Pośród ludzi, którzy nie znają realiów pracy na morzu pokutuje sporo mitów na temat tejże. Między innymi:
- im większy statek tym bezpieczniej się nim pływa
- żegluga po Wielkich Jeziorach jest prosta, w końcu to tylko jeziora.

--
pozdrawiam
Piotr


 
22-04-16 14:19  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (13-04-20 09:38)

 
22-04-16 21:27  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Kolniak 

 - 3

Nie wszystko w Ameryce jest największe. Np. mikrokomputery - radzieckie są największe na świecie!

--
Dworujesz z forum? Fora ze dwora!

 
25-04-16 08:02  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 438


PECHOWE LOSY PIĘKNEGO STATKU


W grudniu 1938 roku armator Messageries Maritime z Marsyli zamówił kolejny statek pasażerski, mający wzmocnić linię łączącą Francję z Francuskimi Indochinami (obecnie Laos, Kambodża i Wietnam). Miała to być jednostka nowoczesna, luksusowa i szybka, a jej wymiary miały pozwolić na swobodne manewrowanie w porcie Sajgon. Zlecenie poszło do stoczni Société Provencale de Construction Navale znajdującej się w miasteczku La Ciotat, w połowie drogi między Tulonem a Marsylią.



Stępkę pod budowę numer 161 położono 15 czerwca 1939 roku, ale budowę statku o nazwie „Maréchal Pétain” (Marszałek Pétain) przerwano z chwilą wejścia Francji do wojny. Wprawdzie prace wznowiono z chwilą powstania państwa Vichy (La France de Vichy), ale szły one jak krew z nosa, w czym podobno spory udział miał sabotaż zarządzony przez resistance, czyli ruch oporu. Z tego powodu statek zwodowano dopiero 8 czerwca 1944, a i to dopiero na rozkaz Kriegsmarine.

, , , ,

Kadłub zaholowano do leżącego na zachód od Marsylii Port-de-Bouc i zakotwiczono w kanale Caronte, łączącym morze z jeziorem Berre. Tam też zatopili go w sierpniu wycofujący się z południowej Francji Niemcy. Szczęśliwie woda w tym miejscu była wystarczająco płytka, aby nie wyrządzić statkowi istotnych szkód.

W maju 1946 roku Messageries Maritime podniosła kadłub z dna i przeholowała do Tulonu, skąd po trzech miesiącach zaciągnięto go do stoczni w La Ciotat.

Lipiec 1947. Widać ślady po przebywaniu kadłuba w wodzie


Zmieniono przy okazji nazwę statku, a to w związku ze skazaniem Pétaina na karę śmierci za zdradę ojczyzny. Ze względu na podeszły wiek i zasługi podczas I wojny, na wniosek sądu de Gaulle zmienił zresztą rozstrzelanie na dożywocie w więzieniu na wysepce Île d'Yeu, leżącej u zachodniego wybrzeża Francji. Pétain zmarł tam w 1951 roku, w wieku lat dziewięćdziesięciu pięciu. Pomimo że po wojnie został zdegradowany, na znajdującym się na wyspie grobie umieszczono napis PHILIPPE PETAIN MARECHAL DE FRANCE (PHILIPPE PETAIN MARSZAŁEK FRANCJI).



Nazwę statku zmieniono na „La Marseillaise”, czyli Marsylianka. W lipcu 1949 statek był gotowy do wożenia pasażerów. Nareszcie!

Był to bardzo zgrabny jednokominowiec o długości 181 i szerokości 23 metrów, mający 17.321 GRT. Trzy silniki napędzające trzy śruby pozwalały na osiągnięcie 22 węzłów, jakkolwiek dla oszczędności paliwa przyjęto 20 węzłów jako prędkość eksploatacyjną. W kabinach było miejsce dla 736 pasażerów: pierwsza klasa mieściła 344 osoby, druga 74, a trzecia 318.

Eleganckie wnętrza statku
, ,

Jadalnia pierwszej klasy. W głębi schody z poprzedniej fotografii


Jadalnia klasy drugiej była już nieco mniej wyszukana


Kabina pierwszej klasy
,

Kabina drugiej...


...i trzeciej klasy


Po odbyciu morskich prób statek wypłynął w swój pierwszy rejs, prowadzący z Marsylii do Jokohamy a następnie do portów Indochin.

„La Marseillaise” wypływa w dziewiczy rejs


, ,

Interes skończył się w roku 1954, po utracie przez Paryż Azji Południowo-Wschodniej. Statek przeszedł na dużo krótszą linię Marsylia – Bejrut – Aleksandria.
Wszystko urwało się nagle w lipcu 1956 roku, po ogłoszeniu przez prezydenta Nassera nacjonalizacji Kanału Sueskiego, co spowodowało francusko-brytyjsko-izraelską inwazję na Egipt. Wojna spowodowała militaryzację sporej grupy statków, wśród których znalazł się także „La Marseillaise”.

Liniowiec pospiesznie skierowano na stocznię, gdzie w równie ekspresowym tempie przystosowano go do pełnienia roli statku szpitalnego.

,

W tym charakterze odbył dwa rejsy pomiędzy Aleksandrią a Marsylią, po czym zatrudniony tym razem w charakterze transportowca, przewoził wojsko do Algierii. W lutym 1957 statek zwrócono armatorowi, który zresztą już od pewnego czasu miał na niego nabywcę.

24 lutego „La Marseillaise” został kupiony przez zarejestrowaną w Panamie szwajcarską firmę Compañia Internacional Transportadora, której oddział żeglugowy nosił nazwę Arosa Line. Jej właścicielem był szwajcarski, mający włoskie korzenie, finansista Nicolo Rizzi. Nazwa Arosa pochodziła od szwajcarskiej wioski, w której spędził z żoną miesiąc miodowy. Także statki miały tę wioskę w nazwie: „Arosa Sun”, „Arosa Kuhn”, „Arosa Kulm”, „Arosa Star” i wreszcie „Arosa Sky”, dawny „La Marseillaise”. Młodej parze musiało być we wiosce wyjątkowo „miodnie”, skoro tak ją Rizzi uhonorował.

Jego statki miały wozić przez północny Atlantyk głównie emigrantów oraz mniej zamożnych turystów. Z tego to powodu „Arosa Sky” po trzymiesięcznej przebudowie wnętrza miała jedynie 201 miejsc w klasie pierwszej, za to aż 1030 w klasie turystycznej. Zwłaszcza w okresie zimowych sztormów Północny Atlantyk gwarantował pasażerom statku bez stabilizatorów mnóstwo negatywnych emocji, ale najlepszym lekiem na chorobę morską miały być przystępne ceny. No cóż, coś za coś.

Statek w Nowym Jorku. Fotomontaż wykonany w celach reklamowych


Tu już nie ma lipy. „Arosa Sky” z czarnymi burtami. Jak to było w zwyczaju nowojorskiego portu, pierwszemu wejściu każdego statku pasażerskiego towarzyszyły efektowne fontanny


„Arosa Sky” została największym i najmłodszym statkiem Rizziego. Po zakończeniu przebudowy, 10 maja 1957 roku liniowiec wypłynął z Marsylii do Bremerhaven, gdzie zameldował się sześć dni później. Już następnego dnia statek wyszedł w morze pod dowództwem kapitana Clemensa Broeringa. Dziewiczy rejs prowadził via Southampton i Halifax do Nowego Jorku, a pasażerami było około 900 emigrantów oraz węgierskich uchodźców.



Atlantyk mocno dał się we znaki, ale statek szczęśliwie dotarł do portów przeznaczenia: do Halifaxu 24 i Nowego Jorku 26 maja, prawie zgodnie z rozkładem. Potem odbyło się kilka następnych rejsów podczas których okazało się, że brak stabilizatorów okazuje się być jednak bardzo istotnym czynnikiem, szalenie negatywnie odbieranym przez pasażerów. Nie można było także wykorzystywać zewnętrznego basenu, tak obleganego przez pasażerów podczas rejsów po Morzu Śródziemnym.

Najważniejszym jednak powodem rezygnacji z utrzymywania serwisu był gwałtowny spadek liczby pasażerów. Rok 1957 był okresem pandemii grypy azjatyckiej, która dotknęła także „Arosę Sky”. 15 sierpnia statek przypłynął do Nowego Jorku z dwustu chorymi pasażerami, co skutkowało przetrzymywaniem statku na kotwicy przez cały okres kwarantanny. Pod koniec roku z kolei z Nowego Jorku do Bremerhaven na liniowcu znajdowało się zaledwie 85 pasażerów!



Z nadejściem zimy statek skierowano na Karaiby, ale już w pierwszym rejsie z turystami wybuchł poważny pożar, który zmusił kapitana do awaryjnego zawinięcia do Wilmington w Północnej Karolinie. Zniszczeniu uległo szereg kabin pierwszej klasy, a jakby mało było nieszczęść, amerykańska inspekcja oceniła sanitarne warunki na statku jako wysoce niezadowalające. Mniej więcej w tym samym czasie Arosa Line popadła w poważne kłopoty finansowe. Trzeba było sprzedać statek.

Ostatnia podróż okrężna przez Atlantyk rozpoczęła się w Bremerhaven 21 września 1958 roku. Po powrocie do Europy, liniowiec sprzedano włoskiej Costa Steamship Line z Genui. Armator znany był powszechnie jako Linea C. Uzyskane pieniądze nie pomogły jednak Rizziemu. W grudniu tegoż roku inny jego statek, „Arosa Star”, został aresztowany za długi na Bermudach, a w kwietniu 1959 sąd w Genewie ogłosił bankructwo firmy.

„Arosa Sky” przybyła do Genui 8 listopada 1959 roku, gdzie namalowano na burcie nazwę „Bianca C.”, od córki pana Costy, Bianki.

,

Nowy armator skierował statek na do genueńskiej stoczni Cantieri Navali Riuniti del Tirreno, gdzie między innymi zwiększono jego tonaż do 18.427 GRT. „Bianca C.” wypłynęła w swój pierwszy rejs z Neapolu do La Guairy (Wenezuela) 12 października 1916 roku, po drodze zawijając do Saint George’s na Grenadzie.

Kapitan Francisco Crevaco wyprowadził statek 12 października 1961 roku z Neapolu po raz kolejny, i tak jak w poprzednich rejsach, obrał kurs na Grenadę. Rankiem 22 października zakotwiczona na redzie Saint George’s „Bianca C.” szykowała się do podniesienia kotwicy. Crevaco znajdował się oczywiście na mostku. Do maszynowni poszedł rozkaz uruchomienia silników. Zanim jednak jeszcze zdążono podnieść kotwicę, nastąpił silny wybuch w kotłowni. Powodem było pęknięcie kolektorów powietrza, których kawałki rozdarły zbiornik z paliwem. Ogień objął rufową część statku i zaczął rozprzestrzeniać się w tak niezwykłym tempie że zaledwie po kilku minutach kapitan ogłosił rozkaz ewakuacji.



Gdy na statku rozległy się dzwonki alarmowe, na lądzie rzucono się do łodzi, łódek i łódeczek pospiesznie płynących po chwili w kierunku „Bianki C.” Piękna pogoda, bliskość lądu i fakt że statek stał w miejscu, znakomicie ułatwiał ewakuację oraz zapobiegł powstaniu paniki. Ponieważ na statku znajdowało się jedynie 673 ludzi – w tym około 300 członków załogi – nawet nie trzeba było opuszczać wszystkich szalup. Zgodnie z tradycją miejsca w łodziach najpierw zajęły kobiety i dzieci.

, ,

Do szalup wsiadły jednakże tylko 672 osoby, bowiem jeden z motorzystów zginął w chwili eksplozji. Oparzenia odniosło kilkunastu członków załogi, w tym dwóch bardzo poważne. Drugi oficer zmarł po dwóch dniach w szpitalu w Saint George’s, podczas gdy kolejnego marynarza zawieziono samolotem do Caracas, gdzie dużo lepiej wyposażony szpital dawał większą szansę na wyleczenie. Niestety i ten pacjent również zmarł. Wśród pasażerów jedynie kilkoro odniosło niegroźne obrażenia.

Rozbitkowie spotkali się z niezwykle serdecznym przyjęciem na wyspie. Na wyścigi dostarczano im za darmo warzywa, owoce, mięso, ryby oraz wszelkiego rodzaju konserwy. Kucharze z Saint George’s urządzili i prowadzili polową kuchnię do chwili, kiedy byli w stanie przejąć ją kucharze statkowi. Czerwony Krzyż przekazał ubrania, przybory toaletowe oraz wszystko, co tylko było rozbitkom potrzebne. Wypada wspomnieć, że w chwili ogłoszenia alarmu szalupowego część pasażerów była jeszcze w łóżkach, w wyniku czego schodzili na ląd często w niekompletnym stroju.

Morze wokół statku zaroiło się od jachtów z Klubu Jachtowego Grenady, który akurat tego przedpołudnia planował przeprowadzenie regat, oraz mnóstwa różnego drobiazgu. Po otrzymaniu informacji że nikogo już na statku nie ma, wszystkie te jednostki oddaliły się na bezpieczną odległość.

Mówi jeden z rybaków, który przypłynął na pomoc:
„Kiedy wszyscy zostali ewakuowani, krążyliśmy przez chwilę w bezpiecznej odległości, słuchając dudniących eksplozji dobiegających z wnętrza statku. Widzieliśmy jak jego blachy zaczynały świecić jasnowiśniową czerwienią, farba złuszczała się wielki płatami z burt. Ktokolwiek znajdowałby się wtedy na statku, nie mógłby żyć.”

Według innego świadectwa burty były tak rozgrzane, że morze jego sąsiedztwie wrzała niczym w wielkim, otaczającym kadłub garze.

Następnego dnia statek wciąż płonął. Władze portowe stanęły wobec szalenie poważnego problemu: statek stał w wejściu do portu i jego zatonięcie w tym miejscu zablokowałoby go kompletnie. W Saint George’s nie było ani statków pożarniczych, ani – co gorsze – holowników, mogących wyciągnąć statek na otwarte morze. O odholowaniu nie chciał nawet myśleć kapitan Crevaco. Oświadczył władzom portowym w postaci Mr. Jamesa Lloyda, że najpierw chce sam ocenić rozmiar zniszczeń. Z kilku swymi marynarzami wypłynął z portu na jednej z szalup „Bianki C.” i teraz okrążał swój statek, patrząc rosnącym przygnębieniem na rozmiar szkód. Pomimo beznadziejnej sytuacji, wciąż nie zgadzał się na odholowanie statku. Tyle że Lloyd nie zamierzał zwracać uwagi na te obiekcje. Wszedł w kontakt z kapitanem brytyjskiej fregaty „Londonderry”, znajdującej się o dwa dni drogi od portu.

HMS „Londonderry”


Uzgodniono w końcu z Crevaco, że po przyjściu fregaty statek zostanie poddany inspekcji, po czym „Londonderry” wyciągnie go z kotwicowiska i osadzi na mieliźnie na południu wyspy.

Fregata podchodzi do statku
,

Gdy jednak fregata wreszcie przypłynęła, wciąż dymiącej „Biance C” niewiele już brakowało do zatonięcia. Na jej pokład przeszła grupa marynarzy, która palnikami odcięła kotwicę – nadal leży na dnie w tym samym miejscu – po czym zamocowała hol.

Tysiące mieszkańców wyspy obserwowało wyciąganie statku z kotwicowiska. Szło to niezwykle powoli: wygięty od żaru ster powodował myszkowanie „Bianki C.”, wiał także silny boczny wiatr i dlatego fregata posuwała się do przodu jedynie nadzwyczajnym wysiłkiem maszyn i steru. Po sześciu godzinach, gdy zespół oddalił się od portu na zaledwie trzy mile, silne kołysanie na martwej fali spowodowało zerwanie holu. Nie było jednak potrzeby wysyłania kolejnej grupy do jego zamocowania. Zanim ukończono przygotowania, statek poszedł na równej stępce na dno głębokiego w tym miejscu na pięćdziesiąt metrów morza, zaledwie o milę od szalenie popularnej wśród turystów plaży Grand Anse.

Załoga i pasażerowi przebywali na gościnnej wyspie jeszcze przez tydzień. Później zabrały ich stamtąd dwa mniejsze statki. W podzięce za wspaniałą postawę mieszkańców Grenady, Costa Steamship Line podarowała im wykonaną z brązu replikę figury Chrystusa z Głębin. Oryginał stoi na dnie zatoki neapolitańskiej, jako symbol boskiej opieki nad pływającymi po oceanach.

Chrystus z Głębin w zatoce neapolitańskiej, i kopia stojąca na Granadzie
,

Wrak statku jest wciąż wdzięcznym miejscem dla licznych płetwonurków, jako że pokład nadbudówki znajduje się zaledwie trzydzieści metrów pod lustrem wody. Wykonane z brązy śruby zostały wydobyte i sprzedane na złom. Sporo różnych drobiazgów zostało także wyłowionych przez poszukiwaczy pamiątek. Silne prądy w tym miejscu spowodowały w roku 1992 odłamanie i położenie się na burcie rufy wraku. Na leżącym na boku kominie wciąż widać wielką literę „C”.

Stan obecny wraku


Post zmieniony (03-05-20 11:10)

 
25-04-16 11:26  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (13-04-20 09:40)

 
25-04-16 15:03  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

"Cóś" z tym kolektorem nie za bardzo gra.
Nawet gdyby się rozleciał to jego części nie są w stanie przebić zbiornika z paliwem. Natomiast mogły uszkodzić przewody paliwowe z których paliwo rozlało się na rozgrzany korpus silnika i pożar gotowy.
Nie sądzę by "Arosa Sky" miała silnik z turbiną (ewentualne rozsypanie się turbiny) a zapewne był tam silnik spalinowy z zapłonem samoczynnym.
Obecnie przewody paliwowe SG mają dodatkowy, ochronny pancerz.

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 89 z 114Strony:  <=  <-  87  88  89  90  91  ->  => 

 Ten wątek został zamknięty 


© konradus 2001-2024