KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok rozszerzony (50 postów/stronę)  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 58 z 114Strony:  <=  <-  56  57  58  59  60  ->  => 
25-12-15 22:17  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Dla ścisłości - owi Laskarzy jako Hindusi (niezależnie od wyznania) nie używali sedesów. Ich toalety to były (i są) tzw. "kucanki".

 
26-12-15 08:25  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (13-04-20 04:35)

 
28-12-15 08:06  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 404

BYŁ PIĘKNY SŁONECZNY DZIONEK...

Piękny słoneczny dzionek, spokojne morze, doświadczeni kapitanowie i doskonała widoczność, dzięki czemu dwa płynące w przeciwne strony statki z tej samej kompanii doskonale się widzą. Cóż może złego się zdarzyć? Oczywiście że nic! Na pewno?

Siódmego czerwca 1903 roku, w kolejny rejs z Marsylii do Bastii na Korsyce wypłynął liniowiec „Liban”, należący do Fraissinet et Compagnie. Statek miał miejsca dla 148 pasażerów. Na pokładzie znajdowało się łącznie około 240 osób. Trudno o ustalenie dokładnej pasażerów bo bilety sprzedawano jeszcze po odbiciu od kei, a lista z nazwiskami nie zachowała się. Wiadomo jedynie na pewno, że wśród pasażerów było 24 francuskich oficerów i żołnierzy. Dowiemy się w swoim czasie, skąd taka pewność.

„Liban” w Marsylii


Niecałą godzinę po wyjściu na morze statek zbliżył się do wysepki Tiboulen, leżącej nieco na północny zachód od większej, ale wciąż niewielkiej wyspy Maire. Zgodnie z przepisami Tiboulen winna być okrążana w odległości kilku mil, ale dla oszczędności czasu wszyscy kapitanowie płynący do czy z Marsylii, ścinali tam zakręt, zbliżając się do wysepki na bardzo niewielką odległość. Wprawdzie każdorazowo spotykały ich tam gniewne wrzaski rybaków muszących schodzić z drogi rozpędzonym statkom, ale kto by tam zwracał na nich uwagę. Taką drogę obrał rzecz jasna także kapitan Lacotte, dowódca „Libanu”.

Czerwoną dwójką oznaczono wyspę Maire


Tiboulen de Maire, miejsce „ścinania zakrętu”



Z Nicei i Tulonu płynął z kolei do Marsylii inny statek tej samej kompanii, „Insulaire”, z kapitanem Arnaud na mostku. Z czterdziestką pasażerów na burcie liniowiec znajdował się w drodze z Tulonu do Marsylii. Arnaud zamierzał przyspieszyć nieco czas zacumowania, ścinając – jak zwykle - zakręt przy Tiboulen.

Gdy „Insulaire” znalazł się na trawersie wysepki, kapitan dostrzegł na wprost przed dziobem doskonale znaną jednostkę: bez wątpienia był to „Liban”, którym Arnaud dowodził w zeszłym roku. Oczywiście także Lacotte dobrze widział „Insulaire”. Oba statki zaczęły wymieniać sygnały gwizdkami, chcąc ustalić zasady wyminięcia się. W zasadzie pytanie było tylko jedno: kto zetnie zakręt, a kto wyjdzie dalej w morze.

I tak gwizdano sobie nawzajem aż do chwili, gdy oba statku znalazły się niebezpiecznie blisko siebie. Kapitanowie zaczęli wykrzykiwać coraz to nowe komendy, tyle że w ich rezultacie płynący całą naprzód „Insulaire” z impetem wjechał w burtę „Libanu”, na wysokości dziobowej ładowni!

Uderzenie było tak silne, że blachy poszycia staranowanego statku ustąpiły od poziomu pokładu aż po sam kil. Ogromne ilości wody zaczęły wdzierać się do ładowni i od razu dla wszystkich stało się jasne, że statek musi zatonąć. Ostatnim desperackim manewrem kapitan Lacotte podjął próbę skierowania statku w kierunku brzegu, ale „Liban” stracił sterowność. Pasażerowie wpadli w niemożliwą do opanowania panikę spotęgowaną faktem, że już po paru minutach woda zaczęła zalewać dziobowy pokład. Wszyscy zaczęli biec w kierunku rufy. Wielu zaczęło wspinać się na olinowanie masztów, aby na jak najdłużej oddalić od siebie moment znalezienia się w wodzie.

,

Mówi jeden z pasażerów:

„Wszyscy pasażerowie znajdowali się przy stołach [była akurat pora obiadu], kiedy naszą uwagę zwróciły powtarzające się nienaturalnie dźwięki gwizdków. Część zaniepokojonych pasażerów wyszła na pokład, podczas gdy pozostali spokojnie kontynuowali jedzenie. Byłem wśród tych którzy wyszli i z miejsca zrozumiałem powagę sytuacji. „Insulaire” zbliżał się pełną szybkością, a gwizdki obu parowców brzmiały bez przerwy [ale] „Insulaire” kontynuował zbliżanie się do nas. Znajdujący się na mostku kapitan „Libanu” wykrzykiwał rozkazy na wszystkie strony, ale nie padła żadna komenda na ster [!], a to mogłoby nas uratować. Niektórzy pasażerowie, wystraszeni niebezpieczeństwem i zirytowani tym, co wydawało się być karygodnym zaniechaniem, zaczęli krzyczeć z wyrzutem do kapitana …

… Na pokładzie panowała ogólna panika, załoga i pasażerowi ruszyli na mostek, chcąc opuścić szalupy. Statek tonął, a opuszczono [na razie] tylko jedną szalupę. Pasażerowie starali się nożami przecinać liny [łączące łodzie z żurawikami]. Wraz z kilkoma towarzyszami udało mi się opuścić szalupę. W tej samej chwili „Liban” zatonął i musieliśmy odpłynąć, że uniknąć wiru, który mógłby nas wciągnąć. Zawróciliśmy [po zatonięciu statku] tak szybko jak tylko możliwe, żeby pomóc przy ratowaniu i udało nam się wyciągnąć tuzin ludzi, z których sześcioro nie żyło”.

Niekiedy panika zmieniała się w prawdziwą histerię. Jedna z pasażerek chciała wykłuć sobie oczy żeby nie widzieć strasznego spektaklu wokół, i trzeba było ją związać.

A tak zapamiętał swoje przeżycia inny pasażer, podróżujący z małym synkiem:

„Mój chłopiec był w łóżku, a ja paliłem na pokładzie papierosa, kiedy nagle usłyszałem gwizdek „Libanu”. W tym momencie znajdowaliśmy się około pięćdziesięciu jardów od wyspy Maire. „Insulaire” nie odpowiedział [kapitanowie zeznali później, że od dłuższej już chwili komunikowali się za pomocą gwizdków] i zobaczyłem, że płynie prosto na nas. Zderzenie było nie do uniknięcia. Pobiegłem na dół, chwyciłem syna i ledwo znalazłem się na pokładzie z chłopcem w rękach, nastąpił straszny wstrząs. Powstała ogromna panika, ale wywalczyłem sobie drogę do burty i udało mi się [z synem] wsiąść do szalupy, którą opuszczono na wodę. Później podjął nas „Balkan” i zawiózł do Marsylii”.



Ratunek z zewnątrz przybył bardzo szybko. Najbliżej miejsca tragedii – poza „Insulaire”, oczywiście – znajdowała się łódź pilotowa „Blechamp”. Z pewnością nigdy jeszcze jej obsada nie pokonała tak szybko dwóch mil, jak właśnie tego dnia. Tylko trochę dalej znajdował się kolejny „pasażer” Fraissinet et Compagnie, o nazwie „Balkan”. Parowiec pospiesznie zmienił kurs, a jego załoga stanęła w pogotowiu, gotowa zwodować szalupy w każdej chwili – co też wkrótce uczyniono. Najmniej dla rozbitków uczynił „Insulaire”, tak jakby moment zderzenia wyssał z jej załogi całą energię – a przecież uszkodzenia dziobu nie były wcale poważne i statkowi nie groziło żadne niebezpieczeństwo!

„Balkan”


Pilotówka dotarła pod „Liban” jako pierwsza, a po niecałych dwudziestu minutach dołączyły do niej trzy łodzie „Balkana”. Gdy podeszły na burty tonącego statku, ten zaczął wślizgiwać się dziobem pod wodę. Gwałtownym manewrem ratownicy odpłynęli na bezpieczną odległość, aby wkrótce powrócić. Po wodzie niosły się straszliwe krzyki ludzi, wciąganych w głębię przez tonący statek. Do prawie ostatniej chwili na skrzydle mostku stał kapitan Lacotte, który wyskoczył do wody gdy ta sięgała mu już do szyi, po czym silnymi ruchami ramion zaczął płynąć – nie nie, nie w kierunku łodzi ratowników – ale ku brzegowi wyspy, gdzie też bez problemu dotarł.

Dziób „Insulaire” po zderzeniu


Skalę tragedii powiększyły jeszcze kotły „Libanu”, które wybuchły, gdy kadłub znajdował się już pod wodą. W jednej chwili śmierć poniosła większość spośród znajdujących się w wodzie, a którym udało się chwilę wcześniej uniknąć wciągnięcia w głąb przez wir, wytworzony przez tonący statek.

Jak śmiercionośnym czynnikiem potrafi być panika niech świadczy fakt, że jedyna grupa która jej nie uległa, uratowała się w całości. Mowa tu o 24 żołnierzach, których dowódca nie stracił głowy ani na chwilę. Natychmiast po zderzeniu kazał swym ludziom wyrzucić za burtę wszystkie znajdujące się w pobliżu drewniane elementy, a po kilku minutach widząc że statek za chwilę zatonie, rozkazał skakać do wody, chwytać się owych kawałków drewna i jak najszybciej oddalić się od statku. Kilku nieumiejącym pływać żołnierzom przydzielił „eskortę” pływaków, których zadaniem było utrzymać kolegów na powierzchni. Ponieważ lipcowa woda była bardzo ciepła a łodzie ratownicze tuż tuż, wszyscy mundurowi uratowali się.

Pilotówka „Blechamp” uratowała czterdzieści osób, a szalupy „Balkana” trzydzieści siedem. Jednym z wyciągniętych z wody był ośmiomiesięczny chłopczyk, którego początkowo uznano za martwego. Na wszelki jednak wypadek rozpoczęto sztuczne oddychanie i ku niezmiernej radości świadków, dziecko zaczęło samodzielnie oddychać. Chłopcem zaopiekowała się jedna z pasażerek, kołysząc go do snu. W Marsylii dziecko trafiło do hospicjum (Hospice de la Conception), gdzie też znalazła się jego matka, do tej pory uważana za zmarłą! Historia jak z filmowego wyciskacza łez.

Kilkunastu pływaków samodzielnie dotarło na brzeg wyspy. Około sto pięćdziesiąt osób (jedna z gazet tamtego okresu pisała nawet o stu osiemdziesięciu) poniosło śmierć. Udało się wydobyć z wody zaledwie trzydzieści ciał, spośród których zidentyfikowano raptem cztery. Pozostałe zwłoki były zbyt uszkodzone, głównie w wyniku eksplozji kotłów.

Wyciąganie zwłok z wody
,

Wrak „Libanu”



Post zmieniony (03-05-20 10:39)

 
30-12-15 07:57  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

--

Post zmieniony (16-02-20 12:24)

 
30-12-15 08:26  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Kolniak 

 - 3

Odrobina socjotechniki jak u sprzedawcy ubezpieczeń :) Ale zdjęcie Lexingtona oddaje chyba wszystko...

--
Dworujesz z forum? Fora ze dwora!

 
30-12-15 08:58  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (13-04-20 04:36)

 
31-12-15 07:54  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Nie jest to historia okrętu przedstawiona rok po roku i wydarzenie po wydarzeniu. W pierwotnym zamierzeniu miał to być jedynie opis ostatniej bitwy lotniskowca „Lexington” (CV-2), oparty głównie na relacji jego dowódcy, komandora Fredericka Carla „Ted” Shermana. Bitwa widziana z pokładu „Lexingtona”, nic więcej. Oparłem się pokusie łatwego stworzenia zakamuflowanej przeróbki odpowiedniego rozdziału znakomitej książki pana Flisowskiego „Burza nad Pacyfikiem” :-) i dlatego mam nadzieję, że nawet znawcy tematu znajdą dziś także trochę mniej znanych faktów.
Ponieważ jednak w swym dziewiętnastoletnim żywocie lotniskowiec miał także mocno nietypowy a przy tym bardzo mało znany cywilny epizod, jego opis także znajdzie się w niniejszej Opowieści.


Opowieść 405


„LADY LEX”

Podpisany w roku 1922 Traktat Waszyngtoński oznaczał prawdziwą rzeź najcięższych okrętów. Jednym z wielu pytań w tej sprawie było: co zrobić z już rozpoczętymi budowami? Takie pytanie zadali sobie Amerykanie, których Traktat przyłapał w trakcie budowy dwóch krążowników liniowych „Lexington” i „Saratoga”.

Tak miały wyglądać oba krążowniki


W ich kadłubach zionęły już wielkie okrągłe otwory przeznaczone do zamontowania ciężkiej artylerii, ale po podjęciu decyzji o przebudowie okrętów na lotniskowce, zabrano się za zakrojone na wielką skalę prace.

Marzec 1922. Kadłub „Saratogi” z gotową do wstawienia barbetą


Co miało być, a co będzie


Wszystko to sprawiło, że od położenia stępek do dnia wodowania obu okrętów minęły aż 54 miesiące („Saratoga”) i 57 („Lexington”). Zwodowany w 1925 roku „Lexington” wszedł do służby w grudniu 1927 roku i szybko doczekał się przydomka „Lady Lex”.

Przełom września/października 1925. Kadłub „Lexingtona” ma już wszystkie cechy lotniskowca


Przy nabrzeżu wyposażeniowym


W przypadku bliźniaczej „Saratogi” jakoś trudno było się załodze zdecydować co do przydomka i dlatego mówiono o niej "Sara", „Super Sara", "Sorry Sara", "Sister Sara", "Stripe-Stack Sara" (Sara z Pasem na Kominie – czarny pionowy pas pozwalał odróżnić okręt od „Lexingtona”), a nawet z dużym poczuciem humoru "Sara Maru".





W śluzie Kanału Panamskiego, marzec 1928


„Lexington” wychodzi z zasłony postawionej przez samoloty (!) podczas ćwiczeń w lutym 1929


Dokładnie dwa lata później okrętowi wyznaczono niezwykłe zadanie, związane z poważnym problemem, przed którym stanęła Tacoma. Jest to portowe miasto położone na północno-zachodnim zakątku USA, tuż poniżej Seattle. Około 200 km w linii prostej na północ od Tacomy przebiega granica z Kanadą. Miasto otrzymywało energię elektryczną dzięki tamom na rzekach Nisqually i Skokomish, a uzupełniające ilości dostarczała własna, zasilana węglem elektrownia na Dock Street.

Na skutek dotkliwej suszy która nastała w roku 1929, elektrownie wodne zostały zmuszone do znacznego zmniejszenia ilości dostarczanej miastu energii. W końcu naczelny inżynier elektrowni – niejaki Ira S. Davisson – zadecydował o zaprzestaniu dostaw prądu dla bardzo energochłonnej papierni Cascade Paper Company. W jednej chwili trzystu pracowników straciło możliwość zarabiania na chleb.

Burmistrz Tacomy zaapelował o pomoc do prezydenta Hoovera, a ten z miejsca przekazał sprawę do Marynarki, każąc zastanowić się nad możliwością przyjścia miastu z pomocą. W pierwszej chwili Sekretarz Marynarki Charles F. Adams III odrzucił prośbę, ale ponieważ zrozpaczony burmistrz wciąż naciskał, Sekretarzowi nagle zaświtał pomysł niczym u pomysłowego Dobromira: przecież wielkie jednostki mają kotłownie mogące dostarczać praktycznie bez ograniczeń parę okrętowym agregatom prądotwórczym, a w dodatku na żadną wojnę przecież akurat się nie zanosiło! Dowódca „Lexingtona” – który akurat znajdował się na Pacyfiku - otrzymał rozkaz popłynięcia do Tacomy. Po kilkunastu godzinach Adamsowi się odwidziało i wysłał na lotniskowiec anulowanie rozkazu, ale podpytany przez ludzi prezydenta czy wreszcie coś wymyślił, odwołał odwołanie. Na mostku „Lexingtonie” kilka osób założyło się o to, czy przyjdzie ponowne anulowanie misji czy też nie. Nie przyszło.

Gdy wiadomość o nietypowym zadaniu dla lotniskowca rozniosła się, elektrownia z Seattle Puget Sound Power & Light ogłosiła urażona, że susza nie stanowi dla nich żadnego problemu i że mogą pomóc Tacomie. Pomimo tego wydany kapitanowi „Lexingtona” rozkaz pozostał w mocy. Pewnie sekretarz Adams wystraszył się ośmieszenia...

Lokalna gazeta zapowiada przybycie na pomoc czwartego co do wielkości okrętu [US Navy]


W połowie grudnia „Lady Lex” zacumowała w Tacomie przy nabrzeżu Baker. Pomimo mżawki, okręt witany był przez miejską dętą orkiestrę, oraz tłumy wdzięcznych za przybycie mieszczan. Już po 24 godzinach mające 180.000 KM generatory lotniskowca zaczęły przesyłać do miasta prąd.

, , , ,

Przez trzydzieści dni lotniskowiec zapewniał Tacomie jedną czwartą potrzebnej energii. W drugim tygodniu stycznia zjawiły się wreszcie częste i rzęsiste deszcze, przywracające pełne moce produkcyjne wodnym elektrowniom. Siedemnastego stycznia 1930 roku żegnany entuzjastycznie okręt rzucił cumy i wypłynął na otwarte wody. Jak później obliczono, „Lady Lex” wyprodukowała dla miasta 4,25 miliony kilowatogodzin. Wdzięczna Tacoma utrzymywała z „Lexingtonem” bliskie więzi aż do wyjścia okrętu w morze po raz ostatni.

Przy okazji należy wspomnieć, że pomimo gromkich zapewnień Seattle Puget Sound Power & Light, pod koniec grudnia władze miejskie wystąpiły do US Navy o przysłanie także do nich jakiegoś dużego okrętu. Tym razem jednak Charles F. Adams III zdecydowanie odmówił.

Na kolejnych lotniskowcach słusznie zrezygnowano z dział o kalibrze aż 203 mm



*

Idący do tej pory jak burza Japończycy postanowili zdobyć na wiosnę 1942 roku Port Moresby, we wschodniej części Nowej Gwinei. Zdobycie tego portu miałoby podstawowe znaczenie przy realizacji kolejnego planu, czyli inwazji na Australię. Wciąż rozglądający się rozpaczliwie za jakimś sukcesem Amerykanie musieli spróbować postawić tamę kolejnemu podbojowi.

Japończycy mieli trzy lotniskowce „Shokaku”, „Zuikaku” oraz (lekki) „Shoho”. Amerykanie wystawili do walki dwa okręty tej klasy, czyli „Lexington” i „Yorktown”, wchodzące w skład Task Force 11, dowodzonego przez zaokrętowanego na „Lexingtonie” wiceadmirała Aubreya Wray Fitcha . Pomińmy jednostki pozostałych typów, jako że interesuje nas dzisiaj jedynie los „Lexingtona”. Jeszcze nikt o tym nie wiedział, ale zbliżała się pierwsza w historii wojen bitwa, podczas której okręty przeciwników nie widziały się, a walkę toczyły jedynie samoloty. Powtórka tego typu bitwy nastąpiła zresztą bardzo szybko, bo już w następnym miesiącu, pod Midway.

Aubrey Wray Fitch, tu już jako admirał


Dowódca „Lady Lex”, komandor Frederick Carl „Ted” Sherman



Wszystko zaczęło się siódmego maja i to zaczęło – z punktu widzenia Amerykanów – z wielkim przytupem. Jako pierwsza, krótko przed południem zaatakowała grupa lotnicza z „Lexingtona”, skutecznie bombardując i torpedując lotniskowiec „Shoho”. Po kilkunastu minutach dołączyły samoloty z „Yorktowna”, dobijając płonący i niesamowicie dymiący okręt.

„Shoho” prowadzi swoją ostatnią walkę


Według japońskich źródeł, „Shoho” został trafiony aż 13 bombami i 7 torpedami, co potrafiłoby wykończyć okręt dużo potężniejszy od lekkiego lotniskowca. Za zatopienie pierwszego japońskiego lotniskowca Amerykanie zapłacili utratą raptem czterech samolotów, w tym jednego z „Lady Lex”, należącego do eskadry bombowców nurkujących VB-2, latającej na Dauntlessach. Koledzy widzieli, jak samolot dowódcy ich eskadry, kapitana Allena wbija się w wodę tuż przy burcie „Shoho”. Kolejny Dauntless pomimo poważnych uszkodzeń doleciał bezpiecznie na wyspę Rossel.

„Shoho” – 13 trafień bombami, 7 torpedami i 4 zestrzelone samoloty. Szkic przerysowany i przetłumaczony z oryginalnej japońskiej dokumentacji


Bombowce wróciły na „Lexingtona” i natychmiast zaczęto je przygotowywać do ataku na okręty zauważone przy wyspie De Boyne. Załogi siedziały już w kabinach, gdy o 14:50 akcję odwołano. Powodem był meldunek o możliwości znajdowania się w pobliżu kolejnego japońskiego lotniskowca, który był oczywiście priorytetowym celem. Pogoda była zresztą fatalna do latania, bo częste szkwały ograniczały chwilami widoczność do zera.

Około 17:45 radar wykrył nadlatujące od zachodu samoloty. Znajdujący się w powietrzu patrol myśliwców ruszył natychmiast w tym kierunku, a z okrętu zaczęły pospiesznie startować kolejne maszyny. Amerykanie napotkali dziewięć Zero i zameldowali po powrocie o wielkim sukcesie: cztery zestrzelono, a dwa uciekły ciągnąc za sobą smugę dymu. Ponieważ myśliwcy z „Yorktowna” zgłosili strącenie trzech maszyn, wyglądało na rozbicie całej formacji. Nie wrócił niestety samolot z „Lady Lex”, pilotowany przez porucznika Bakera, który w ogniu walki zderzył się z Zerem.

Gdy powracające myśliwce szykowały się do lądowania na lotniskowcach, było już prawie zupełnie ciemno. Zauważono wtedy znajdujące się blisko własnych maszyn jakieś niezidentyfikowane samoloty. Na „Lady Lex” wzięto je za samoloty z „Yorktowna”, dopóki ktoś obdarzony lepszym wzrokiem nie rozpoznał ich jako dwusilnikowe japońskie bombowce! To samo potwierdził „Yorktown”.

Japońskie samoloty włączyły światła i zaczęły przymierzać się do lądowania na amerykańskich lotniskowcach! Orientując się dopiero w ostatniej chwili dodawały ostro gazu, uciekając na wschód. Załogi aż dziesięciu samolotów zapłaciło życiem za tę fatalną pomyłkę. Po pewnym czasie radarzyści poinformowali, że Japończycy szykują się do lądowania na własnych lotniskowcach, znajdujących się jakoby zaledwie o 30 mil dalej. Do wiceadmirała Franka Fletchera poszedł meldunek o bliskim sąsiedztwie japońskich lotniskowców. Były to prawdopodobnie „Shokaku” i „Zuikaku”.

Wypełniając rozkaz Fletchera w nocy okręty płynęły na południowy-zachód, aby o świcie wypatrzyć i zaatakować japońskie lotniskowce. Około 8:20 samolot zwiadowczy z „Lexingtona” zameldował o zauważeniu dwóch lotniskowców, czterech krążowników i dziesięciu niszczycieli w odległości 170 mil na północny-wschód. Natychmiast do ataku wystartowały 24 bombowce nurkujące, 12 bombowców torpedowych i dziesięć myśliwców. Zaledwie dwanaście minut później przechwycono japoński meldunek podający pozycję amerykańskich okrętów, ich kurs i szybkość. Oznaczało to, że można się spodziewać ataku wrogich samolotów już około godziny jedenastej. Ogłoszono najwyższy stopień alarmu bojowego, czyli „Zed”. W US Navy ustanowiono trzy stopnie alarmu: X – czytany jako „X-ray” był alarmem „lekkim”, następnym stopniem był alarm „średniego stopnia” Y – czytany jako „Yoke” – i wreszcie alarm „bardzo poważnego” stopnia Z, czytany jako „Zed”. Powracające samoloty zwiadowcze wysłano w powietrze do atakowania samolotów torpedowych. Pozostałe jeszcze w hangarach myśliwce i torpedowe Dauntlessy wyrzucono w powietrze pomiędzy 10:30 a 11:00. Wszyscy znajdowali się na stanowiskach.

Pogoda była ładna a widoczność znakomita, wiał lekki wiatr z południowego wschodu. O godzinie jedenastej radar poinformował o nadlatującej z północy dużej grupie samolotów. Dystans wynosił wtedy 75 mil. Lotniskowce najpierw przyspieszyły najpierw do dwudziestu pięciu węzłów, osiągając trzydzieści o godzinie jedenastej.

Lecące na trzech kilometrach jedenaście myśliwców „Lexingtona” dojrzały wroga z odległości 20-30 mil. Japończycy przewyższali ich o dwa kilometry i zanim Amerykanie wspięli się na tę wysokość, pierwsze maszyny rozpoczynały już nurkowanie. Bombowce leciały w osłonie osiemnastu myśliwców, w tym kilka noszących japońskie barwy Me-109!

Do zwalczania samolotów torpedowych wyznaczono czternaście Dauntlessów (czyli bombowców nurkujących!), ustawionych na sześciuset metrach, niecałe dwa kilometry od własnych lotniskowców. Dauntlessy z reguły miały tendencję do patrolowania w miarę daleko od własnych jednostek, a to z powodu całkiem możliwego dostania się w ogień własnej artylerii przeciwlotniczej.

Okręty otworzyły gęsty ogień o 11:13. Najpierw zaatakowały samoloty torpedowe. Część z nich nadlatywała z lewej burty „Lexingtona”, podczas gdy pozostałe zatoczyły krąg, aby podejść z przeciwnej strony. Z wysokości około dwóch kilometrów przeszły w lot nurkowy pod kątem 40-45 stopni, zwalniając torpedy w chwili zejścia do 150 metrów. Niektóre uczyniły to, będąc raptem kilka metrów na powierzchnią morza! Odległość do celu wahała się w tym momencie od 450 do 1100 metrów. Na ster poszła komenda „Full port!” (maksimum na lewą burtę), dzięki czemu wyminięto pierwsze torpedy.

Zestrzelony bombowiec „Betty” spada do morza w pobliżu „Lexingtona”


Kolejne nadchodziły z obu stron „Lady Lex”, która na pełnej szybkości kręciła ogromne zygzaki, wzbudzając przy tym ogromne fale odkosu. Kilka torped przeszło przed dziobem z prawej strony, dwie kolejne nadciągające od dziobu minęły wielki kadłub po obu jego stronach. Także kilka torped zrzuconych z lewej burty przepłynęło o kilkaset metrów przed dziobem. Dwie torpedy poszły prosto na okręt, ale - najwyraźniej mając złą nastawę głębokości – przeszły pod nim, nie wybuchając!

Szczęście nie mogło trwać wiecznie. O 11:20 torpeda trafiła w lotniskowiec, eksplodując tuż przed przednią galerią dział przeciwlotniczych, a minutę później kolejna uderzyła nieco bardziej z tyłu, mniej więcej na wysokości mostku. Pod kątem 70 stopni spadały z nieba bombowce nurkujące. Rozpoczynając swój szalony lot z wysokości pięciu kilometrów były niewidoczne prawie do ostatniej chwili. Półtonowa bomba trafiła w tylną część przedniej galerii dział przeciwlotniczych lewej burty, wprost w podręczny magazynek pocisków, prawie dokładnie na wysokości kabiny admiralskiej. Dwie następne bomby wybuchły tak blisko lewej burty, że z początku wzięto je za celne torpedy. Ćwierćtonowa bomba trafiła w szalupę lewej burty, zabijając i raniąc odłamkami wielu ludzi z obsady karabinów maszynowych.

Bitwa na Morzu Koralowym, pośrodku zajadle atakowany „Lexington”


Gdy samoloty wroga wreszcie odleciały, zrobiono pospieszny przegląd. Potwierdzono dwa trafienia torpedami, bombami półtonową i dwoma ćwierćtonowymi, oraz dwoma bombami które wybuchły tuż przy lewej burcie, powodując poważne przecieki. Na głównym pokładzie, w pobliży „wyspy”
szalał pożar, a drugi wybuchł pod pokładem, w pobliżu dziobowej windy. Okręt miał sześciostopniowy przechył na lewą burtę. Kotłownie 2,5 i 6 były częściowo zalane, ale pompy pozwalały utrzymać przecieki pod kontrolą. Ster pozostał nieuszkodzony i lotniskowiec mógł rozwijać 25 węzłów. Obie windy były chwilowo zablokowane, prawdopodobnie przez potężne wstrząsy.

,

Około trzynastej grupy przeciwawaryjne zameldowały o zlikwidowaniu przechyłu, oraz o ugaszeniu pożarów. Okręt ustawił się pod wiatr i zaczął przyjmować samoloty, którym pospiesznie uzupełniano paliwo i amunicję. Po godzinie wróciły atakujące „Shokaku” (lub „Zuikaku”) bombowce, które zameldowały o trafieniu go dwoma półtonowymi bombami. Do tego dołożyły swój optymistyczny raport samoloty torpedowe, zgłaszając trafienie pięcioma (!) torpedami. Według ich dowódcy „kiedy widzieliśmy okręt po raz ostatni stał on w ogniu, zataczając kręgi”. Szczerze wierzono, że lotniskowiec zatonął, co niestety nie okazało się prawdą. Okręt odniósł jednakże poważne uszkodzenia, które wyłączyły go z czerwcowej bitwy o Midway.

Gdy na „Lexingtonie” sytuacja została już całkowicie opanowana i myślano jednie o kolejnym starciu, o 12:47 potężna eksplozja szarpnęła lotniskowcem. Zdawało się, że wybuch nastąpił w połowie długości, blisko dna okrętu. Przestała działać łączność. Ciśnienie wody w rurociągach przeciwpożarowych przedniej części okrętu gwałtownie spadło.

Wybuch przesądziła o losie „Lexingtona”. Z początku myślano że spowodowała ją półtonowa bomba z opóźnionym zapłonem, która przebiła się aż do dna okrętu i dopiero późniejsze analizy pozwoliły na dotarcie do prawdy. Stosunkowo niewielki wyciek paliwa doprowadził wkrótce do zebrania się znacznych ilości oparów benzyny w dolnych partiach okrętu. Iskra niewiadomego pochodzenia spowodowała eksplozję owych oparów, rozrywając wnętrze lotniskowca i powodując ogromny pożar.

Pospiesznie przeciągnięto węże, wznawiając walkę z ogniem. Żywioł rozszerzał się jednak bezlitośnie, obejmując także kolejne magistrale przeciwpożarowe. Ciśnienie wody stopniowo spadało. Co chwila rozlegały się dalsze eksplozje powodowane albo wybuchami kolejnych zbiorników z paliwem, albo też magazynów amunicyjnych. Główny pokład wypełnił gęsty czarny dym. Okręt sterowano już tylko maszynami.

Około szesnastej jedyną jeszcze czynną, ale wyraźnie słabnącą linią telefoniczną przyszedł na mostek meldunek, że gródź dzieląca maszynownię od ognia jest tak nagrzana, że pokazuje się na niej coraz więcej bąbli farby. W odpowiedzi mechanicy otrzymali rozkaz przeniesienia się do pomieszczeń nie sąsiadujących bezpośrednio z rozpaloną grodzią. Pół godziny później w obawie, że łączność może lada chwila zaniknąć, obsada maszynowni dostała rozkaz wyjścia na pokład. Okręt zastopował. Z chwilą zatrzymania siłowni zanikło ciśnienie wody, i dlatego musiano przerwać beznadziejną niestety walkę z pożarem.

Kolejny rozkaz dotyczył rozmocowania tratew, oraz przygotowania się do opuszczenia okrętu. Komandor Frederick Carl „Ted” Sherman poprosił o podesłanie pod burtę niszczycieli, aby można było podać z nich węże w złudnej nadziei, że może jednak wielkie ilości wody pozwolą opanować pożary. Wiceadmirał Fitch rozkazał podejść niszczycielom, każąc przy okazji przenieść na nie ludzi, nie biorących bezpośredniego udziału w walce z żywiołem.

Jako pierwszy zbliżył się „Morris”, przerzucając na lotniskowiec dwa węże i biorąc w zamian na pokład około pięciuset marynarzy. Pożar był już jednak poza jakąkolwiek kontrolą, a „Lexingtonem” szarpały kolejne eksplozje. Ponieważ ogień zbliżał się do magazynów z bombami i torpedami, w każdej chwili okrętowi groziła zagłada.



O 17:07 Fitch uznał że wobec pewnej zagłady okrętu nie ma sensu ryzykować życia drużyn przeciwawaryjnych. Wydał Shermanowi rozkaz opuszczenia okrętu. Do szalup zaczęto wnosić chorych i rannych, a za burty zrzucono liny, po których zaczęła się opuszczać załoga. Tratwy i szalupy z niszczycieli były w zasięgu ręki.



Najbardziej chyba dramatyczne zdjęcie tego dnia. Załoga opuszcza się do wody po linach


Rozbitkowie wchodzą na pokład niszczyciela


Godzinę później większość załogi „Lexingtona” znajdowała się już na pokładach niszczycieli. Rekordzistą był tu „Morris” z ponad pięciuset rozbitkami na pokładzie. W październiku tego samego roku okręt pobił ten rekord, podejmując aż pięciuset pięćdziesięciu ludzi z zatopionego „Horneta”.

W trakcie bitwy „Morris” odniósł poważne uszkodzenia


Gdy wydawało się że na lotniskowcu nie pozostał już nikt poza Fitchem i Shermanem, wiceadmirał opuścił się do tratwy po wiszącej w części dziobowej linie, natomiast dowódca okrętu postanowił jeszcze raz sprawdzić, czy nikt nie pozostał na okręcie. Była to mądra decyzja. Po prawej stronie rufy komandor spotkał grupę marynarzy bojących się zejść do wody, ponieważ dryfujący rufą okręt mógłby się po nich „przejechać”. Sherman rozkazał im przejść na lewą burtę, skąd oddalenie się od potężnego kadłuba było dużo bezpieczniejsze. Kontynuując inspekcję kapitan spotkał jeszcze swego zastępcę, Seligmana, który zameldował, że poza nimi dwoma nikogo żywego na okręcie już nie ma. W tejże chwili ogromna eksplozja w pobliżu rufowej windy zmusiła obu oficerów do rzucenie się na pokład, aby uniknąć latających na wszystkie strony szczątków.



Po otrzymaniu rozkazu Seligmann opuścił się do wody i po chwili Sherman widział go płynącego w kierunku zbliżającej się do niego łodzi z krążownika „Minneapolis”. Kilka minut później ta sama łódź wyłowiła Shermana. Na pokładzie „Minneapolis” obaj dzielni oficerowie spotkali się z admirałem Fitchem.

Nie można było czekać, aż śmiertelnie raniony okręt sam pójdzie na dno. Na rozkaz Fitcha równolegle do lotniskowca ustawił się niszczyciel „Phelps”, odpalając pięć torped, z których trafiły przynajmniej trzy. „Lexington” zaczął tonąć wyprostowany, jakby nagle na całej długości kadłuba dodano mu wiele tysięcy ton balastu. W ostatnie chwili okrętem szarpnęła niesamowitej siły eksplozja, rwąc kadłub na kawałki.

Prawie każdy z okrętów Task Force miał na pokładzie rozbitków z „Lexingtona”. Nie odnotowano żadnego przypadku utonięcia podczas opuszczania okrętu, a straty związane były jedynie z walkami w powietrzu, oraz z pożarami i wybuchami na lotniskowcu. Pospiesznie przeprowadzone obliczenia wykazały śmierć 26 oficerów i 190 marynarzy z załogi liczącej 2951 osób.

Bitwa na Morzu Koralowym nie była zwycięską dla Amerykanów jeśli chodzi o bezpośrednie porównanie strat, ale okazała się zwycięstwem taktycznym. Po raz pierwszy japońska ofensywa (w tym przypadku chodziło o zdobycie Port Moresby) została skutecznie zatrzymana, a US Navy przekonała się, że japońskie lotniskowce też można topić. Jak już wiemy, uszkodzony „Shokaku” nie mógł wziąć udziału w bitwie o Midway i to samo spotkało kolejny wielki japoński lotniskowiec „Zuikaku”. W tym ostatnim przypadku okręt wyłączyła na dłuższy czas utrata większości znakomicie wyszkolonych pilotów. Zamiast walczyć w czerwcu z amerykańskimi lotniskowcami, „Zuikaku” musiał bezczynnie czekać, aż na pokład przybędę nowe samoloty ze świeżo wyszkolonymi pilotami. Jest bardzo prawdopodobne, że z pomocą obu tych lotniskowców Japończycy pokonaliby amerykański zespół pod Midway, zdobywając następnie bez problemu także i samą wyspę.
Po bitwie komandor Sherman przedłożył wnioski, mające pomóc innym dowódcom lotniskowców:

- Patrole myśliwskie osłaniające własne okręty powinny znajdować się na sześciu kilometrach, aby móc uprzedzić i utrudnić atak bombowców nurkujących. Z kolei maszyny przeznaczone do obrony przed samolotami torpedowymi – jak wiemy, na „Lady Lex” użyto w tym charakterze bombowce nurkujące Dauntless - nie powinny wznosić się wyżej niż kilometr. Krótko mówiąc, osłona powinna znajdować się na małej i dużej wysokości, z pominięciem strefy średniej.

- Swoje zadanie wykonały znakomicie zwłaszcza nisko latające Dauntlessy „Lexingtona”, strącając cztery samoloty z torpedami, kolejne cztery już po zrzuceniu przez nie torped i jeden o nieokreślonym statusie. Ponadto zestrzelone dwa myśliwce, wszystko to za cenę jednej własnej maszyny.

- Bitwa pokazała realia walki lotniskowca z lotniskowcem. W tym samym czasie samoloty każdego z tych okrętów równocześnie atakowały jednostkę wroga. Jeszcze przed bitwą Sherman wyraził opinie, że w takim przypadku całkiem realne jest zatopienie obu lotniskowców, co też akurat się stało. Straty amerykańskiego lotnictwa przy zatopieniu „Shoho” były niewielkie i spowodowane zostały jedynie ogniem artylerii przeciwlotniczej, podczas gdy ogromne starty Japończyków spowodowane były nie tylko ogniem artylerii, ale przed wszystkim skutecznością myśliwców i ...Dauntlessów. Jak dodał Sherman, „Shoho” zatonął błyskawicznie z ogromnymi stratami w ludziach, podczas gdy „Lexington” poszedł na dno dopiero po siedmiu godzinach i uratowano przy tym około 92 procent załogi.

- W bitwie pogoda stała po japońskiej stronie. „Lexington” znajdował się w strefie dobrej widoczności, podczas gdy „Shoho” krył się za licznymi szkwałami. Pomimo tego, grupa lotnicza z „Lady Lex” potrafiła znaleźć i dopaść wroga.

- Sherman ocenił ogień własnej artylerii tylko jako częściowo efektywny. Głównym grzechem artylerzystów było branie zbyt małego wyprzedzenia, oraz nieprawidłowa ocena wysokości, na których znajdowały się japońskie samoloty (za wiele pocisków wybuchało wyraźnie pod maszynami).

- Komandor wystawił także laurkę drużynom awaryjnym, dzięki którym agonia okrętu trwała aż siedem godzin pomimo dwóch torped, trzech bomb i dwóch kolejnych eksplodujących tuż przy burcie. Bez wątpienia gdyby nie wybuch oparów benzyny, okręt zostałby uratowany. W ocenie Shermana także wszyscy pozostali członkowie załogi wykazali się wybitną walecznością i postawą, w związku z czym dowódca Floty Pacyfiku, Chester Nimitz otrzymał długą listę osób proponowanych do odznaczenia.

A oto rekomendacje na przyszłość zaproponowane przez komandora Shermana:

1. Pierwszy zwodowany lotniskowiec powinien zostać nazwany „Lexington”, aby ten sposób upamiętnić utracony okręt.

2. Ocaleli oficerowie i marynarze, a także ludzie z grupy lotniczej powinni pozostać zespołem, który obsadzi nowego „Lexingtona”.

3. Wszystkie lotniskowce powinny mieć po 27 myśliwców.

4. Przy spodziewanym ataku bombowców nurkujących, myśliwce powinny patrolować na wysokości sześciu kilometrów.

5. Samoloty mające zwalczać samoloty torpedowe mogą oddalać się od własnych okrętów najwyżej na 2700 metrów i nie latać powyżej jednego kilometra, aby skutecznie zwalczać samoloty niezależnie od wysokości, z jakiej atakują.

6. Jak najszybciej należy uzbroić lotniskowce w lepsze myśliwce i samoloty torpedowe.

7. Należy czynić wszystko, aby zwiększyć powietrzną osłonę lotniskowców, ale bez poświęcania przy tej okazji siły ofensywnej.

8. Zespoły awaryjne winny otrzymać następujące instrukcję:

Jeśli w sąsiedztwie zbiorników benzyny powstają uszkodzenia strukturalne, istnieje niebezpieczeństwo zbierania się oparów. Aby zapobiec niszczycielskiej eksplozji, należy natychmiast:
- Wypompować zawartość sąsiednich zbiorników albo za burtę, albo do zbiorników w nieuszkodzonej części [okrętu] i stale zraszać [benzynę] słoną wodą,
- Przedsięwziąć wszelkie środki zapobiegające powstaniu iskry w pobliżu zagrożonego rejonu,
- Wentylować zagrożony rejon wszelkimi środkami, nawet przy użyciu pomp zenzowych, nawet jeśli oznacza to częściowe złamanie zasad alarmu „Zed” [nakazującego m.in. ścisłe odseparowanie poszczególnych rejonów kadłuba],
- Lotniskowce powinny zostać wyposażone w dodatkowy sprzęt przeciwpożarowy, najlepiej niezależne systemy pomp napędzanych silnikami diesla, przez co nie będzie się musiało polegać jedynie na centralnej linii przeciwpożarowej,
- Potrzeba większej ilości aparatów tlenowych i specjalistycznych hełmów. Powinno być ich setki („minimum kilkaset”) i każdy członek załogi powinien być odpowiednio przeszkolony w sposobie ich użycia.

Wszystkie te uwagi zostały przyjęte do realizacji. Jedynym wyjątkiem był punkt 2, ponieważ nowy „Lexington” wszedł do służby dopiero 14 lutego 1943 roku.

Nowy „Lexington” (CV-16), maj 1943


Po bitwie na Morzu Koralowym „Ted” Sherman otrzymał awans na kontradmirała, zostając asystentem szefa sztabu dowódcy US Navy, admirała Ernesta Kinga. W 1943 roku wrócił na swoje kochane lotniskowce jak dowódca 2 Grupy Lotniskowców, a podczas dwóch ostatnich lat wojny dowodził Task Force 38.3, składającej się z czterech lotniskowców, w tym nowy „Lexington” (CV-16), zwodowany 23 września 1942 roku. Trzykrotnie odznaczony Navy Cross (Krzyż Marynarki Wojennej) został po zakończeniu wojny awansowany na wiceadmirała, zostając w 1946 roku dowódcą Piątej Floty. W tym przypadku chodziło jedynie o uhonorowanie znakomitego oficera, ponieważ juz rok później Sherman przeszedł na emeryturę. Zmarł w 1957 roku.



Na początku roku 2018 odnaleziono leżący na 3000 metrów wrak „Lexingtona”.

,

Post zmieniony (03-05-20 10:39)

 
31-12-15 09:34  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Dixie 



Na Forum:
Relacje z galerią - 1
 

Uff, wreszcie lotniskowce :D
Przyznam, że za młodu też fascynowała mnie historia Lex'a. Ale jesze bardziej żal mi było York'a po Midway.

I wreszcie coś do poprawki (drobiazgi, ale zawsze) ;)

Kotłownie 2,5 i 6 były częściowo zalane,
Brak spacji miedzy "2," i "5".

Wybuch przesądziła o losie „Lexingtona”.
Zbędne "a" w drugim wyrazie.

No i te Me-109.... Nie wyłapałem tego wprost w tekście, ale zdjęcie Betty i wzmianka o dwusilnikowym bombowcu sugeruje atak Lotnictwa Armii, a nie Marynarki Cesarskiej.
Jedynym wytłumaczeniem jest fakt zobaczenia przez Amerykanów Ki-61.
Ale to też nie trzyma się przysłowiowej kupy bo po raz pierwszy użyto je w akcjach bojowych w kwietniu 1943 w walkach nad Nową Gwineą, czyli blisko rok później.
Dziwne to też dlatego, że Japończycy budowali latawce głównie z silnikami gwiazdowymi. Rzędowców unikano, jako trudniejszych w produkcji i eksploatacji. W tym klimacie się nie sprawdzały przy ówczesnej kulturze technicznej "banzajów" (patrz konwersja średnio udanego Ki-61 w dużo lepszego Ki-100).
Owszem, dostali od Niemców kilka sztuk Me-109 E-7 do testów, ale nie podjęli produkcji (za to wykorzystali, w dużym uproszczeniu, silnik do Ki-61, stąd podobieństwo). Maszyn testowych nie używa się bojowo, bo to jednorazówki. Bardzo szybko nie ma czego testować :P
Muszę odkopać literaturę z tego TDW bo daaawno nie czytałem tych klimatów.

--

Post zmieniony (31-12-15 09:41)

 
31-12-15 11:42  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

O Me-109 Sherman pisał jednoznacznie i nie mnie sądzić, czy się pomylił.

Znalezione w necie zdjęcie Betty było podpisane, że spada w pobliżu "Lexingtona". Może oprócz samolotów z lotniskowców znalazły się tam jakieś lądowe? Albo podpis był zły...

Post zmieniony (13-04-20 04:40)

 
31-12-15 13:55  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
pieczarek   

Ja tez znalazlem jedna niescislosc: "w tym nowy „Lexington” (CV-3)" w ostatnim akapicie, a podpis zdjecia powyzej "Nowy „Lexington” (CV-16), maj 1943". Cos mi sie tu nie zgadza ;)

Historia jak zwykle ciekawa i ze "smaczkami". Dziekuje.

A tak przy okazji... Szampanskiej zabawy i wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!

--
pozdrawiam Kuba

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 58 z 114Strony:  <=  <-  56  57  58  59  60  ->  => 

 Ten wątek został zamknięty 


© konradus 2001-2024