KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok rozszerzony (50 postów/stronę)  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 107 z 114Strony:  <=  <-  105  106  107  108  109  ->  => 
18-07-16 21:52  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Ha, ha, ha ! Ale się uśmiałem !
Dwóch Górali rozmawia o orce:
- Tudej oroł ?
a on mu odpowiada: Tumoroł !

 
19-07-16 14:08  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (13-04-20 13:47)

 
19-07-16 14:20  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
yak   

Dla uczczenia dzisiejszego powrotu z urlopu do pracy i zarazem Opowieści osładzających powrót do pracy, nie o językach, ale za to jest to matka wszystkich kawałów o Bacy:

Siedzi baca na przyzbie, podchodzi turysta:
- Co robicie baco?
- A tak sobie siedzę i myślę.
- A to wy zawsze tak?
- Nie, ino jak mam czas.
- A jak nie macie czasu?
- To sobie ino siedzę

 
19-07-16 14:29  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Zdecydowanie to jest matka wszystkich kawałów o bacy. Podobno gdy znaleziono mumię któregoś z faraonów okazało się, że w zaciśniętej ręce trzymał kawałek papirusu z tym dowcipem :-)

 
25-07-16 07:58  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 454


SKAŁY WYSPY KANGURÓW


W połowie lat siedemdziesiątych 19 wieku kompania Glasgow Shipping Company odebrała z działającej w tym samym mieście stoczni D. & W. Henderson dwa statki mające ożaglowanie barku, i nazwane „Loch Vennachar” oraz „Loch Garry”. Ich eksploatację zlecono firmie Aitken, Lilburn & Co., Glasgow.

Zadowoleni z nabytków, Szkoci przystąpili po kilku latach do negocjacji ze stocznią, w sprawie zbudowania kolejnego żaglowca. Miał być on podobny w wielkości, osiągach i pojemności do poprzedników, zachowując także ich poziom luksusu dla pasażerów, oraz osiągnięty tam stopień bezpieczeństwa. Wszystko miało być tak samo, poza niższą ceną. Zażarte negocjacje zajęły sporo czasu, ale w końcu znaleziono kompromis. Wyszedł on na dobre obu stronom, ponieważ armator podpisał w końcu umowę na zbudowanie nie jednej ale dwóch jednostek, dla których zaplanowano nazwy „Loch Sloy” i „Loch Shiel”.

Pierwszy z nich, mający prawie 69 metrów „Loch Sloy” wszedł do eksploatacji w roku 1877, otrzymując od Lloyda najwyższą klasę, czyli 100 A1. Przeznaczono go do obsługiwania koszmarnie długiej trasy pomiędzy Anglią i Australią.



Dziewiczy rejs rozpoczął się w Glasgow 4 grudnia 1877 roku, pod dowództwem kapitana Jamesa „Jacka” Horne’a. Ciekawie wygląda lista ładunków „Loch Sloy”. Oto co wiózł do leżącej na końcu świata kolonii:
- 370 ton żelaznej surówki
- 1136 żeliwnych rur
- 1300 rur kanalizacyjnych
- 350 sztuk oraz 130 wiązek rynien
- 794 obozowych kuchenek
- 72 kotły
- 21 pieców
- 5 skrzyń galwanizowanych wyrobów żelaznych
- garnki, patelnie oraz metalowe wyposażenie kuchni
- 54000 ogniotrwałych cegieł
- 567 maszyn do szycia
- 6400 dachówek
- 206 baryłek z minią ołowianą
- beczki z wybielaczem, sodą, tłuszczem i olejem
- 106 skrzynek esencji kawy
- 200 skrzynek brandy
- 76 beczek z piwem
- 1200 skrzynek butelkowanego piwa
- 1800 skrzynek whisky
- skrzynki z rybnymi konserwami
- ubrania z płótna żaglowego
- pasmanteria
- książki, papier, biblie
- urządzenia do galwanizacji
- lampy naftowe

Statek przyszedł na redę Melbourne 8 marca 1888 roku, ale zacumował dopiero po trzech dniach. Trwająca aż 97 dni podróż dała się wprawdzie nieźle we znaki pasażerom, ale cóż znaczyła wszechobecna nuda i monotonia każdego z tych dni wobec faktu, iż dotarli do celu cali i zdrowi, co w tamtych czasach wcale nie było takie oczywiste!

Jeszcze przed zejściem na ląd pasażerowie zrobili między sobą zrzutkę, w wyniku czego już 11 marca w gazecie „The Argus” ukazało się specjalne podziękowanie:

DO KAPITANA JAMESA HORNE
Port Philip, Melbourne, Marzec 8, 1878
My, pasażerowie na pokładzie klipra LOCH SLOY mamy ogromną przyjemność w złożeniu panu naszych gratulacji za to, że pod opieką Opatrzności doprowadził pan do udanego zakończenia naszego pomyślnego i przyjemnego przejścia z Glasgow do Melbourne. Wyrażamy uznanie za kulturę i uprzejmość, które w pełni charakteryzowały pańskie postępowanie wobec nas.
Nie uszło naszej uwadze pańskie ostrożne i rozsądne kierowanie statkiem. Cenimy życzliwe i opiekuńcze zainteresowanie naszymi wygodami. Takie cechy wyróżniają pańskie pierwsze dowództwo na pasażerskim statku. Zapewnimy panu zasłużoną pochwałę u pracodawców z Glasgow Shipping Company oraz szacunek i podziękowania tych pasażerów, którym dobry los pozwolił płynąć pańskim statkiem.
(Tu następują podpisy)



Być może było to dla Horne’a pierwsze dowództwo na pasażerskim statku, ale na pewno nie pierwsze w ogóle. James „Jack” Horne miał za sobą aktywną służbę w Royal Navy, a gdy w końcu zdjął mundur przechodząc do zwykłej floty, aż do śmierci w 1012 roku szczycił się dwoma orderami: Crimean Campaign Medal (Medal za Kampanię Krymską) oraz Turkish Medal (Medal Turecki).

W roku 1864 po raz pierwszy został kapitanem na cywilnym statku. Był to „John Allen”, pływający pomiędzy Wielką Brytanią, Nową Zelandią, Indiami Wschodnimi i Zachodnimi, Mauritiusem, Afryką Południową oraz Nowym Jorkiem. Kawał świata! Dopiero po trzynastu i pół latach, bardzo znany już w kręgach morskich kapitan zszedł z „Johna Allana”, przechodząc właśnie na „Loch Sloy”. Dowodził nim do 1885 roku.

Wracając do jego znakomitej opinii u pasażerów: zachowały się także kolejne, podobne w tonie dwa listy dziękczynne, również opublikowane w „The Argus”.

Ciekawie sformułowany jest tekst z 21 stycznia 1880 roku. Sygnowało go imieniem i nazwiskiem 14 pasażerów pierwszej klasy (w tym ośmioosobowa rodzina Smallów), a pod tym dopisano „Oraz kabinowi pasażerowie drugiej i trzeciej klasy”. 26 listopada 1880 roku podobny list podpisało 11 pasażerów, ale już bez wspominania mniej zamożnych współuczestników rejsu. Mowa tam jest m.in. o „niezwykle przyjemnym rejsie” oraz tak jak we wcześniejszych podziękowaniach, również słowa o uprzejmości i gościnności kapitana. Najwyraźniej „ten typ tak miał”.

Od kapitana z którym każdy chyba chciałby pływać, przechodzimy do Petera Nicola, który został dowódcą „Loch Sloy” pod koniec 1898 roku. Wprawdzie od wielu już lat właściciele tego rodzaju statków ledwo przędli tracąc większość ładunków i pasażerów na korzyść parowców oraz windjammerów, czyli ogromnych żaglowych frachtowców o długości przekraczającej sto metrów, ale tym razem ładownie „Loch Sloy” były wyjątkowo pełne. Z ciekawszych ładunków można wymienić 300 baryłek i 800 beczek z prochem strzelniczym oraz sporą ilość trunków: 1270 beczek z piwem, 2500 skrzynek i 24 beczki whisky. Do tego spore ilości farb, wyrobów stalowych i chemikaliów oraz 20 tysięcy położonych na samym dnie ładowni cegieł, spełniających przy okazji rolę balastu. Całość ubezpieczono na 30 tysięcy funtów.

Wśród 27 członków załogi znajdowało się kilku niepochodzących ze Szkocji. Oprócz Szweda, Francuza i Anglika znalazło się tam także dwóch Polaków z Prus: Paul Blasznowski lat 38 oraz 25-letni Bernard Sterne, który z nieznanych nam jednakże powodów zamustrował jako James Mosborne. Być może chciał się jak najszybciej przeistoczyć w Anglika. Wśród zaledwie siódemki pasażerów (ach te parowce i windjammery!) znajdowały się dwie kobiety.

Na krótko przed wypłynięciem załadowano jeszcze żywe kury, świnie i kozy. Z powodu braku na statku chłodni, pozwalało to na jedzenie w trakcie długiej podróży – ale tylko przez najbogatszych pasażerów i oficerów statku - świeżych jajek, wieprzowiny, oraz dolewania koziego mleka do klasycznej angielskiej herbaty. Zabrano także konserwy ze śledziami i owocami, a ponadto płatki owsiane, dżemy, warzywa, mąkę, kukurydzę, świeżo upieczony chleb, soloną wieprzowinę i wołowinę, wędzone ryby i suchary. Dla pasażerów pierwszej klasy przeznaczano zawsze najlepsze produkty, niedostępne dla tych, których portfele nie były wystarczająco grube, aby kupić najdroższy bilet. Alkohol był dostępny jedynie dla pasażerów, a załoga otrzymywała niewielkie porcje tylko przy specjalnych okazjach. Taki system ułatwiał utrzymywanie dyscypliny.

17 stycznia „Loch Sloy” stał na kotwicowisku Tail o’ the Bank – usytuowanym nieco na południe od Greenock – czekając na parowy holownik, mający wyprowadzić go na otwarte wody. Gdy jednak nadszedł świt następnego dnia, wokół szalał silny sztorm, nie pozwalając nawet przez chwilę pomyśleć o podniesieniu kotwicy. Przez cały tydzień pasażerowie i załoga byli uwięzieni na mocno kołyszącym się statku, szczęśliwie chronionym przez ląd przed najsilniejszymi uderzeniami żywiołu. Wszystko jednak ma swój koniec i wreszcie doczekano się podejścia holownika. Od północnej Afryki wiał ciepły i suchy wiatr, jakby przyroda chciała wynagrodzić okres złej pogody. Wiatr jednakże nie był wystarczająco intensywny, co przełożyło się na ślimacze tempo, w jakim poruszał się żaglowiec.

Po trzech dniach rejsu, wciąż na Morzu Irlandzkim, zdziwionym oczom załogi ukazała się obca twarz. Był to ukryty do tej pory w ładowni „ślepy pasażer” Patrick Cummins, zmuszony przez głód i pragnienie do ujawnienia się. Młody Irlandczyk chciał koniecznie dostać się do Australii, tyle że nie miał pieniędzy nawet na najtańszy bilet.

Doprowadzony przed oblicze kapitana młodzieniec runął przed nim na pokład na kolana, błagając o nieodsyłanie na ląd. Ponieważ taka operacja łączyłaby się z kosztami i kolejną stratą czasu, Nicol zgodził się na dowiezienie Cumminsa do Australii, w zamian za wykonywanie wszelkich zleconych mu przez starszego oficera prac. Chłopak był w siódmym niebie!

Dalszy ciąg rejsu przebiegał bez niespodzianek i przy pomyślnej pogodzie, która pogorszyła się dopiero na podejściu do Australii. Od wielu dni wciąż zachmurzone niebo uniemożliwiało ustalenie pozycji i w tej sytuacji kapitan mógł polegać jedynie na swoich wyliczeniach. Częste deszcze ograniczały widoczność.

Wszyscy na pokładzie modlili się o jak najszybsze dotarcie do celu: trzymiesięczna podróż dawała się we znaki nawet najwytrwalszym marynarzom. A nie, był wyjątek! Emerytowany kapitan Royal Navy, 64-letni Thomas Leicester podróżował z żoną Ann, niedawno poślubioną i młodszą od niego o prawie czterdzieści lat. Kapitanowi tak bardzo spodobał się rejs pod żaglami że ogłosił, iż po powrocie do Anglii kupi sobie jacht.

„Loch Sloy” minął Cape Leeuwin, czyli najbardziej wysunięty na południe przylądek zachodniej Australii. Świtem 21 kwietnia kapitan Nicol kazał podnieść prawie wszystkie żagle, chcąc wykorzystać dość silny, ale pomyślny wiatr. Nie rozwinięto jedynie sztaksla i bezanu. Nie było to całkowicie bezpieczne, ale szansa na nagłe uderzenie jakiejś wyjątkowo wredniej fali było doprawdy niewielkie.

Przez dwie doby „Loch Sloy” mknął jak rzadko kiedy. Z wyliczeń wychodziła średnia prawie 11 węzłów, co dla mocno obładowanego barku było znakomitym wyczynem. Zaczęto powoli przygotowywać się do zacumowania w Adelajdzie, leżącej tuż na północ od wyspy Kangurów (Kangaroo Island).

Wyspa Kangurów leży na podejściu do Adelajdy


Nicol spodziewał się ujrzeć następnego ranka znajdującą się na wyspie latarnię morską Cape Borda, usytuowaną na północno-zachodnim krańcu wyspy. Gdyby tak się stało, spodziewał się dotarcia do Adelajdy 25 lub 26 kwietnia, w zależności od pogody na krótkim, ostatnim etapie rejsu. Na pokładzie panowały doskonałe nastroje, pomimo wiszących nad głowami ciężkich chmur. Południowemu wiatrowi towarzyszyły silne deszcze oraz przelotne szkwały. Fale zaczęły narastać.
Nicol wystawił posterunki mające wypatrywać latarni Cape Borda. O północy z 22 na 23 kwietnia zszedł na posiłek, po czym wrócił na mostek. O wpół do pierwszej nakazał raz jeszcze wypatrywania światła latarni.

Wyspa Kangurów. Na północno-zachodnim krańcu znajduje się latarnia Cape Borda


Co działo się dalej, mówi notatka ze śledztwa.

„W niedzielę rano sternik od 8 do 10 sterował na N.E. – N. 1/4 N. Widziano kapitana i starszego oficera biorących w południe namiary [dla obliczenia pozycji], ale nie ma informacji co ich rezultatów ... O 12 w niedzielę poszedł rozkaz dotyczący starannego wypatrywaniu lądu i latarni. Jeden z marynarzy zeznał, że krótko przed 14 drugi oficer powiedział że kapitan schodzi pod pokład, mówiąc że spodziewa się zobaczyć Cape Borda około 4 lub 5 rano w poniedziałek rano.

Sternik będący na służbie pomiędzy północą a godziną drugą powiedział, że sterował N.E. 1/4 N. Starszy i drugi oficer byli na służbie od 4 rano do momentu wypadku, a kapitana widziano o 1:40, tuż przed zejściem pod pokład. Nie wiadomo kiedy powrócił. O 1:50 wyrzucono ręczny log. Statek robił 11,5 węzła. O 3:50 szybkość wynosiła 11 węzłów ... O 4 wezwano jak zwykle [nową] wachtę, wiatr był taki jak opisano poprzednio i statek pod tymi samymi żaglami wciąż rozwijał około 10 lub 11 węzłów ... o 4 rano było zbyt ciemno żeby widzieć daleko, w górze wisiały ciężkie chmury. Krotko przed piątą wachta szykowała się do wypicia kawy, kiedy starszy oficer dał rozkaz „brasować w lewo” [brasowanie - obracanie rei pod najkorzystniejszym kątem do wiatru] ... i zauważono fale przyboju w odległości od 1 do 2 mil. Statek był przebrasowany na prawą burtę z widocznym zamiarem odchodzenia od lądu, ale widząc że na tym halsie nie minie go czysto, kapitan wydał rozkazy które jakkolwiek zostały natychmiast wykonane, to zanim mogło to wpłynąć na kurs, burta została zaatakowana przez wielką falę. Statek wpadł w przybój i wszedł na skały 3,5 mili na północny-zachód od przylądka Couedic.”

Według dziewiętnastoletniego kadeta Williama Johna Simpsona – siostrzeńca kapitana Nicola - po raz pierwszy ujrzano ląd o 4:50, podczas wachty starszego oficera Jamesa Macmillana. Chłopiec spał w salonie, gdy usłyszał okrzyk „All hands on deck!” (Cała załoga na pokład!). Po chwili oficer wysłał ludzi do brasowania rei i wychylenia steru w lewo. Reje zostały obrócone w chwili, gdy idący równolegle do brzegu statek uderzył o skały. Bark zatrząsł się i prawie natychmiast fale zniosły go w głąb skał. „Loch Sloy” przechylił się w stronę morza.

Jedna po drugiej fale zaczęły przelewać się przez pokład. Po chwili wszystko co było nie zamocowane, zostało zmyte za burtę. Wydano pasy ratunkowe. Z powodu silnego przechyłu nie można było nawet pomyśleć o zwodowaniu szalup, część zresztą została szybko rozbita. Po kilkunastu minutach fale zmyły nie tylko pozostałe jeszcze na żurawikach łodzie, ale także dwie nadbudówki! Za burtę zmiotło także część bezradnych wobec siły żywiołu ludzi.

Pozostali zaczęli wspinać się na maszty. Na trzeci z nich rozkazano wejść pasażerom – w tym obu paniom - po czym przywiązano ich do rei. Zajęło się tym trzech marynarzy, wśród nich William Simpson, którzy po wykonaniu zadania przywiązali także siebie. Tuż pod ich stopami drogę w górę pokonywał z wysiłkiem żaglomistrz Robert Burnie oraz trójka marynarzy. Pozostali wspinali się na pierwszy maszt. Wszystko rozgrywało się w tak szybkim tempie, że nie było nawet czasu na panikę.

I wtedy statek przełamał się. Złamany trzeci maszt wyrzucił wszystkich do wody, a wśród nich 25-letniego pasażera Davida Kilpatricka.

Kilka miesięcy wcześniej 25-letni Kilpatrick, kucharz z zawodu, wrócił z Kanady poprzez Nowy Jork do Anglii ze zdrowiem w wyjątkowo fatalnym stanie: miał sparaliżowaną połowę ciała. Lekarze zalecili mu morską podróż, ale po wodach spokojniejszych niż Północny Atlantyk. I tak mężczyzna znalazł się na „Loch Sloy”.

Lekarze mieli rację! Wprawdzie póki co paraliż ustąpił jedynie na twarzy, ale stan chorego wyraźnie się poprawiał i można było spodziewać się nawet całkowitego powrotu do zdrowia.

Mamy zatem Davida Kilpatricka w wodzie. Nie mógł pływać, ale szczęśliwie nawinęła mu się pod rękę baryłka, którą mocno przytulił jedną ręką do piersi. W końcu został wyrzucony przez fale na brzeg. Żywy.

Pomimo założonych kamizelek większość rozbitków zginęła od tego, co uratowało Kilpatricka: rzucane przez fale z ogromną siłą baryłki i drewniane szczątki statku rozbiły im głowy. Uniknął tego wyrzucony cało na brzeg William Simpson.

Niewielu więcej ocalało. Kolejnym szczęściarzem był starszy marynarz William Mitchell (lat 47), który pomimo krótkiej morskiej kariery już trzykrotnie ratował się z tonącego statku (!) i dlatego doskonale zdawał sobie sprawę, że w takich przypadkach nie woda najczęściej zabija unoszących się na niej ludzi, ale rzucane falami na wszystkie strony szczątki statku. Jako jeden z nielicznych nie wspiął się na maszt uznając, że jest to najkrótsza droga do śmierci z wyczerpania. Kilka minut przed runięciem ostatniego masztu marynarz znajdował się z kilku kolegami i kapitanem Nicolem w salonie. Ostatnie słowa dowódcy brzmiały: „Teraz, chłopcy, lepiej wypijcie drinka zanim pójdziecie: będziecie tego potrzebowali!”.

Peter Nicol nawet nie próbował się ratować. Pozostał na swym posterunku na pokładzie, idąc na dno razem ze statkiem.

Woda od zawietrznej była spokojniejsza i w tym Mitchell zobaczył swoją szansę. Jak powiedział reporterowi:

„Nie wszedłem na reję, ale pozostałem na pokładzie czekają na szansę wyskoczenia za burtę i chwycenia się czegoś pływającego. Pierwsze co się przy mnie pojawiło to była baryłka whisky której się uczepiłem, aż wreszcie przybój zaniósł mnie na brzeg”.

Ostatnim z tych, którzy przeżyli, był 25-letni starszy marynarz Duncan McMillan:

„Obudzono mnie o czwartej, miałem mieć wachtę do ósmej. Na tej samej wachcie był Simpson. Za dziesięć piąta zszedłem na kawę i wtedy usłyszałem rozkaz „Brasować na zawietrzną!”. Statek robił 8 do 10 węzłów. Zrobiono to [brasowanie] od razu i statek poszedł pod wiatr. Potem zaczęło go znosić w stronę brzegu i usłyszałem, jak ktoś powiedział - Oh! Patrzcie na przybój!

Wtedy ujrzałem go blisko nas i prawie jednocześnie [zobaczyłem] nad nami ogromną falę. Zniosło nas na skały po mniej niż 10 minutach od pierwszego alarmu. Pracowaliśmy bez przerwy. Kiedy fala weszła na pokład, zmyła za burtę część z nas. Kapitan Nicol był na mostku wydając rozkazy, a po minucie czy dwóch upadł główny maszt. Ponieważ stałem przed nim nie wiem, czy ktoś wraz z nim nie wypadł za burtę.

Starszy oficer James MacMillan został porwany przez falę, która rzuciła go o nadbudówkę. Krwawił i prosił mnie o bandaż. Próbowałem pójść w kierunku rufy ale przeszkodziło temu rozbite śródokręcie. Poszedłem do dziobówki i zabrałem stamtąd bandaż dla oficera oraz mój pas ratunkowy, który włożyłem. Dałem [MacMillanowi] bandaż, który owinął sobie wokół szyi. Uderzyła w nas kolejna fala i już go więcej nie zobaczyłem.

Wspiąłem się na olinowanie przedniego masztu i zobaczyłem tam czterech mężczyzn: Terry [John Terry, starszy marynarz], Cleland [Peter Cleland, starszy marynarz], Martin [Archibald Martin, marynarz] i Olsson [Johan Olsson, starszy marynarz]. Chwilę potem maszt poleciał razem z nami za burtę. Trzymałem się małego kawałka drewna, woda wokół była pełna szczątków. Puściłem drewno i chwyciłem belę ładunku [„Loch Sloy” wiózł m.in. bele brezentu]. Było blisko świtu i widziałem wokół wielu innych, rozpoznałem Martina i Mulligana [Robert Mulligan, 16-letni kadet], Byliśmy w wielkim niebezpieczeństwie z powodu szczątków rej i kawałków drewna rzucanych przez ogromny przybój.

Rzuciło mnie na [górę] skały, jak najszybciej oddaliłem się poza zasięg wody. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem pasażera Kilpatricka siedzącego blisko mnie na skale. Krzyknąłem do niego, ale wydawał się być oszołomiony, bo nie odpowiedział. Wtedy zobaczyłem Mitchella zmywanego na skały. Krzyknął do mnie „Mac, chodź podaj mi rękę!” ale zanim zdążyłem to zrobić, [sam] dostał się na skałę. Poszliśmy do Kilpatricka, ale wciąż był jak nieprzytomny.

Widzieliśmy wciąż stojący trzeci maszt i wielu ludzi na nim. Krótko potem maszt zwalił się do wody, i już nie zobaczyliśmy nikogo, poza Simpsonem. Kadet płynął przez przybój, krzycząc do nas. Później powiedział że kapitan, drugi oficer, kapitan Leicester z żoną i druga z pasażerek, pani Cartilge także znajdowali się na maszcie, kiedy się złamał. Pani Leicester uczepiła się tego samego kawałka rei co Simpson, ale w połowie drogi kadet uznał że drewno jest za małe dla dwóch osób. Puścił je i dał się znieść przybojowi na brzeg. Nie zobaczyliśmy już nigdy ani kobiety, ani nikogo innego, żywego czy martwego”.

Czwórka rozbitków wspięła się powyżej śladów pokazujących zasięg przypływu. Pozostali tam przez trzy godziny, spożywając posiłek składający się z wyrzuconych na brzeg puszek ze śledziami oraz whisky, której kilka skrzynek także znaleźli wśród skał.

Aby wydostać się ze skalnej pułapki, należało najpierw wspiąć się na 30-metrowy, prawie pionowy klif. Zgodę na to wyraził nawet wyczerpany wysiłkiem, na pół sparaliżowany Kilpatrick! Marynarze jednak bardziej realistycznie ocenili jego możliwości, zostawiając go w jaskini z obietnicą rychłego powrotu.

Gdy trójka znalazła się na szczycie klifu, najlepiej czujący się Mitchell i Simpson ruszyli w głąb lądu, ale nie napotkawszy na żadne ślady ludzkiej obecności, powrócili do McMillana. Noc spędzili w zaroślach.

Następnego dnia Mitchell i McMillan ruszyli na poszukiwanie wody, podczas gdy Simpson zszedł po skalnej ścianie, aby swoim towarzystwem podnieść na duchu fatalnie się czującego pasażera. Spędził tam z nim cały dzień i kolejną noc.

Następnego dnia - było to już 26 kwietnia – dwójka marynarzy wróciła z radosną informacją o znalezieniu wody. McMillan wziął kilka butelek po whisky, włożył buty dane mu przez Kilpatricka – poza pasażerem wszyscy mieli na nogach tylko skarpetki - i... nie wracał!

Simpson ponownie zszedł na dół i po starannym zbadaniu wyrzuconych na brzeg szczątków wraku, znalazł cumę. Wraz z Mitchellem rozplótł ją na cieńsze elementy tworząc linę, dzięki której dzielni, zmęczeni i głodni mężczyźni wciągnęli Kilpatricka na górę! Cała trójka powlokła się tam gdzie widziano wodę, i rzeczywiście dotarli w końcu nad niewielką rzekę Rocky. Dopiero po dwóch dniach mężczyźni zdecydowali się ponownie ruszyć w drogę. Słabli w oczach.

29 kwietnia po przekuśtykaniu kilkuset metrów Kilpatrick upadł, i oświadczył, że jest zbyt słaby na dalszy marsz. Marynarze zostawili mu dwie butelki whisky oraz pozostałe puszki śledzi, obiecując powrócić z pomocą.

Szczęśliwie po drodze Mitchell i Simpson nie mogli narzekać na brak słodkiej wody. W pewnej chwili zobaczyli wyrzuconą na plażę dużą rolę papieru. Ta niespodziewana zdobycz pozwoliła im na przyrządzenie wygodnego posłania z „kołdrą” zrobioną z wielu papierowych warstw. Do jedzenia mieli małże oraz wykopywane korzonki. Poza jedną nocą spędzoną w papierowym łożu, sypiali w przybrzeżnych jaskiniach. Nagie stopy – skarpetki już dawno się porwały – poranione były przez ostre krawędzie traw i skalne odłamki. Strumyki zniknęły i pragnienie dokuczało coraz bardziej. Siły opuszczały ich z każdym krokiem.

Po dwóch dniach głodówki szczęście uśmiechnęło się do dzielnych ludzi. Na brzegu znaleźli kilka mocno poranionych niewielkich pingwinów, które nieopatrznie dostały się na fali przyboju pomiędzy skały. Ach, jak bardzo wygłodzonym mężczyznom smakowało surowe mięso tych ptaków!

W nocy kierowali się na światło latarni Cape Borda. Gdy znajdowali się od niej już tylko o siedem mil, zobaczyli idącego w ich kierunku mężczyznę z dużym plecakiem. Mijał ósmy dzień od opuszczenia obozowiska przy Rock River.

Latarnia morska Cape Borda


Skąd wiedziano że trzeba szukać rozbitków?

Duncan McMillan znalazł strumień o pięć mil od klifu, ale gdy wrócił – wyczerpanie i poranione stopy spowodowało że droga w obie strony zajęła mu mnóstwo czasu - ze zdumieniem skonstatował, że jego koledzy znikli! Ruszył w poszukiwaniu tubylców, ale po kilku godzinach powrócił na klif, po czym opuścił się po pozostawionej przez Mitchella i Simpsona linie. Przez dwa dni obozował wśród skał żywiąc się tym, co fale wyrzucały na brzeg. W końcu uznał że tutaj czeka go tylko śmierć. Wspiął się na klif po czym rozpoczął marsz, ale przez przypadek w przeciwną stronę niż Mitchell i Simpson. Podobnie jak koledzy, także on żywił się małżami i korzonkami.
W końcu natknął się na stojący nad rzeką dom. McMillan zapukał do drzwi i nie usłyszawszy odzewu... nie wszedł do środka. Do cna wyczerpany marynarz nie odważył się na wejście do domu, w którym nie było gospodarzy!

Po kilku godzinach marynarz natknął się na świeże ślady konia ciągnącego wóz. Poszedł za nimi i po kolejnych dziewięciu milach wyczerpującego marszu dotarł do gospodarstwa Williama Maya w Rocky River Station. Od opuszczenia klifu minęły dwa dni.

Przed domem siedział szesnastoletni syn gospodarza, George. Gdy zobaczył zbliżającego się chwiejnym krokiem człowieka jego pierwszą myślą było, że to jakiś obcy pijak. Tak o spotkaniu mówił George:

„Wczoraj o piętnastej niski człowiek [McMillan miał 160 cm] z kasztanowymi włosami, mówiący dobrze po angielsku ze szkockim akcentem, przybył w stanie wyczerpania do osady. Ręce i stopy miał pokaleczone, a z powodu spuchniętego języka ledwo mógł mówić. Jedne co wtedy mógł powiedzieć było: „Wody! Wody!”

Po napiciu się, gryząc łapczywie chleb z serem, McMillan opowiadał gorączkowo gospodarzowi o rozbiciu się „Loch Sloy”, i o trzech pozostałych rozbitkach. William May natychmiast zajął się organizowaniem misji ratunkowej. Jako pierwszy w kierunku klifu pojechał wozem sąsiad o nazwisku Hoskins, mając nadzieję spotkać tam ocalałą z katastrofy trójkę. Młody May ruszył w inną stronę. Poprzez gęste zarośla i niskie drzewa herbaciane [ich suszone liście służyły do robienia herbaty, stąd nazwa] pojechał na koniu w kierunku stacji telegrafu w latarni Cape Borda. Przybył tam dopiero następnego ranka, po kilkugodzinnym nocnym błądzeniu wśród utrudniających orientację w terenie drzew i krzaków.

Szef latarni, James Koppow natychmiast rozkazał radiotelegrafiście poinformować o wszystkim centralę telegraficzną w Kingscote – największym mieście wyspy Kangurów – oraz urząd pocztowy w Adelajdzie.

Podczas gdy karmiono i pojono dzielnego chłopaka, drugi z latarników, Walter Smith pospiesznie pakował do plecaka żywność, wodę, brandy, bandaże, wodę, koce, sidła do łowienia królików, ubrania i haczyki wędkarskie.

Ze znacznym ciężarem na plecach Smith pobiegł wzdłuż wybrzeża. Gdy był już siedem mil od latarni, usłyszał przed sobą jęki. Krzyknął i wtedy ujrzał leżącego mężczyznę, z trudem unoszącego głowę. Był to William Mitchell. W pobliżu leżał Will Simpson. Obaj rozbitkowie byli prawie nadzy i skrajnie wyczerpani. Ich ciała, a zwłaszcza stopy, pokryte były wyciekającą z mnóstwa ran krwią – ostra trawa, krzewy i skały zrobiły swoje. Na szyjach wisiały wysuszone tusze dwóch pingwinów.

Smith najpierw dał im po kilka łyków brandy a dopiero potem wodę, i pozwolił ugryźć kilka kęsów chleba. Zachęcał do pomaszerowania w kierunku latarni, ale stan nagich stóp Mitchella i Simpsona absolutnie na to nie pozwalał. Smith obandażował największe rany, po czym przy użyciu noża i haczyków wędkarskich zmajstrował z pingwinich skór dwie pary mokasynów.

Wyjął z plecaka i położył przy rozbitkach trochę żywności, wody, koce, ubrania oraz krzesiwo, po czym pobiegł z powrotem do Cape Border. Gdy zjawił się przy latarni stały tam już osiodłane konie, a przy nich George May. Pognali w kierunku rozbitków.

Gdy Mitchell i Simpson jechali już w siodłach powoli ku latarni, jedyne słowa na jakie się mogli zdobyć to „Dzięki Bogu! Dzięki Bogu!”

Na miejscu troskliwie zajęły się nimi rodziny latarników. Wykąpani, ubrani, napojeni i nakarmieni zrelacjonowali pokrótce swoje losy, mówiąc oczywiście także o zostawionym po drodze Davidzie Kilpatricku. Wracający do domu George po drodze rozglądał się bacznie wkoło, ale dostrzeżenie w buszu leżącego człowieka było praktycznie niemożliwe.

Rozpoczęto poszukiwania. Czternastu konnych krążyło po okolicy, w której mógł się znajdować Kilpatrick.

Tymczasem na brzegu przy którym rozbił się „Loch Sloy” znaleziono dwanaście zniekształconych, rozkładających się ciał. Ich identyfikacja wydawała się być niemożliwa, ale jednak McMillanowi udało się rozpoznać sześć osób, w tym kapitana Nicola. 15 maja premier Południowej Australii polecił wzmóc wysiłki dla odnalezienia Kilpatricka. Poszukujący mieli otrzymać wszystko, czego im tylko było potrzeba – także więcej ludzi.

Po trzech dniach od deklaracji premiera, znaleziono szczątki nieszczęśnika. Umarł z odwodnienia i wyczerpania prawdopodobnie dziesięć dni wcześniej. Pochowano go na miejscu.

Grób Davida Kilpatricka
,

Post zmieniony (26-06-20 10:21)

 
25-07-16 08:51  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Fakt, że rycia było dużo :-)

Następna Opowieść też będzie długa, choć może nie aż tak bardzo jak ta. Baaaardzo długa za to będzie Opowieść 458, którą z tego powodu podzielę na dwie części. Objętość każdej z nich mniej więcej taka jak w przypadku Opowieści o "Yorktownie", czyli że będzie mnóstwo czytania. A do tego będziecie mieli szansę na zapoznanie się ze sporym rozdziałem historii żeglugi jako że będzie to główne tło, na którym niczym rodzynki w cieście umieściłem kilka smutnych historii.

 
25-07-16 16:15  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Moją uwagę zwróciła lista ładunkowa i wyszczególnienie zaopatrzenia (skrzywienie - byłe - zawodowe ?).
Wszystko co niezbędne do życia (w tym whisky oczywiście !) trzeba było do Australii dostarczyć drogą morską. Podejrzewam, że ze względu na różnice w cenach jdn. był to wspaniały biznes dla angielskich producentów i przewoźnika rownież (fracht) !

 
25-07-16 17:46  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Z rozmysłem umieściłem spis ładunków, bo jest on znakomitym "smaczkiem" , wiele mówiącym o ówczesnych potrzebach ludzi, których rzuciło aż do Australii. Bez wątpienia był to doskonały biznes przede wszystkim dla eksporterów owych towarów!

Post zmieniony (25-07-16 17:48)

 
26-07-16 09:28  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Oto lista ładunkowa „Loch Sloy” w jego ostatniej podróży. Jak widać, poza whisky, piwem czy firanami nie było tam towarów luksusowych. Pozostałe ładunki były aż do bólu praktyczne.

300 baryłek i 800 beczek z prochem,
25 beczek z boraksem
275 skrzyń z esencją kawową
wielkie ilości firan
60 bel brezentów,
14 beczek indygo
6 beczek dwusiarczku (nie wiadomo czego, w oryginale: bisulphide)
13 beczek barwników
1270 beczek piwa
2500 skrzynek whisky,
24 beczek whisky
324 skrzyń z mąką kukurydzianą
28 skrzyń kaszy manny
10 rol papieru drukarskiego
56 skrzyń pikli
12 baryłek dekstryny
12 skrzyń granitu
150 worków logwood (drzewo z Karaibów, otrzymuje się z nich hematoksylinę i inne barwniki)
58 beczek i 7 skrzyń farb,
162 wiązek blachy falistej100 arkuszy stali
40 baryłek gwoździ
15 baryłek oleju z wątroby dorszy,
495 sztuk rur stalowych
930 wiązek stalowych rur
123 skrzyń przędzy
435 skrzyń śledzi
10 baryłek „paste” (jakiś przecier?)
14 wiązek drzewa dyewood (do wytwarzania barwników)
40 baryłek kwasu borowego
100 baryłek siarczanu magnezu
30 baryłek ałunu
4625 sztab surówki żelaza,
150 beczek kitu,
spora ilość kształtek kanalizacyjnych, umywalek itp.
300 worków walonii (kwiaty dębu walonia służyły do garbowania skór)
20 baryłek nitów
20000 cegieł, użytych przy okazji jako balast

--

 
26-07-16 10:08  Odp: TOM 2 Opowieści bardzo ciekawych, ciekawych i takich sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Lista super !

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 107 z 114Strony:  <=  <-  105  106  107  108  109  ->  => 

 Ten wątek został zamknięty 


© konradus 2001-2024