KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok rozszerzony (50 postów/stronę)  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 36 z 114Strony:  <=  <-  34  35  36  37  38  ->  => 
09-09-15 12:03  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Ramolot 

Na Forum:
Galerie - 1
 

Zgadza się Akra. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku Wydawnictwo Morskie z Gdańska wypuściło całą serię tak wydanych książek: format A4, sztywna okładka pokryta szarym płótnem, na to obwoluta z kolorowym obrazkiem. Mam z tej serii ,,I Wojnę na morzu" Gozdawy-Gołębiowskiego i Wywerki-Prekurata, ,,II Wojnę na morzu" Jerzego Lipińskiego, oraz ,,I wojna światowa na Bałtyku", ,,Wojny na Bałtyku X-XIXw", ,,Bitwy morskie", ,,Bitwy na Bałtyku", i ,,Flotę Białego Orła" Edmunda Kosiarza. Pewnie było jeszcze więcej tytułów w tej serii.
Była też inna seria, tak samo wydana, o żeglarstwie. Też mam kilka tytułów. Chciałem się pozbyć tych książek, bo już miejsca w mieszkaniu nie ma, sprzedać, wymienić, lub ostatecznie, jak się trafi jakiś pasjonat żeglarstwa - oddać za darmo. I czy uwierzysz? Nie ma chętnych!

--

 
09-09-15 12:25  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (12-04-20 16:37)

 
09-09-15 13:02  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (12-04-20 16:37)

 
09-09-15 15:19  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

O tym co i jak i dlaczego upadło PLO opisano szczegółowo.
Obecnie PLO istnieje - siedziba w dawnym Domu Marynarza w Gdyni (Aleja Marszałka Piłsudskiego).
Zwie się teraz - POLSKIE LINIE OCEANICZNE S.A. i od marca 2015 r. przejęły od kontrolowanej przez siebie firmy POL - LEVANT prowadzenie działalności żeglugowej.
Posiada dwa statki:


M/S "Chodzież:


M/S "Żerań"

PS - znak armatora zachowany w starej formie.

Post zmieniony (09-09-15 15:20)

 
09-09-15 15:34  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (12-04-20 16:38)

 
09-09-15 16:05  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Ano się "reaktywowało". W planach maja zwiększanie tonażu ale to jak na razie plany.
Zmieniając temat, to niejako przy "okazji" szperania w sieci znalazłem takie "cóś" (może Ci się przyda).



Pozdrawiam

 
09-09-15 17:24  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Borowy 



Na Forum:
Relacje z galerią - 13
Galerie - 3


 - 2

Witam. Nie wiedziałem, że niedaleka od mojego miasta Chodzież ma ,,swój" statek.

--


Wykonane:
ORP Błyskawica , ORP Piorun , Torpedowce Kit i Bezszumnyj , Torpedowiec A-56 , Torpedowiec ORP Kujawiak , ORP Burza - stan na 1943 r , Pz.Kpfw. III Ausf J , T-34 , IS-2, Komuna Paryska , Sherman M4A3 , Star 25 - samochód pożarniczy , Zlin 50L/LS , Gaz AA , PzKpfw. VI Tiger I Ausf. H1, Krupp Protze OSP,

W budowie:


Pozdrowienia z krainy podziemnej pomarańczy !

 
10-09-15 08:17  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 373

WSZYSTKO BYŁO NIE TAK


Wielki angielski statek pasażerski, White Star, dziewicza podróż i mnóstwo ofiar. Czyżby czekała Was lektura o statku, o którym wszyscy wszystko wiedzą, czyli o „Titanicu”? A cóż nowego i odkrywczego można by na jego temat jeszcze napisać? Chyba nic, i dlatego nie on jest bohaterem dzisiejszej Opowieści. Poza nazwą jednakże wszystko się zgadza: duży statek, Anglia, White Star, dziewicza podróż i mnóstwo ofiar.

Emigrancki żaglowiec o żelaznym kadłubie „Tayleur”, zbudowany został w Warrington nad rzeką Mersey i zwodowany 4 października 1853 roku. Był to największy zbudowany do tej pory brytyjski żaglowiec. Mierzący 70 metrów i wypierający 1750 ton statek zbudowano w zaledwie sześć miesięcy, czyli w iście ekspresowym tempie. Nazwą uhonorowano niejakiego Charlesa Taylora, założyciela fabryki Vulcan Engineering Works, Bank Quay, Warrington. O firmie stało się bardzo głośno w roku 1926, kiedy to ukończyła budowę oryginalnego mostu, łączącego wyspę Anglesey z Walią. Mierzący 304,8 metra most (z głównym przęsłem mającym 176,5 metra) stał się wtedy najdłuższym mostem wiszącym na świecie!

Menai Suspension Bridge (po walijsku Pont y Borth)


Jeszcze większy rozgłos przyniosły wydarzenia roku 1833, kiedy to Charles Tayleur i jego wspólnik Robert Stephenson zbudowali dwie lokomotywy, nazwane raczej mało oryginalnie, bo „No.1 Tayleur” i „No.2 Stephenson”. Projektantem maszyn był oczywiście Stephenson. Sama firma doskonale prosperowała przez wiele lat budując tysiące lokomotyw i dopiero początek XXI wieku przyniósł jej upadek. Zresztą nazywała się wtedy już zupełnie inaczej.

Ani mosty ani lokomotywy nie są wprawdzie tematem niniejszej Opowieści, ale chyba jednak warto spojrzeć przy tej okazji także na wspólne dzieło Tayleura i Stephensona


Jeszcze przed oddaniem do eksploatacji, nowiutki statek został wyczarterowany przez White Star, zamierzający zatrudnić go przy przewozach pasażerskich, głównie emigranckich, z Liverpool do Melbourne. Znalezienie złota na Piątym Kontynencie spowodowało ogromny popyt na bilety. Pomiędzy 1852 a 1857 aż 226.000 Brytyjczyków – wśród nich 60.000 Irlandczyków - wyemigrowało do Australii. We wrześniu 1853 roku padł absolutny rekord: na kilkudziesięciu statkach wypłynęło w tym miesiącu z Liverpoolu aż 32.000 ludzi!

Pasażerowi bezkabinowi wchodzą na emigrancki statek


Liczby te zawróciły w głowie udziałowcom White Star. Zależało im tak bardzo na jak najszybszym wprowadzeniu statku na linię, że zdecydowano nie wykonać na nim przed dziewiczą podróżą żadnych prób morskich, co zresztą było niestety w owych czasach na statkach cywilnych standardem. Jedynie jednostki dla Royal Navy miały obowiązek przeprowadzania takich prób. Byłoby to zwłaszcza potrzebne w przypadku „Tayleura”, który rozpoczął swój pierwszy rejs zaledwie w dwa miesiące po wodowaniu!

„Tayleur”


Kapitanem „Tayleura” został bardzo młody jak na tę funkcję 27-latek, John Noble. Osierocony w wieku 12 lat podjął pracę na morzu jako chłopiec do wszystkiego, ale inteligencja, szczera chęć do nauki i życzliwość patronów pomagała mu piąć się szybko w górę. Noble znany był już w kręgach żeglugowych jako kapitan, który potrafi wyciskać ze swych statków rekordowe prędkości. Miał on jednak poważne kłopoty ze zdrowiem. Cztery miesiące wcześniej, nadzorując budowę statku, spadł z wysokości ośmiu metrów do ładowni, ledwo wychodząc z tego z życiem. Nawet jeśli nie uderzył przy tym bezpośrednio głową o deski, potężny wstrząs mógł mieć wpływ na jego późniejsze reakcje.

W dziewiczy rejs statek wypłynął z Liverpoolu w czwartkowe południe 19 stycznia 1854 roku. Załoga liczyła 71 osób, a do tego dochodziło aż 581 pasażerów. Sześciuset pięćdziesięciu dwóch ludzi na 70-metrowym statku! Chyba trudno było tam o chwilę intymności.

Od początku rejsu brak prób morskich owocował przykrymi niespodziankami. Stalowy kadłub fatalnie wpływał na pracę kompasów! Jako pierwszy różnicę we wskazaniach trzech statkowych kompasów zauważył pilot, prowadzący statek po Mersey. Dwa miesiące wcześniej kompensację do kompasów przeprowadził John Grey, chwalący się tytułem „Wykonawcy kompasów dla jej Królewskiej Mości”, który uznał swoją pracę za wykonaną poprawnie, a samą aparaturę jako sprawną.

Żelazne kadłuby nie były jeszcze wówczas czymś normalnym i dlatego nie zdawano sobie wtedy sprawy, że występują na nich dwa rodzaje magnetyzmu. Pierwszy z nich, indukowany, jest wynikiem działania ziemskiego pola magnetycznego na żelazo, z którego zbudowano statek. Drugi magnetyzm, stały, powstaje podczas wibracji uderzania młotami w blachy, lub w trakcie ich nitowania. Takie udarowe oddziaływanie na żelazo powoduje specyficzne ułożenie jego cząsteczek, mających przez to wpływ na pracę kompasu.

Również zbyt grube i mało elastyczne liny utrudniały pracę marynarzy, z trudem przechodząc przez bloki. Robert Davidson, dwudziestosześcioletni pasażer „steerage”, opowiadał po wszystkim, że jeszcze w przeddzień wyjścia statku w morze, na statku trwały prace przy zakładaniu olinowania!

Problemem była także załoga żaglowca. Zaledwie 37 oficerów i marynarzy miało odpowiednie kwalifikacje zawodowe. Wśród pozostałych 34 większość stanowili Laskarowie (Indusi) oraz Chińczycy, a wielu z nich nie znało angielskiego! Łatwo sobie wyobrazić w takiej sytuacji problemy z poprawnym wykonywaniem rozkazów oficerów. Później wyszło zresztą na jaw, że owi „marynarze” zamustrowali tylko po to aby za darmo dopłynąć do Australii, gdzie zamierzali po prostu zejść na ląd.

Wracamy do przebiegu rejsu. Następnego dnia po wyjściu, statek natknął się na silny przeciwny wiatr. Wtedy też, obserwując nieudolne działania marynarzy, spora część pasażerów doszła do wniosku, że płyną statkiem obsadzonym przez bardzo kiepską załogę. Załogę, której część nawet nie pokazała się na pokładzie, odsypiając spędzoną przy butelce noc.

Beznadziejna widoczność nie pozwalała na dostrzeżenie jakichkolwiek charakterystycznych znaków czy budowli na mijanych wybrzeżach, a jak wiemy, kompasy nie były całkiem wiarygodne. Mgła uniemożliwiła także ustalenie pozycji przy pomocy sekstansu. Co gorsze, przy sztormowym wietrze pokazały się kłopoty z utrzymaniem obranego kierunku, ponieważ ster miał najwyraźniej zbyt małą powierzchnię. W sobotę rano – 21 stycznia - kapitan rozkazał podnieść pełne żagle, co spotkało się z otwartą krytyką części pasażerów. Trudno im odmówić racji, jako że nadal było paskudnie mglisto, a widoczność sięgała niecałych dwustu metrów. Pasażerowie twierdzili że statek płynie na zachód wprost ku Irlandii, ale kapitan uważał że kurs prowadzi na południe, wzdłuż Morza Irlandzkiego. Wystraszeni ludzie próbowali go przekonać do swojej racji, ale Noble, z wysokości swojego kapitańskiego majestatu odrzucał ze zniecierpliwieniem protesty.

Fale szarpały żaglowcem tak bardzo, że wkrótce wszystkie pomieszczenia i pokład przesiąknięte były intensywnym zapachem wymiocin.

Na krótko przed południem mgła zgęstniała jeszcze bardziej. Noble rozkazał zwinąć żagle, rzucić obie kotwice i tak przeczekać sztorm. Minęło jednakże niewiele minut, gdy oba łańcuchy pękły! Ponieważ na pokładzie nie było żadnej dodatkowej kotwicy, statek zaczął bezsilnie dryfować ku wyspie Lambay, leżącej zaledwie o 5 mil od Irlandii i około 10 mil na północ od Dublina. Kapitan rozkazał podnieść część żagli, ale zaklinowane w blokach liny skutecznie to utrudniały. I wtedy rozległ się krzyk marynarza na oku: - Przybój z dziobu po nawietrznej!

Nagłe niezwykle silne szarpnięcie w niewiele minut później mogło oznaczać tylko jedno: statek wszedł na skały. Laskarzy i Chińczycy wpadli w panikę, zarażającym swym zachowaniem część pasażerów.

Wyspa Lambay i zatoka, w której rozbił się statek. Pontony stoją dokładnie nad wrakiem
,

Pomimo wielkich fal, przystąpiono do opuszczania pierwszej z szalup. Ledwo łódź dotknęła wody, wodna góra zerwała ją z fałów i rzuciła z impetem na skały, zabijając wszystkich obecnych w szalupie. Nie było sensu ponawiać prób.

Setki pasażerów wyległy na pokład, skąd część z nich zmiotły do wody wchodzące na statek fale. Nikt z załogi się nimi nie zajmował, ba, doszło nawet do tego, że jeden ze stewardów siłą zdarł z pasażera kamizelkę ratunkową, po czym założył ją na siebie.

Skalisty ląd znajdował się tak blisko dziobu, że znany jako dobry pływak marynarz skoczył owinięty liną do wody, aby dotrzeć na ląd. Na oczach zrozpaczonych ludzi fala roztrzaskała go o skałę. Nie odstraszyło to następnego śmiałka, młodego walijskiego górnika. Udało się! Po przeciągniętej ze statku linie przedostało się na ląd piętnastu silnych mężczyzn, ale było znacznie więcej rozbitków – w tym także kobiet – którzy z przeraźliwym krzykiem spadali do wody w połowie drogi do życia.

,

Po przerzuconej linie kilkunastu mężczyznom udało się przedostać na ląd


W końcu doszło do tego, czego można by się spodziewać przy tak jaskrawym braku działania zarówno kapitana Noble’a jak i jego załogi: obciążona jednocześnie kilkunastu osobami lina pękła.

Jedna z pasażerek zaczęła krzyczeć - Mam przy sobie trzy tysiące funtów [sto siedemdziesiąt sześć tysięcy dzisiaj] i dam dwieście funtów każdemu, kto mnie zabierze na brzeg! - Pierwszym chętnym był młody bankowy urzędnik, ale zanim zdążył pomyśleć nad niezbędnymi krokami, spanikowana kobieta znikła mu z oczu i już więcej nikt jej nie widział. Być może zmiotła ją z pokładu fala.

Wielu pasażerów miało zaszyte w ubraniach oszczędności całego życia, mające pozwolić na udany start w Australii. Teraz srebro i złoto ciągnęło ich na dno gdy próbowali przepłynąć niewielki, ale jakże wzburzony i pokryty skałami dystans. Nie każdy nawet w takiej chwili myślał jednakże tylko o pieniądzach.

Po Sarah Carby przypłynął z Australii jej narzeczony, Samuel, wioząc ze sobą złote suwereny, zarobione na Antypodach w sposób niekoniecznie uczciwy. Prawdę mówiąc, Samuel dorobił się na kradzieży owiec. Sara zaszyła w swoim ubraniu pozostałe im 200 suwerenów, ale była na tyle przytomna, że zostawiła je w kabinie, wychodząc na pokład jedynie w koszuli nocnej oraz płaszczu. Nie tym ze złotem. Dzięki rozsądkowi i kobiecie i jej świeżo poślubionemu mężowi udało się dopłynąć cało na ląd. Fakt, życie jest jedno, w przeciwieństwie do owiec w Australii.

Podobnie zachowała się młoda krawcowa z Bristolu, Rebecca Chasey. Ona także z rozmysłem zostawiła wszystko w kabinie i wyszła na pokład ubrana podobnie jak Sarah. Także i ona dopłynęła do skał ale tylko po to, żeby bezsilnie patrzeć jak w topieli tonie jej mąż, trzymający kurczowo małego synka.

Liny łączącej statek z lądem już wprawdzie nie było, ale za to na rozkaz kapitana udało się ściąć przedni maszt, wystarczająco długi, aby oprzeć go o skałę. Drzewce było wciąż zalewane falami i trzęsło się na wszystkie strony, ale było! Jednym z rozbitków, który dzięki temu zobaczył szansę dla siebie i swojej rodziny, był 29-letni statkowy lekarz Robert Cunnigham, płynący do Melbourne z żoną Susan i dwójką synów: czteroletnim Henrym i zaledwie rocznym Georgem.

Mężczyzna chwycił mocno George’a i wszedł ostrożnie na zatłoczony do granic możliwości maszt. Gdy był już w połowie drogi, nagłe szarpnięcie kadłuba przeniosło się na maszt, w rezultacie czego dzielny ojciec wpadł wraz z dzieckiem do wody. Cunnigham wypłynął na powierzchnię, ale synka nigdzie nie było widać. Z przerażeniem patrzyła na to z pokładu jego żona. Mężczyzna nie skierował się do lądu. Zawrócił, i po ciężkiej walce z falami wdrapał się na statek. Przytulił do siebie Henry’ego i ponownie wszedł na przewrócony maszt, ale po kilku minutach sytuacja powtórzyła się i obaj spadli do wody. Niestety, chłopczyk poszedł w ślady brata. Wykończony do cna, zszokowany Cunnigham znowu wszedł na statek, ponownie próbując przejść przez maszt, tym razem z towarzyszącą mu Susan. Tym razem wszystko szło doskonale i wreszcie oboje znaleźli się na brzegu skały. I wtedy nadeszła wielka fala, która zabrała kobietę ze sobą.

Czy to nadal działała adrenalina czy też Cunnighamowi było już wszystko jedno, ale gdy żona znikła mu z oczu, zeskoczył ze skały do wody, płynąc na ratunek tonącej na jego oczach kobiecie. Gdy dotarł do niej, ta w panice tak się kurczowo go uchwyciła, że w rezultacie poszła razem z nim na dno.

Prawdziwą bohaterka okrzyknięto prawie siedemdziesięcioletnią Niemkę, która zobaczyła na pokładzie porzucone dziecko. Trzymając jego ubranie w zębach, bohaterska kobieta – która musiała być kiedyś znakomitą pływaczką – wskoczyła do wody i pomimo złamanej od uderzenia o skałę ręki, szczęśliwie dotarła wraz ze swym cennym ładunkiem do lądu. Rodzice dziecka nie przeżyli katastrofy. Historię nagłośniła prasa, nazywając dziewięciomiesięczne dziecko „Ocean Child” (Dziecko Oceanu). Dzięki serii artykułów udało się znaleźć babcię malucha, która zabrała je do siebie.

Ostatnimi żywymi osobami na pokładzie byli kapitan John Noble i starszy oficer. W każdym razie tak im się wydawało. Wskoczyli do wody, po czym szczęśliwie dotarli do lądu. Wkrótce „Tayleur” został zniesiony siłą fal ze skały na głębszą wodę, gdzie zatonął. Tylko wystający grotmaszt wskazywał miejsce spoczynku wraku.

Na wyspie znajdowała się stacja ratownicza. Gdy dotarł do niej jeden z pasażerów, bezzwłocznie zwodowano łódź, obsadzając czwórką ratowników, do których dołączył ów pasażer. Gdy zjawili się przy wraku, miała czternasta godzina od chwili wejścia statku na skały. Trudna i ryzykowna żegluga po wzburzonych falach nie była jednak bezcelowa: z masztu zdjęto przywiązanego do olinowania ostatniego żywego rozbitka z „Tayleura”.

Doliczono się 282 uratowanych, co oznaczało, iż śmierć poniosło aż 370 osób. Spośród około stu kobiet uratowały się tylko trzy. Przeżyło także zaledwie troje dzieci spośród około siedemdziesięciu, które znajdowały się na pokładzie.

Znaleziono niewiele ponad 50 całych ciał. Ostre skały poszatkowały resztę zwłok na drobne, nie nadające się do identyfikacji kawałki. No, może poza kilku oderwanymi od korpusów głowami...

Sprawą zajął się koroner sądu w Dublinie. W wyniku starannego śledztwa uznał on, że w tragedii udział miał White Star, pozwalająca na wyjście statku w morze z niesprawnymi kompasami, oraz bez prób mających sprawdzić sprawność i wydajność steru. Kapitana uznał z kolei winnym tego, że wiedząc o niesprawności kompasów, nie podjął wyjątkowych starań celem ustalania pozycji. Koroner przyznał jednakże, że po wejściu kapitan na skałę działał rozważnie i odważnie, robiąc wszystko co w jego mocy, aby ratować pasażerów. Całość dokumentacji przekazano do Liverpool Marine Board (Izba Morska), do ewentualnego dodatkowego rozpatrzenia.

John Noble wyszedł z tego wszystkiego obronną ręką, jakkolwiek prasa nie dawała mu spokoju, pisząc o nim i jego postawie wszystko, co najgorsze. Nie wytrzymała tego psychicznie żona, która go porzuciła. Z tak fatalną – w prasie i w opinii publicznej – reputacją i wobec decyzji młodej żony, niejeden załamałby się, ale nie Noble. Ponieważ wciąż znajdowali się armatorzy chętni na jego usługi, przez lata licznymi bezproblemowymi rejsami mozolnie odbudowywał swoją zawodową pozycję. Znalazł także nową, oddaną mu żonę.

Nowy statek kosztował dwadzieścia tysięcy funtów (teraz widać, jakim majątkiem były trzy tysiące jeden z pasażerek!). Udało się znaleźć chętnego na wrak. Za prawo do wydobycia z niego wszystkiego, co tylko tam się znajdzie, nabywca zapłacił gotówką funtów czterysta.

Dzwon i kotwica wydobyte z wraku obecnie znajdują się w National Maritime Museum w Dublinie
,

Świetnie zachowana porcelana z wraku „Tayleura”


Po tak strasznej tragedii, w Dublinie i w Liverpoolu powołano specjalny fundusz, z którego pieniędzy wspomożono pozostałych dosłownie bez niczego rozbitków, oraz rodziny tych, którzy zginęli. Pokryto także koszty pobytu rozbitków w okolicznych gospodach. Fundusz zapłacił także za trumny i uroczystości pogrzebowe. Nazwa funduszu brzmiała TAYLEUR FUND FOR THE SUCCOUR OF SHIPWRECKED STRANGERS, czyli Fundusz Tayleura dla pomagania nieznanym rozbitkom.

Fundusz nie miał zakończyć na tym swojej działalności. Przez cały dziewiętnasty wiek, na przykład, wypłacano po dziesięć funtów wdowom i sierotom po marynarzach, którzy nie wrócili z morza. Ustanowiono także specjalny medal, przyznawany za bohaterstwo podczas akcji ratunkowych.



--

Post zmieniony (02-05-20 14:06)

 
14-09-15 08:11  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 374

ZŁE PRZECZUCIA KAPITANA ROBERTSA

Pierwsza połowa XIX wieku to okres coraz śmielszego wprowadzania parowców na szlak Europa – Ameryka. Powód był wyjątkowo zrozumiały, a doskonale ilustruje to poniższa tabelka:

średni czas przelotu na zachód - na wschód
ŻAGLOWCE 34 dni 1 godzina - 22 dni 1 godzina
PAROWCE 17 dni - 15 dni 4 godziny
różnica 17 dni jedna godzina - 6 dni 21 godzin

Chętnych do zbierania pieniędzy pod znakiem pary nie brakowało. Jedną z takich ad hoc powstałych firm była British & American Steam Navigation Co., założona przez udziałowców słynnej z budowy statków o żelaznych kadłubach stoczni Laird w Birkenhead, Anglia, oraz amerykańskiego prawnika Juniusa Smitha. Odkupili oni od dotychczasowego armatora bocznokołowiec „British Queen” (1683 GRT), który 10 lipca 1839 roku wyszedł w dziewiczy rejs do Nowego Jorku. Galion statku przedstawiał królową Wiktorię. Statek miał jadalnię o wymiarach 18 na 9 metrów, bo bokach której znajdowały się kabiny pierwszej klasy. W przedniej części statku można było pomieścić stu trzech pasażerów, a za maszynownią kolejnych stu czterech. Armator chwalił się posiadaniem biblioteki i pianina w salonie dla pań, a przede wszystkim tym, że „British Queen” jest największym i najszybszym parowcem na Północnym Atlantyku.

„British Queen”


Z tą szybkością było jednakże coś nie tak. Pierwszego lipca 1840 roku kapitan „British Queen” Richard Roberts tak oto pisał do swego przyjaciela:
„Mogę tylko powiedzieć, że nie ma szybszego statku na świecie i czas to potwierdzi. Tego roku pobijemy „Great Western” w każdej podróży. Zrobiłem przejście z Portsmouth do Nowego Jorku krócej szybciej niż ktokolwiek, tylko 13 dni 11 godzin od pilota do pilota. Niech „Great Western” zrobi tak samo jeśli może, mimo że ma dystans do pokonania o dziesięć godzin krótszy.” Ów krótszy dystans wziął się z tego, że „Great Western” pływał nie z Portsmouth, ale z Avonmouth.

Jeśli owe 13 dni 11 godzin było prawdą – a Roberts nie miał powodu aby kłamać przyjacielowi – to zastanawiające jest, dlaczego jego statek i ów rekordowy czas nie został później wpisany na listę zdobywców Błękitnej Wstęgi Atlantyku?

Roberts w ogóle jest pechowcem, jeśli chodzi o rekordowe przeloty przez Atlantyk. Były komandor podporucznik Royal Navy był w kwietniu 1838 roku dowódcą niewielkiego parowca „Sirius”, który jako pierwszy pokonał Atlantyk bez użycia żagli – i co z tego, że z braku węgla pod koniec rejsu trzeba było rąbać i palić meble oraz inne drewniane wyposażenie? Być może z tego powodu późniejsi twórcy listy zdobywców Błękitnej Wstęgi Atlantyku” nie uwzględnili „Siriusa” i jego średniej prędkości 8,03 węzła?

Richard Roberts jako komandor podporucznik Royal Navy


Jedna rzecz była jednakże niewątpliwa: interes przynosił bardzo przyzwoite profity i dlatego armator zamówił w stoczni Curling & Young bocznokołowiec „President”. Pomimo pewnych różnic, był on de facto bliźniakiem „British Queen”. Zastanawia fakt, że nie uwzględniono mocno krytycznych uwag kapitana Robertsa który wprawdzie chwalił „British Queen”, ale za to nienajlepiej wyrażał się o jej dzielności morskiej. Ku szczeremu niezadowoleniu mianowano go dowódcą „Presidenta”.

Wodowanie zaplanowano na 7 grudnia 1839 roku, ale trzeba było je odwołać z powodu zbyt niskiego stanu wody. Następnego dnia termin przesunięto o kolejne dwadzieścia cztery godziny. Wreszcie z dwudniowym opóźnieniem „President” zakołysał się na wodzie. Pod koniec grudnia statek wypłynął pod żaglami do Liverpoolu, gdzie miano zainstalować dwie maszyny parowe firmy Fawcett and Preston. W Kanale Angielskim „President” natknął się na silny sztorm, który spowodował poważne uszkodzenia. Ponieważ pojawiły się także problemy ze statecznością, statek musiał zawinąć do stoczni w Plymouth.

Stoczniowi fachowcy określili „Presidenta” jako jednostkę o miernych zdolnościach żeglugowych, ze zbyt wysoko położonym środkiem ciężkości, co powodowało silne kołysanie na boki nawet na spokojnej wodzie. Wszystkie te problemy miały oczywiście zniknąć po zainstalowaniu ciężkich maszyn.

W końcu „President” dotarł do Liverpoolu. Mające razem zaledwie 540 KM silniki okazały się rozczarowująco słabe jak na statek tej wielkości. Pomocniczym napędem miały być żagle podnoszone na trzech masztach, z których dwa znajdowały się za kominem. Przyjęto ożaglowanie szkunera.

Pomimo że kadłub był ciut krótszy od „British Queen”, jego jadalnia była znacznie większa, mając 26,5 na 12,5 metra. Po lewej stronie usytuowano salon dla pań, a po prawej dwu i czteromiejscowe kabiny pierwszej klasy. Łącznie mogło tam podróżować stu dziesięciu pasażerów. Przed maszynownią znajdowały się kabiny dla czterdziestu czterech pasażerów klasy drugiej. Pomieszczenia dla pięćdziesięciu pasażerów trzeciej klasy, ulokowano na rufie. Galion przedstawiał prezydenta Waszyngtona.

„President”, opisany jako THE LARGEST IN THE WORLD (Największy na świecie)


Zanim statek wyruszył w dziewiczą podróż, 30 lipca 1840 roku udostępniono go do zwiedzania. Bilet kosztował aż szylinga, ale cały zysk miał pójść na cele dobroczynne, wskazane przez burmistrza Liverpoolu.

Ku wielkiej radości Richarda Robertsa, jego prośby zostały w końcu wysłuchane. Zszedł ze statku, przekazując go w ręce byłego kapitana Royal Navy, R.J. Fayrera. „President” wypłynął z Liverpoolu 1 sierpnia, z zaledwie kilku pasażerami na pokładzie. Powodem był fakt, że w tym samym czasie miały zaplanowane wyjście do Nowego Jorku także „Great Western” i „Acadia”.

Statek zakończył swój dziewiczy rejs w Nowym Jorku po 16 dniach i dwóch godzinach, osiągając średnią prędkość 8,4 węzła. Nie było to żadna rewelacją: w tym czasie rekord szybkości w drodze na zachód wynosił 10,17 węzła i został ustanowiony rok wcześniej przez „Great Western”. Kroplą goryczy która przelała czarę było to, że „Acadia”, która wypłynęła z Liverpoolu trzy dni po „Presidencie”, wyprzedziła go po drodze. „Acadia” była bliźniakiem „Britannii”, dobrze nam znanej z Opowieści 360.

Dyrekcja British & American Steam Navigation Co. była głęboko niezadowolona z tak powolnego rejsu. Po przypłynięciu do Nowego Jorku Fayrer został zdjęty ze statku. Zastąpić miał go kapitan M. M. Keane, który miał dopiero przypłynąć z Liverpoolu do Ameryki. I wtedy rozpętała się awantura.

Znany i lubiany w Stanach kapitan Fayrer znalazł tam sojuszników, zamierzających pomóc mu w powrocie na mostek „Presidenta”! Bez wątpienia zresztą to on się do nich zwrócił z prośbą o pomoc. Sojusznicy owi wynajęli na 30 września obszerną salę, która wypełniła się zwolennikami kapitana. Wśród obecnych widać było wielu ważnych biznesmenów z Liverpoolu, oraz amerykańskich i angielskich kapitanów. Wybrany przez aklamację na przewodniczącego zebrania handlarz bawełną Thomas Todd powiedział oburzony:

- Mamy na celu sprawdzenie przyczyn nagłego zdjęcia kapitana Fayrera z dowództwa „Presidenta”. Dalej stwierdził iż społeczeństwo ma prawo znać powody dymisji, jako że prestiż statku zależał głównie od charakteru kapitana Fayrera, który z wyróżnieniem służył w Royal Navy, był ranny w obronie swego kraju i miał nieskazitelną opinię w marynarce handlowej. Pomimo innych chętnych, to jemu powierzono „Presidenta”, a to z uznania dla jego zdolności i wiedzy, którą wykazał dowodząc statkiem „Liverpool”. „Liverpool” był poprzednim statkiem Fayrera, ale należącym do innego armatora.

Następnie głos zabrał jeden z pasażerów, który przyznał, że wszyscy byli nieco rozczarowani szesnastodniowym rejsem, ale nikt nie obwiniał za to kapitana, który robił wszystko, co w jego mocy. Z kolei William Jones, doświadczony mechanik z „Presidenta”, nie bacząc iż naraża się pryncypałom stwierdził nie bez racji, że jeśli prezesi chcą aby statek pływał szybko, powinni zamontować na nim silniejsze maszyny. Inny z mechaników pokusił się nawet o obliczenia i wyszło mu, że zamiast 540 koni mechanicznych maszyny powinny mieć ich 810!

Ta zupełnie niewiarygodna akcja nie skłoniła oczywiście armatora do zmiany decyzji. Po dotarciu do Nowego Jorku Keane przejął dowództwo, wychodząc 2 listopada w podróż do Anglii. Przez kilka dni statek walczył z tak silnym sztormem, że zapasy węgla zaczęły niepokojąco topnieć. Ponieważ wreszcie stało się jasne, że zostało go zbyt mało na dojście do Liverpoolu, Keane zawrócił do Nowego Jorku, gdzie uzupełnił zapasy paliwa. Ponownie wyjście nastąpiło 11 listopada.

Droga do Liverpoolu zajęła „Presidentowi” szesnaście dni, a opóźnione przyjście zmusiło armatora do wprowadzenia poważnych zmian w rozkładzie kolejnych rejsów.

Ponieważ z powodu opóźnienia także Keane nie spotkał się z aprobatą dyrekcji, w kolejny rejs statek miał poprowadzić kapitan ...Richard Roberts, zdjęty z „British Queen”. Jego niechęć do statku znacznie wzrosła, gdy dowiedział się więcej o przebiegu dotychczasowych rejsów. Teraz oprócz zarzutów o nienajlepszą dzielność morską, doszła także bardzo słaba – zbyt słaba! – maszyna. Nic dziwnego, że w prywatnych rozmowach Roberts pozwalał sobie na nazywanie statku „coffin-ship” (statek-trumna).

Naciskany przez armatora Roberts zgodził się w końcu na nowe dowództwo pod warunkiem, że razem z nim przejdzie starszy mechanik z „British Queen”, Peterson. Na otarcie łez powiedziano im, że zmodernizowano koła łopatkowe, co powinno wpłynąć pozytywnie na osiągi statku.

Nic z tego. Statek, który wypłynął z Liverpoolu dziesiątego lutego 1841 roku, zacumował w Nowym Jorku dopiero po dwudziestu jeden dniach! Faktem jest jednak, że o tej porze roku Północny Atlantyk jest regularnie nawiedzany przez sztormy. Może latem lepiej pójdzie?

Zaledwie po kilku dniach postoju, „President” opuścił Nowy Jork, mając na pokładzie stu siedmiu marynarzy i dwudziestu dziewięciu pasażerów, w tym dwoje dzieci. Statek miał przypłynąć do Liverpoolu pod koniec marca. Mijał jednak dzień za dniem, a parowca nie było widać. Trzeciego kwietnia pojawiły się w lokalnej prasie pierwsze niepokojące doniesienia. W porcie meldowały się kolejne statki, które odcumowały z Nowego Jorku już po „Presidencie”, ale żaden z nich nie widział po drodze zaginionej jednostki.

Zaczęły się spekulacje. Liverpoolska gazeta „Albion” wyraziła nadzieję, że może statek został zmuszony do dewiacji na Azory, aby dobrać tam węgla, jak to już nieraz statki robiły. Z kolei były kapitan „Presidenta”, Fayrer powiedział, że z powodu awarii steru lub maszyn, statek mógł zboczyć aż na Bermudy (!), i wkrótce o nim usłyszymy.

Zaginięcie parowca stało się także głośne w Ameryce. Po jakimś czasie głos zabrał niejaki kapitan Cole, który utrzymywał, że widział „Presidenta” 12 marca podczas bardzo silnego sztormu na grzbiecie olbrzymiej fali. Miało to miejsce w bardzo niebezpiecznej części Atlantyku, pomiędzy płycizną Nantucket a St. George’s Bank. Zdaniem Cole’a nienormalnie wysokie fale mogły zalać kotły statku, skazując go tym samym na zagładę. W jego opinii „President” zatonął w nocy z 12 na 13 marca.

„President” w sztormie


Pod koniec lipca 1841 roku, British & American Steam Navigation Co. udostępniło chętnym zwiedzanie stojącej w Liverpoolu „British Queen”. Zebrane 336 funtów. Pozwoliło to na wypłacanie krewnym członków załogi „Presidenta” po 5 szylingów tygodniowo przez osiem tygodni. Resztę pieniędzy rozdysponowano pomiędzy wdowy i sieroty po marynarzach: wdowy otrzymały po 5 funtów, a dzieci poniżej czternastego roku życia po 10 szylingów.

Krótko potem dotarły wiadomości od kapitana amerykańskiego statku „North Bend”. Powiedział on, że w pobliżu przylądka Hatteras – czyli nie tak daleko od miejsca, gdzie walczący z falami statek widział kapitan Cole – widział wypalony do linii wodnej wrak. Jego zdaniem musiał to być statek trzypokładowy – a taki był właśnie „President”.

Siedemnastego września „The Times” opublikował artykuł, bazujący na informacjach „New York Herald”, który z kolei powtórzył to, co napisała gazeta „St. Thomas Times”. W artykule zatytułowanym „Góra lodowa, 17 marca 1841” napisano o wyrzuconej na plażę butelce, zawierającej wiadomość o losie „Presidenta”. Notatka mówiła o tym, że statek został zepchnięty sztormem na wielkie pole kry, po czym zaczął tak szybko nabierać wody, że „mieliśmy niewiele czasu aby uciec na lód, zanim [statek] zatonął”. Poniżej znajdował się opis kilkudniowej gehenny na lodzie, podczas której rozbitkowie żywili się mięsem padłego rekina (!), mając do picia kilka zabranych w pośpiechu ze statku butelek wina. Wiadomość kończyła się słowami „Moje ręce zamarzają i nie mogę już pisać”.

„The Times”... tak poważna gazeta dała się nabrać jak dziecko na tak prymitywne kłamstwo nieznanego „żartownisia”! Płynący szlakiem „Presidenta” kapitan Cole nie zaobserwował po drodze żadnych gór ani pól lodowych. Jeśli wiatr zniósł jakieś wielkie kry na południe, na kurs parowca, jakim cudem butelka z wiadomością została znaleziona daleko na północy? I co w tym rejonie robił martwy rekin?

Tragedia „Presidenta” oznaczała koniec dla British & American Steam Navigation Co. Niespłacony jeszcze statek kosztował osiemdziesiąt pięć tysięcy funtów szterlingów, ale ubezpieczono go tylko na sześćdziesiąt. Ogłoszono bankructwo.

Ostatnie chwile „Presidenta” na obrazie niemieckiego malarza-marynisty Andreasa Achenbacha (1815-1910)


--

Post zmieniony (02-05-20 14:07)

 
14-09-15 09:16  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
pieczarek   

I mamy kolejny dowod na potwierdzenie zdania "co tanie to drogie". Tyle, ze w tym przypadku oprocz 'waluty' rachunek opiewa na duzo cenniejsze zycie ludzkie..

P.S. Akra, popraw daty na poczatku Opowiesci (18490 i 1938).

--
pozdrawiam Kuba

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 36 z 114Strony:  <=  <-  34  35  36  37  38  ->  => 

 Ten wątek został zamknięty 


© konradus 2001-2024