Ryszard
Na Forum: Relacje w toku - 20 Galerie - 33
W Rupieciarni: Do poprawienia - 20
- 9
|
Benny Goodman
- No, dobra chłopaki, koniec palenia , robimy klar - odezwał się Bosiu.
Na rufie zostaliśmy sami, ja i Doktór a łagodne, podmuchy ciepłego wiatru owiewały nasze twarze gdy patrzyliśmy na oddalający się brzeg.
Głęboki błękit bezchmurnego nieba zaczynał z wolna nabierać wpierw żółtego, potem pomarańczowego odcienia okraszonego złotymi pasmami zachodzącego słońca. Korony palm widniejące w oddali brązowiały, ciemniały do głębokiej czerni i ostro rysowały się na tle ciągle rozświetlonego nieba. Jeszcze chwila… i złota kula słońca zniknęła za horyzontem a na granatowym już nieboskłonie zapaliły się gwiazdy.
Diego Suarez, Madagaskar…
Wreszcie spokój. Przed nami długi „przelot” i bezkres Oceanu Indyjskiego. Kurs na Surabaję.
Ogieniek zapalniczki na moment oświetlił nasze twarze.
- Rzuciłbyś wreszcie to palenie.
Spojrzałem na doktora i uśmiechnąłem się.
- Dobra, dobra, daj spokój, zapraszam na drinka.
Doktora poznałem podczas postoju na stoczni. Przechodziliśmy remont klasowy i kląłem na czym świat stoi, że muszę codziennie tłuc się pociągiem, potem autobusem do tej cholernej stoczni a tu lato w pełni. Plaża, Monciak , dziewczyny a ja… ja nie dostałem urlopu.
Po rejsie byłem w firmie i usłyszałem – lato, brak ludzi, popłynie pan w jeszcze jeden rejs, ale wpierw pójdziecie na dwa tygodnie do Gdańska, na stocznię.
Gdy jak co dzień siedziałem w biurze a było już po obiedzie i spojrzałem na zegarek - jeszcze trzy godziny i koniec, gdy usłyszałem:
- Witam pana, chyba dobrze trafiłem ? Przyjechałem właśnie z Warszawy. Będę lekarzem okrętowym w rejsie.
Wysoki, szczupły, na końcu nosa błyszczały zsunięte „lenonki”. Stał w drzwiach a w wyciągniętej ręce trzymał plik papierów i książeczkę żeglarską.
- Dzień dobry. Z Warszawy ? A gdzie to jest ? - spytałem lekko się uśmiechając.
- Hmm, żarty się pana trzymają !
- OK, proszę niech pan wejdzie.
Naprzeciw mojego biura i kabiny znajdowało się jego królestwo – szpitalik statkowy. I tak zostaliśmy sąsiadami.
Gdy rano zjawiałem się na statku, drzwi do szpitalika były otwarte a nasz Doktór (tak nazywaliśmy lekarzy okrętowych) już „walczył”. Porządkował medykamenty, wyposażenie, sprawdzał dostawy coś tam pisał i na nic nie miał czasu.
Ze stoczni, na pusto mieliśmy płynąc pod załadunek do Hamburga. Załoga skompletowana, dostawy załatwione, nie miałem nic do roboty lecz codziennie musiałem być na burcie.
Siedziałem czytając gazetę, gdy zajrzał Doktór.
- Nie ma pan może korka od szampana, spytał.
- Co… czego, korka od szampana ?
- Od szampana, od wina, potrzebny mi jest korek.
- Nie, nie mam, może kapsel od piwa by się znalazł ale korka nie mam. A po co panu korek ?
- Proszę niech pan zajdzie, coś panu pokażę.
Na marmurowym blacie stoliczka ujrzałem wycięte z tektury koło. Podzielone było jak tort na trójkąty. U góry widniały napisy - „Szpital”, „Kpt”, „Kuchnia”, „Ochmistrz”, „Messa”, „Pokład”, „Mostek”. Obok leżała pomalowana na czerwono duża wskazówka.
- A co to za wynalazek ?
- Aaaa, kolega ze szpitala, który już pływał, poradził mi bym zrobił taką tarczę. Korek potrzebuję by zamocować wskazówkę.
Tarcza miała być umieszczona na drzwiach kabiny i informować gdzie można szukać doktora.
- Co jeszcze kolega panu doradził, spytałem.
- Aaaa, mówił też, że każdy kapitan zaprasza lekarza na koniak.
- Dobre, nie ma co, tylko jest jedno ale… nasz „Stary” to w stu procentach abstynent ! Okazji jednak będzie miał pan aż za dużo, tylko nie wiem czy znajdzie się koniak. W bundzie mamy brandy Marciniaka (Martineau) i Śmierć Marynarza. Ten ostatni, o paskudnym smaku i zapachu zwał się „Chevallier de la Tour”. Gwiazdek miał bez liku i karton z nim „leżakował” już rejs.
Rozmowę przerwał nam Jasiu „Majster” z nowym motorkiem. Stali w drzwiach, ubrani w kombinezony a z dużej torby wystawały narzędzia.
- Doktór, jest robota, awaria. Musimy narobić trochę bałaganu . Rury coś nie drożne – powiedział i puścił do mnie „oko” (chyba gdzieś po roku, na innym statku spotkałem ponownie Jasia. Zgadaliśmy się o starych czasach i wtedy dowiedziałem się, że nie było żadnej awarii w szpitaliku. Robili wrzutę szmuglu w rury, by ten sam numer powtórzyć już w porcie, po odprawie celnej).
- Panowie, panowie tylko nie…
- Będzie czysto, czysto będzie, „Majster” wyszczerzył zęby w uśmiechu…
- Zapraszam więc na kawę, zwrócił się do mnie Doktór.
Pierwsze co rzuciło mi się w oczy w jego kabinie to sterta nut i… klarnet. Obok, na biurku w srebrnej ramce, ze zdjęcia patrzyła na mnie smutnym wzrokiem piękna kobieta o bizantyjskich oczach.
Doktór wyciągnął do mnie rękę.
- Mówmy sobie po imieniu. Leszek jestem !
Uścisnąłem wąską dłoń o długich palcach. Lekarz był dobre dwadzieścia lat starszy ode mnie.
Był chirurgiem „miekkim” i zastępcą ordynatora w jednym z warszawskich szpitali a na rejs prócz urlopu załatwił sobie dodatkowo parę miesięcy bezpłatnego.
- Klarnet, gra pan… grasz ? - spytałem.
- Trochę, próbuję.
Później już, po dwóch, trzech miesiącach żeglugi, dowiedziałem się, że ukończył także szkołę muzyczną. Grał i to jak grał !
Całym światem był dla niego jazz i swing. Jak z rękawa sypał nazwiskami światowej sławy solistów, trębaczy, pianistów, saksofonistów znał ich utwory, wydane płyty, sale koncertowe gdzie występowali. Znał chyba wszystkie utwory Benny Goodmana i dlatego też zaczęto go nazywać Doktór Benny. Miał marzenie by odwiedzić Nowy Orlean i zagrać z tamtejszymi muzykami w którymś z klubów na Bourbon Street.
Często po kolacji, gdy messa pustoszała słychać było:
- Dawaj, dawaj Doktór, leć po fujarkę i zagraj !
W ciepłe wieczory, na przelotach często muzykował. Lubiłem słuchać gdy grał a gdy skończył i siedzieliśmy na leżakach a lód topniał w szklankach, słuchać także jego opowieści.
Spędził dwa lata w Etiopii w szpitalu rządowym i miał okazję poznać osobiście Zwycięskiego Lwa Plemienia Judy, Wybrańca Bożego, Króla Królów – cesarza Haile Selassiego I.
Przed wizytą, oficjalny wysłannik dworu zapoznał dyrekcję szpitala z ceremoniałem i etykietą. Cesarza można było przywitać w stroju narodowym lub w garniturze pod białym strojem szpitalnym. W pierwszej chwili - jak wspominał , pomyślał o polskim stroju narodowym a każdemu chyba kojarzy się on z krakowskim. Ale skąd znaleźć w Abisynii krakuskę z pawim piórem ?
Cesarz w piaskowym mundurze obwieszonym medalami i wstęgami przywitał się z wybranym personelem podając każdemu do uściśnięcia rękę z wysuniętym palcem wskazującym. Prezentacji dokonał włoski dyrektor szpitala.
Cały orszak szybkim krokiem przemierzył sale, cesarz na nikogo nawet nie spojrzał a jeden z dworzan kładł na skraju każdego łóżka złotą monetę.
Leszek Etiopię zwiedził prawie całą, poznał jej zabytki, ludzi i mógł o tym opowiadać godzinami. Wielokrotnie bywał też we Włoszech i znał doskonale historię Rzymian.
Mijały dni, tygodnie aż rejs dobiegł końca. Gdynia przywitała nas styczniowym śniegiem i chłodem. Było szaro i ponuro. Po rozświetlonych tropikalnym słońcem krajobrazach zostały tylko wspomnienia. Musiałem zejść na urlop zimą co nie nastrajało mnie optymistycznie.
Gdy żegnaliśmy się Leszek wspomniał:
- Będziesz w Warszawie to wpadnij. Pogadamy.
Przez dobrych kilka lat nie byłem w Warszawie a potem dowiedziałem się, że już nie ma Go wśród nas.
Teraz, gdy słyszę gdzieś swing, staje mi przed oczami jego chuda sylwetka, lekko pochylona głowa i tak sobie myślę – czy wzorem nowoorleańskich jazz funerals w ostatniej drodze towarzyszyła mu ta muzyka, którą tak ukochał.
|