Akra
Na Forum: Relacje w toku - 2 Relacje z galerią - 5
- 2
|
Opowieść 417
NIEGRZECZNY KAPITAN I JEGO STATEK
Ósmego marca 1900 roku swoje siły połączyły dwie brytyjskie firmy operujące statkami pasażerskimi, Union Line i Castle Shipping Line, tworząc Union-Castle Mail Steamship Company. Słowo „mail” w nazwie oznaczało kontrakt z pocztą królewską (Royal Mail) co oznaczało stałe, pewne i niemałe wpływy.
Większość z licznych statków kursujących na linii Southampton – Cape Town miała w nazwie słowo „castle” czyli zamek. Można je było łatwo rozpoznać po kadłubach w kolorze lawendy, oraz czerwonych kominach z czarnym pasem u góry. Liczna flota pozwalała na ścisłe dotrzymywanie rozkładu polegającego na tym, że w każdy czwartek o godzinie 16:00 jednocześnie z Southampton i Cape Town wypływał statek. I jak tu nie zlecać przewozu poczty tak solidnemu armatorowi?
„Galway Castle”
Royal Mail w końcu jednak postanowiła rozszerzyć swoją działalność także na żeglugę i w roku 1911 kupiła Union-Castle Mail Steamship Company. Pozostawiono niezmienioną nazwę operatora floty, czyli Union-Castle Line.
Na krótko przed wybuchem Wielkiej Wojny większość z tych statków zostało zarekwirowanych na cele wojskowe i pospiesznie przygotowanych do wożenia wojsk, albo do służby w charakterze statków szpitalnych. W sierpniu 1914 roku transportowcem został także „Galway Castle”. Zaczął on przewozić tysiące żołnierzy z Cape Town do Lüderitz (zachodnie wybrzeże Namibii) oraz do kilku innych portów w tym rejonie. Wojska te potrzebne były do podbicia niemieckich kolonii w Afryce południowo-zachodniej i była to operacja w pełni udana. Gdy w lipcu 1915 Brytyjczycy ogłosili zwycięstwo, „Galway Castle” mógł zostać skierowany do innych zadań, ale ku miłemu zaskoczeniu armatora statek został mu zwrócony. Jak przed wojną, tak i teraz znowu woził pasażerów i pocztę pomiędzy Anglią a Afryką Południową.
Trzeciego sierpnia 1916 roku płynący w pobliżu Goodwin Sands – wypłycenia niedaleko Ramsgate - statek został zaatakowany przez bombowiec. Bomba była celna, ale pomimo uderzenia w pokład, nie eksplodowała! Kolejna „przygoda” wydarzyła się dwunastego października 1917 roku, kiedy to „Galway Castle” wszedł na piaski Orient Bank we wschodnim Londynie. Miejsce było dobrze znane pilotowi i kapitanowi i dlatego trudno zrozumieć, jak mogli wjechać na tę mieliznę, choćby i w ciemnościach. Nazwa Orient Bank (bank – piaszczysta łacha) powstała w 1907 roku, po ugrzęźnięciu tam rosyjskiego żaglowca „Orient”.
Przypłynął on aż z południowej Australii, wioząc pełnostatkowy ładunek pszenicy w workach. Załoga liczyła 21 osób. Wieczorem dwudziestego dziewiątego lipca 1907 roku statek wszedł na płyciznę, zwaną wtedy Sandy Beach (Piaszczysta Plaża). Wywołane silnym wiatrem duże fale metr po metrze przesuwały bezwładny kadłub w stronę lądu. Rankiem żaglowiec został dostrzeżony przez mieszkańców Wschodniego Londynu. Wieści rozprzestrzeniały się szybko, i wkrótce zaczęły napływać tłumy gapiów, szukających najlepszego miejsca do śledzenia rozwoju sytuacji.
„Orient” na Sandy Beach
Kapitan podjął jedyną sensowną decyzję, czyli poprosił o pomoc sztauerską firmę East London Stevedoring Company która podstawiła barki, i już trzydziestego lipca koło południa rozpoczęto wyładowywać na nie pszenicę.
Przeładunek był jednakże zbyt powolny i kapitan słusznie obawiał się, że zanim ładownie statku zostaną opróżnione, kadłub ugrzęźnie w piachu tak, że nic i nikt go już nie ruszy. Załoga zaczęła rozcinać worki i wysypywać ziarno za burtę. Gdy o wpół do dziesiątej wieczorem przerwano pracę, na barkach i w wodzie znalazło się prawie czterysta ton pszenicy.
Przybyłe kilka godzin wcześniej holowniki „Annie” i „Buffalo” podały na „Orient” liny. Było jeszcze za wcześnie aby próbować ściągnąć żaglowiec z mielizny, i dlatego wysiłki skoncentrowano na tym, żeby fale nie zniosły „Orientu” bliżej lądu, a zwłaszcza żeby zatrzymać jego powolne przemieszczanie się w kierunku pobliskich skał. Z początku dawało to dobre rezultaty, ale wszystko zostało zniweczone przez wody przypływu, którego siła wepchnęła statek głęboko w kierunku lądu. Nad ranem „Orient” przechylił się na prawą burtę i wtedy Rosjanie ostatecznie stracili nadzieję na ocalenie żaglowca.
Teraz już bez nerwowego pośpiechu przeciągnięto liny pomiędzy statkiem a plażą, żeby przy ich pomocy przetransportować na ląd jak najwięcej pszenicy. Dla przyspieszenia operacji, zaledwie w kilkanaście godzin położono tor kolejowy łączący plażę z portem.
Widoczne liny łączące „Orient” z lądem
Piętnastego sierpnia skazany na zagładę żaglowiec wraz z niewielkim resztkami ładunku został wystawiony na aukcję, którą poprowadzono wprost na plaży. Niestety o ile gapiów było aż zbyt wielu, to licytujący zupełnie nie dopisali. Pierwsza oferta wynosiła raptem 25 funtów, a ostatnia, zwycięska funtów 130.
Przez następne dni nabywca wraku wydobywał z niego co się tylko da, aż wreszcie pozostały jedynie nędzne resztki pięknego do niedawna statku, widoczne przy dobrej pogodzie podczas odpływu. Dla upamiętnienia tego wydarzenia, nazwę Sandy Beach zmieniono na Orient Bank.
Właśnie w pobliżu miejsca gdzie leżały szczątki „Orientu”, utknął teraz „Galway Castle”. Liniowiec miał jednak znacznie więcej szczęścia niż rosyjski żaglowiec i przy aktywnej pomocy dwóch holowników po pięciu dniach zszedł z mielizny.
Brezent na rufie kryje zamontowane tam działo
Przyszła wreszcie jesień roku 1918. Koniec wojny był tuż tuż. Rankiem dziesiątego października „Galway Castle” wypłynął z Plymouth, kierując się do – jakżeby inaczej – Cape Town. Do kraju wracało 398 rannych południowoafrykańskich żołnierzy. Według dokumentacji lekarskiej wszyscy byli tzw. rannymi chodzącymi, dlatego nie zaokrętowano ich na statek szpitalny. Wśród nich była jednak spora liczba wprawdzie „chodzących”, ale niewidomych od niemieckich gazów bojowych. Do tego dochodziło 346 pasażerów i 207 członków załogi. Liniowiec szedł w konwoju składającym się z szesnastu parowców i eskortowanym przez dwa krążowniki oraz kilka niszczycieli. Od samego początku tempo zwalniała bardzo duża fala.
Jakkolwiek mocno wierzący, dowodzący ”Galway Castle” kapitan W. B. Dyer nie pozostawił wszystkiego jedynie bożej opatrzności. Krótko po wyjściu w morze wydał specjalny komunikat dla pasażerów i żołnierzy, nakazując im pozostawanie w ubraniach, oraz ciągłe noszenie kamizelek ratunkowych. Nakaz ten miał obowiązywać dwadzieścia cztery godziny na dobę, aż do chwili odwołania, czyli dopiero po wyjściu ze strefy największego zagrożenia. Zarządzał alarmy szalupowe nawet po 2-3 razy na dobę, jakkolwiek z powodu sztormu, spora część pasażerów pokonanych przez chorobę morską nie mogła wziąć w nich udziału.
Dyer podchodził ze zrozumieniem do chorych pasażerów, ale nie miał litości dla osób lekceważących jego komunikat. Często wchodził – po zapukaniu, oczywiście – do pasażerskich kabin nawet w środku nocy i biada tym, którzy leżeli w łóżku bez ubrania i założonej kamizelki. Jasne że było to bardzo niewygodne, ale kapitan nie zwracał uwagi na narzekania pasażerów. Kilka dni i nocy można się dla własnego bezpieczeństwa pomęczyć, czyż nie? Gdy leżąca w łóżku, a ubrana jedynie w koszulę nocną pasażerka powiedziała że nie będzie słuchała jego poleceń, kapitan odparł szorstko: „Wracam za pięć minut. Jeśli nie będzie pani ubrana, wyciągnę panią z łóżka!”. Wściekła kobieta nie miała wyjścia jak tylko ubrać się i założyć pas.
Trzy miesiące później, gdy kapitan Dyer płynął innym już statkiem do Cape Town, podeszła do niego jedna z pasażerek. „Nie pamięta mnie pan” – powiedziała. „To mi pan zagroził wyciągnięciem z łóżka na „Galway Castle”. Myślałam wtedy że jest pan bardzo niegrzeczny, prawdopodobnie dlatego, że był pan kapitanem. Teraz wiem dobrze. Dzięki temu co pan robił, ocalił pan życie mi i innym. Uważam teraz, że jest pan najcudowniejszym człowiekiem na świecie”.
Trzydzieści sześć godzin po wypłynięciu z Southampton, o 20:30 jedenastego października konwój otrzymał rozkaz rozdzielenia się. Statki płynące na morze Śródziemne poszły bardziej na południe, natomiast „Galway Castle” popłynął na zachód wraz z eskortującym go krążownikiem pomocniczym „Ebro”.
„Ebro” w latach pokoju
„Ebro” był „pasażerem” zmobilizowanym wraz z siostrzanym „Assequibo” oraz czterema innymi statkami należącymi do Royal Mail Steam Packet Company. Royal Navy uzbroiła liniowiec w aż osiem dział 152 mm, a do tego bomby głębinowe i miny. Niejeden „zwykły” krążownik wolałby uniknąć pojedynku z tak potężnie uzbrojonym przeciwnikiem! W niedzielę dwunastego października o 7:40 obie jednostki znajdowały się około 200 mil na zachód południowy-zachód od Land’s End, najdalej wysuniętego na zachód przylądka Anglii.
Położenie Land’s End
Nagle szarpnięcie spowodowane wybuchem torpedy zwaliło na nogi wszystkich obecnych na mostku „Galway Castle”, a kapitan Dyer rozciął przy tym mocno głowę. Eksplozja zgasiła wszystkie światła unieruchamiając także radiostację. Nie miało to jednak znaczenia, ponieważ „Ebro” natychmiast zaczął wysyłać SOS.
Maszyny stanęły i po kilku minutach statek zaczął się zataczać bezradnie na fali. Kapitan zadzwonił do maszynowni, ale nikt nie podnosił słuchawki. Pijący właśnie poranną kawę w swojej kabinie starszy mechanik biegł wtedy w kierunku maszynowni, bezceremonialnie roztrącając stojących mu na drodze pasażerów. Zewsząd dobiegały krzyki kobiet i dzieci. Starszy mechanik wpadł do maszynowni tylko po to, aby stwierdzić iż na skutek eksplozji zeszła cała para, a drugi mechanik i jego ludzie nie żyją. Poziom wody w pomieszczeniu szybko się podnosił. Oficer pobiegł na mostek, żeby złożyć Dyerowi meldunek.
Kapitan zdążył ogłosić już alarm szalupowy. Podczas gdy oficerowie przygotowywali łodzie do wodowania, Dyer zszedł pod pokład, aby samemu ocenić skalę uszkodzeń. Było bardzo źle. Torpeda trafiła w prawą burtę, tuż przed kotłownią. Eksplozja złamała kil statku, w rezultacie czego część dziobowa i rufowa patrzyły ukosem do góry, niczym rozciągnięta litera „V”.
Świst uchodzącej pary łączył się w dziwny sposób ze zgrzytem rozdzierających się blach śródokręcia. Szczęśliwie wodoszczelne wręgi po obu stronach rozdartego miejsca wciąż trzymały. Kapitan wrócił na mostek i rozkazał obsadzać i opuszczać łodzie. Część z nich zatrzymała się na kilka minut na poziomie relingów, aby ułatwić wejście kobietom i dzieciom.
Ewakuacja szła z dużą trudnością. Złamany pokład utrudniał przejście pomiędzy dwoma częściami statku, w wyniku czego sporo ludzi nie mogło znaleźć się przy wyznaczonej szalupie. Część żurawików i faleni uległo uszkodzeniu podczas wybuchu torpedy. Przy mocno rozhuśtanym morzu moment dotknięcia wody przez szalupę niósł ze sobą poważne ryzyko, ale pomimo tego aż osiemnaście z dwudziestu jeden łodzi zwodowano szczęśliwie. Podczas opuszczania szalupy uderzały niebezpiecznie mocno o burtę statku i dwie z nich nie wytrzymały takich ciosów, niosąc zagładę znajdującym się w nich ludziom. Ostatnia z łodzi, uszkodzona podczas wodowania, przełamała się na pół z chwilą dotarcia do wody, wysypując do niej znajdujące się akurat tam liczne kobiety i dzieci. Unoszące się wzdłuż burty szalupy rzucane były falami na pływające szczątki, odnosząc kolejne uszkodzenia. Zamiast nieść szansę ocalenia znajdującym się w wodzie rozbitkom, te same liczne, ciskane mocą żywiołu na wszystkie strony drewniane fragmenty statku niosły im teraz śmierć. Należy jednak dodać, że oprócz osiemnastu szalup, w wodzie znajdowało się także około czterdziestu tratew, wyrzuconych za burtę przez znakomicie dowodzoną i zdyscyplinowaną załogę liniowca.
Kapitan zszedł na pokład szalupowy, gdzie starał się podnieść ludzi na duchu. Do jednej z szalup bał się wejść młody, oślepiony gazem kapitan. „Zajmij się innymi” - powiedział Dyerowi – „Jestem niewidomy i kiepsko ze mną”. „Jeśli natychmiast nie wjedziesz do łodzi, zepchnę cię wprost do morza!”, brzmiała szorstka odpowiedź.
Już po wojnie, podczas jednego z kolejnych rejsów Dyer ponownie trafił na swoim statku na pasażera uratowanego z „Galway Castle”. Kapitan rozmawiał z kimś idąc pokładem spacerowym i wtedy podszedł do niego kapitan brytyjskiej armii. Towarzyszyła mu jego matka. Oficer klepnął Dyera w ramię i powiedział „To jest kapitan Dyer! Poznałem po głosie!”, po czym całkowicie już zdrowy oficer oraz wzruszona matka serdecznie podziękowali za zdecydowanie, które uratowało życie młodemu człowiekowi.
Wracamy na „Galway Castle”.
Po złożeniu kapitanowi meldunku starszy mechanik pobiegł na pokład łodziowy, gdzie pomagał opuszczać kolejne szalupy. W pewnej chwili z powodu nagłego ruchu żurawika stracił równowagę i spadł do wody. Podpłynął do częściowo wypełnionej wodą szalupy. Wciągnął się do niej, po czym pomógł zrobić to samo kilkunastu pływającym w pobliżu rozbitkom. W łódź uderzały co chwila szczątki statku, i wreszcie po upływie godziny niektóre jej komory powietrzne uległy przebiciu. Woda wypełniła teraz szalupę prawie całkowicie. Rozbitkowie zbili się w ciasną grupkę. Zimno i wyczerpanie zabijało kolejne osoby, aż wreszcie przy życiu pozostał jedynie starszy mechanik. W pobliżu unosiły się liczne ciała, a wśród nich najbardziej wstrząsnął nim widok małego dziecka, upiornie unoszącego się góra-dół zgodnie z rytmem fali. Po ośmiu godzinach siedzenia w zimnej wodzie i to przy lodowatym wietrze, tracący co chwilę przytomność oficer został wreszcie dostrzeżony z pokładu niszczyciela „Spitfire”.
Podróżująca z trzema córkami: Margaret (9 lat), Phyllis (6 lat) i Mabel (18 miesięcy), pasażerka Winifred Murray opowiedziała reporterowi „Weekly News” o swojej tragedii. Oto tekst zamieszczony w tygodniku:
„Dwoje najmłodszych dzieci pani Murray zginęło w katastrofie i dopiero gdy ona sama znalazła się w angielskim porcie, z radością odkryła, że Margaret została cudownym sposobem uratowana.
Ruszyłam na pokład i wsadziłam dzieci do szalupy, do której były przypisane. Stwierdziłam że łódź była uszkodzona więc przeszłyśmy do kolejnej na tej samej burcie, ale tej z kolei nie dawało się opuścić. Pobiegłyśmy na drugą stronę i dostałyśmy się tam do ostatniej zwodowanej szalupy.
Moje dzieci, zwłaszcza najmłodsze ucierpiały starając się opuścić skazany na zagładę liniowiec. Kiedy opuszczano łódź, wielka fala uderzyła nią o burtę. Na wodzie kolejna popchnęła nas w kierunku śruby, która wciąż się powoli obracała.
Kontynuując z wielkim wzruszeniem pani Murray powiedziała, że nagle zobaczyła znikające pod wodą stopy najstarszej córki a obok to samo działo się z Phyllis. Pani Murray kurczowo chwyciła jedną ręką malutkie dziecko, drugą chwytając Phyllis. Zaraz potem fala wyrwała Mabel z jej objęć.
Wielkie płaty śruby błyszczały w powietrzu. Spadała z nich woda i wyglądały jak wiele morderczych noży gotowych pociąć nas na kawałki. Moja biedna mała Mabel miała rozciętą głowę. Wszyscy wypadliśmy do wody.
Pani Murray nadal trzymała jedną ręką Phyllis i tak dopłynęły do tratwy. Miała nadzieję że dziewczynka ocaleje, ale dziecko wkrótce zmarło z wyczerpania i zimna.
Kiedy niszczyciel znalazł się w polu widzenia rozbitków, byli pełni obaw że nikt ich nie dostrzeże. Po zatoczeniu kręgu okręt odwrócił się od tratwy odchodząc, ale energiczne wymachiwanie chusteczkami i marynarkami zostało w końcu na niszczycielu dostrzeżone.”
Owym niszczycielem był „Spitfire”, który zawiózł rozbitków do Liverpoolu. Na lądzie sporządzono dokładne listy ocalonych. Po podwójnym sprawdzeniu okazało się, że śmierć poniosło 112 żołnierzy i pasażerów, oraz 34 członków załogi. Przeżyło 806 osób.
„Spitfire”
„Galway Castle” zatopiony został przez U-82, dowodzony przez kapitana Heinircha Middendorffa. Kapitan przeżył wojnę, podobnie jak i jego okręt. Middendorff skończył morską karierę w roku 1920 jako komandor podporucznik.
*
„Galway Castle” opustoszał, ale pomimo fatalnego stanu wciąż nie chciał tonąć. Na statek wróciła szkieletowa załoga w nadziei doholowania go do portu. Po wysadzeniu na lądzie rozbitków, w pobliżu pojawił się ponownie „Spitfire”.
Statek przemieszczał się pomalutku, ale po trzech dniach rzucono hole, a grupka marynarzy przeszła na niszczyciel. „Galway Castle” coraz głębiej zanurzał się w wodzie, aż wreszcie znikł z oczu żegnany okrzykami HURRAY!
Był to jeden z ośmiu statków Union-Castle Line, które nie przetrwały wojny. Pozostałymi liniowcami były:
- „Alnwick Castle” – storpedowany przez U-81 21 marca 1917
- „Dover Castle” – storpedowany przez UC-67 26 maja 1917
- „Aros Castle” – storpedowany przez U-90 21 listopada 1917
- „Carlisle Castle” – storpedowany przez UB-57 14 lutego 1918
- „Glenart Castle” – storpedowany przez US-56 26 lutego 1918
- „Leasowe Castle” – storpedowany przez UB-51 27 maja 1918
- „Llandovery Castle” – storpedowany przez U-86 27 czerwca 1918. Jego historię przedstawiłem w Opowieści 47.
*
I jeszcze kilka słów o niszczycielu „Spitfire”. Niewiele brakowało, a od ponad dwóch lat leżałby na dnie jako jedna z wielu ofiar Bitwy Jutlandzkiej. W ogniu walki chciał go staranować pancernik „Nassau”, ale wykonany w ostatniej chwil zwrot doprowadził jedynie do energicznego zetknięcia się burtami. „Spitfire” zaczął nabierać wody, ale i pancernik ucierpiał: jego burta rozdarta była na długości sześciu metrów.
Lufy najcięższych dział pancernika nie dawały obniżyć się tak aby można było trafić w niszczyciel, ale podmuchy wystrzałów oddawanych z kilkunastu zaledwie metrów poczyniły znaczne szkody na pokładzie brytyjskiego okrętu. Cudem prawdziwym „Spitfire” oderwał się od potężnego przeciwnika i porozbijany powrócił do portu.
„Spitfire” po starciu z „Nassau”
Post zmieniony (03-05-20 10:52)
|