KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok rozszerzony (50 postów/stronę)  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 92 z 121Strony:  <=  <-  90  91  92  93  94  ->  => 
25-11-14 15:37  Odp: Opowieści bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (05-04-20 14:02)

 
25-11-14 15:39  Odp: Opowieści bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
pieczarek   

Budujesz Wasc napiecie... ;)

--
pozdrawiam Kuba

 
25-11-14 15:45  Odp: Opowieści bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Edekyogi 

 

Jak u Hitchcocka.
Film zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie stopniowo rośnie :-)

 
25-11-14 15:57  Odp: Opowieści bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (05-04-20 14:02)

 
26-11-14 07:55  Odp: Opowieści bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 282

ZEMSTA ZZA GROBU

Pierwszego sierpnia 1914 roku, na trzy dni przed wybuchem Wielkiej Wojny, stosunkowo niewielki (zaledwie 94 metry długości) statek pasażerski. „Königin Luise” został przejęty przez niemiecką admiralicję. Liniowiec był najnowszym, bo zwodowanym zaledwie 8 maja poprzedniego roku, nabytkiem Hamburg-Amerika Linie.



W niezwykłym pośpiechu na statku załadowano dwieście min, oraz zainstalowano urządzenia do ich stawiania. W trzy dni później „Königin Luise” wyszła w swój pierwszy bojowy rejs mając wciąż wspaniałe, wytworne wnętrza, po których chodziła z otwartymi z podziwu ustami świeżo zamustrowana grupa marynarzy Kaiserliche Marine.

Statek już jako stawiacz min


Załoga liczyła obecnie 130 ludzi, a dowodził nią komandor Biermann. Wszystko przebiegało w takim pośpiechu, że na lądzie pozostały niezamontowane z braku czasu dwa działa kalibru 88 mm. Rozkazy były proste: położyć miny wzdłuż angielskiego wybrzeża.

Tę niebezpieczną pracę statek rozpoczął 5 sierpnia około 10:40, w odległości 30 mil na wschód od brzegów Suffolk. W trakcie kładzenia min dostrzeżono brytyjski statek rybacki. Pomimo ewidentnego zagrożenia, niewzruszony Biermann rozkazał kontynuować minowanie.

Rybacka jednostka spostrzeżona z pokładu statku także go oczywiście zobaczyła. Rybacy napotkali wkrótce na swojej drodze kilkanaście niszczycieli Drugiej Flotylli, prowadzonych przez lekki krążownik „Amphion” i czym prędzej zameldowali o „statku pasażerskim wyrzucającym coś do wody”. Brytyjczycy ruszyli całą naprzód we wskazanym kierunku. Wkrótce i oni dojrzeli tajemniczą jednostkę.

„Amphion”


Na rozpoznanie ruszyły niszczyciele „Lance” i „Landrail”. „Königin Luise” według stoczni miała osiągać prędkość 20 węzłów, ale w wobec bezpośredniego zagrożenia Biermann zaryzykował przeciążenie maszyn, dzięki czego statek robił aż o dwa węzły więcej! Po kilkunastu minutach statek wpłynął pod osłonę deszczowego szkwału gdzie ...zwolnił i zaczął kłaść swoje ostatnie miny!

Po zakończeniu minowania gęsty dym z kominów zasygnalizował powrót do poprzedniej prędkości. Wyciągane z trudem 22 węzły niemieckiego statku na nic się jednak nie zdały wobec 29 węzłów niszczycieli i 25 krążownika.

O 11:15 „Lance” otworzył ogień z zaledwie czterech kilometrów. Pierwszy, historyczny strzał brytyjskiego okrętu w Wielkiej Wojnie.

„Lance” rozpoczął pierwszą bitwę morską Wielkiej Wojny


Wkrótce do akcji wszedł także „Amphion”. „Königin Luise” mogła jedynie symbolicznie odpowiadać ze swych dwóch działek 37 mm.

Po 50 minutach nierównej walki silnie przechylony na lewą burtę statek stał w płomieniach, ponad połowa załogi zginęła lub została ranna, a ster nie działał. Biermann rozkazał opuścić pokład, ale „Königin Luise” miała już dosyć. O 12:20 statek położył się na lewą burtę i prawie natychmiast zatonął, zabierając ze sobą 85 ludzi. Komandor Biermann znalazł się wśród uratowanych przez Brytyjczyków. Była to pierwsza morska strata Niemiec w tej wojnie.

„Königin Luise” tonie. Po lewej krążownik „Amphion”


Zwycięska flotylla kontynuowała do wieczora swój patrol, obierając następnego ranka kurs na bazę. Na czele szyku szedł „Amphion”, a droga prowadziła przez świeżo położone pole minowe...

O 6:30 jedna z min „Königin Luise” eksplodowała pod krążownikiem. Przednia część okrętu została dokumentnie zdemolowana, a wszyscy znajdujący się tam marynarze ponieśli śmierć. Komandor Fox został chwilowo ogłuszony wybuchem, ale wrócił do siebie wystarczająco szybko, aby nakazać opuszczenie okrętu.

Ostatnie chwile „Amphiona”


Podczas opuszczania szalup krążownikiem wstrząsnęła kolejna eksplozja. Powodem był albo wybuch w komorze amunicyjne, albo też kolejna mina – nigdy tego nie ustalono. „Amphion” szybko poszedł na dno, jako pierwszy stracony okręt Royal Navy w tej wojnie. Śmierć poniósł 1 oficer i 150 marynarzy, oraz 18 jeńców z „Königin Luise”. Uratowano 139 ludzi, w tym komandora Foxa.

--

Post zmieniony (02-05-20 13:17)

 
26-11-14 08:14  Odp: Opowieści bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
pieczarek   

Bardzo ciekawie, jak na Wascia przystalo ;)

--
pozdrawiam Kuba

Post zmieniony (26-11-14 09:14)

 
26-11-14 08:42  Odp: Opowieści bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (05-04-20 14:02)

 
27-11-14 07:51  Odp: Opowieści bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 283

STATEK EMIGRANCKI „CATARAQUI”

Bark miał długość zaledwie 42 metrów i wypierał 802 tony, ale pomimo tego chodził pomiędzy Anglią a Australią, wożąc tam emigrantów. Fatalne jedzenie, jeszcze gorsze warunki, ale nadzieja na nowe, lepsze życie na Antypodach usuwała takie niedogodności w cień.

Pomimo swych mikrych rozmiarów, „Cataraqui” w kolejny rejs zabrał aż 369 emigrantów, w tym 73 dzieci. Do tego 46 osób załogi, co oznacza, że na tak niewielkim statku płynęło w koszmarnym ścisku aż 423 ludzi!

W takich koszmarnych warunkach emigranci żyli przez cztery miesiące
, , ,
, ,

Dowodzony przez kapitana Christophera W. Finley statek wyszedł z Liverpoolu 20 kwietnia 1846 roku, rozpoczynając prawie czteromiesięczny rejs do Port Phillip (Melbourne). Cztery miesiące na morzu!

Pomimo zmiennej pogody na trasie, „Cataraqui” dotarł wreszcie 4 sierpnia do Cieśniny Bass, oddzielającej Tasmanię od Australii. Znamy tę cieśninę z Opowieści 261, opisującej zatonięcie w tym właśnie miejscu w 1835 roku statku skazańców „Neva”. Tego właśnie dnia „Cataraqui” znalazł się na zachód od Wyspy Króla (King Island) i na skały tej właśnie wyspy sztorm rzucił wypełniony emigrantami statek. Jedenaście lat wcześniej „Neva” także rozbiła się o brzegi King Island!

Położenie wyspy


Zdarzenie nastąpiło o 3 w nocy co spowodowało, iż znaczna część pasażerów utonęła w łóżkach, zalana przez szybko wdzierająca się przez dziury w kadłubie wodę. Dwustu, może trzystu ludziom udało się przy pomocy załogi wydostać na pokład, skąd stopniowo zabierały ich na niechybną śmierć zalewające statek grzywacze. W dwie godziny później statek wciąż stał na miejscu, ale już z mocnym przechyłem na lewą burtę. Wszystkie szalupy poza jedną zostały rozbite przez fale.

„Cataraqui” na skałach King Island


Kapitan Finley rozkazał ściąć maszty w nadziei, że pomoże to wyprostować statek, ale nie dało to niestety pożądanego efektu. Załoga zaczęła zbijać teraz z belek i desek coś w rodzaju falochronu, który ustawiony po zawietrznej pomógłby przedostać się ludziom w świetle dziennym na nieodległą wyspę, co oczywiście nie mogło się udać.

Po południu tego samego dnia atakujące non-stop fale doprowadziły do przełamania się statku. Rufowa część poszła na dno, a po kilku godzinach dziobowy fragment ponownie się przełamał. Wchodzące bez przerwy na pokład fale zabierały wciąż kolejnych rozbitków, aż wreszcie na dziobie pozostało ich zaledwie siedemdziesięciu.

Podjęto próbę zwodowania niewielkiej łodzi, obsadzonej przez bosmana, lekarza i czterech marynarzy, ale ledwie dotknęła ona wody, natychmiast została przewrócona przez fale. Cała szóstka utonęła na oczach pozostałych rozbitków.

Ponieważ fale wciąż zalewały pokład, część ludzi przymocowywała się do elementów statku, co niestety powodowało ich szybkie utonięcie. Wokół wraku pływały liczne martwe ciała.

Starszy oficer Thomas Guthrie postawił wszystko na jedna kartę – zresztą i tak nie miał innego sensownego wyboru. Chwycił solidny kawał drewna i wyskoczył za burtę. Miotany przez fale uderzające nim o skały w końcu dotarł na plażę! Napotkał tam pasażera, który postąpił identycznie już w nocy, oraz marynarza kopiującego z powodzeniem ten wyczyn tuż o świcie. Pasażer, John Robinson, stracił w katastrofie żonę i czworo dzieci...

Po godzinie dołączyli do nich kompletnie wyczerpani walką ze sztormowymi falami przyboju kadet, oraz pięciu marynarzy. Zaledwie dziewiątka spośród 423 ludzi znajdujących się na statku...

Rozbitkowie przeżyli osiem tygodni na wyspie w gościnie u łowców fok, po czym statek „Midge” zabrał ich na stały ląd.

Po kilku dniach na wyspę przypłynęła grupa, mająca za zadanie zająć się pogrzebaniem wyrzuconych na plaże ciał. W pięciu wielkich masowych grobach i kilkunastu mniejszych spalono 342 znalezione ciała.

Dopiero kolejna – największa ze wszystkich - tragedia spowodowała, że na poważnie zajęto się bezpieczeństwem w rejonie King Island. Presja opinii publicznej doprowadziła w końcu do postawienia na wyspie latarni morskiej.

Kabestan statku wciąż leży na dnie w miejscu katastrofy


Tablica pamiątkowa na King Island. Początkowo wykonana była z metalu, ale w końcu tak ją pokryła rdza, że w 1956 zastąpiono metal kamieniem. Oto metalowa tablica...


... a tu już ta z 1956


Latarnia morska na King Island


--

Post zmieniony (02-05-20 13:17)

 
27-11-14 08:33  Odp: Opowieści bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
pieczarek   

Toz to prawie jak trojkat bermudzki.

--
pozdrawiam Kuba

 
28-11-14 08:16  Odp: Opowieści bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 284

PIEKIELNY STATEK

Hell ships – piekielne statki – tak Amerykanie nazywali japońskie statki, przewożące jeńców w trakcie II wojny światowej. Taki epitet nie wziął się z niczego i jest w pełni zrozumiały dla tych, którzy znają bezmiar japońskiego okrucieństwa wobec wziętych do niewoli przeciwników.

Poznajmy losy hell ship „Oryoku Maru”.

Był to pasażerski statek zwodowany w 1937 roku. Długi na 130 metrów, 7365 DWT. Nie miał to być statek emigrancki, toteż wszyscy pasażerowie mieli kabiny, bardziej lub mniej luksusowe. Chętni na tanią podróż w charakterze „bezkabinowców” nie mieli czego tu szukać.

,

Armator O.S.K. skierował statek na linię Kobe–Dairen w Chinach, nad Morzem Żółtym. Dairen to japońska wersja chińskiej nazwy Dalian, ale tak naprawdę na samym początku był to rosyjski Dalnyj. W 1905 roku miasto wpadło w ręce Japończyków, którzy stracili je dopiero czterdzieści lat później.



Po wybuchu wojny na Pacyfiku, o statek upomniała się Cesarska Marynarka, przerabiając go na transportowiec wojska oraz – gdy tylko zaistniała taka potrzeba - jeńców. Tak jak inne hell ships, także i „Oryoku Maru” solidnie zasłużył na tę haniebną nazwę. Gorzej niż fatalne warunki i brutalne, a raczej wprost bestialskie traktowanie jeńców skutkowało dużą śmiertelnością na najkrótszych nawet trasach.

Na dziobie i na rufie statku ustawione po trzy działa 76 mm, mogące strzelać także do samolotów, oraz japońską odmianę pom-pomów. W nieco przebudowanych ładowniach przewożono jeńców – podczas podróży znajdowali się oni siedem metrów pod pokładem. Jedynym źródłem światła i powietrza były luki o wymiarach 6 na 6 metrów. O ile były otwarte...

„Oryoku Maru” w służbie wojennej
,

W październiku 1944 roku Amerykanie zaczęli zagrażać Filipinom. Samoloty z lotniskowców przeprowadzały regularnie ciężkie ataki i nikt właściwie na wyspach nie miał już wątpliwości, że upadek Filipin jest już tylko kwestią czasu.

W konsekwencji tej świadomości przyszedł z Tokio rozkaz, aby wszyscy trzymani na Filipinach jeńcy zostali przetransportowani do Japonii. Do 13 grudnia zebrano w manilskim więzieniu 1589 Amerykanów oraz 30 żołnierzy innych narodowości (w tym siedmiu Czechów!). Aż 1100 spośród nich było oficerami. Jeńców podzielono na 500-osobowe grupy, po czym poprowadzono do portu. Czekającym na nich od 10 grudnia statkiem był „Oryoku Maru”, na który zaokrętowano także około 1900 japońskich cywilów i żołnierzy.

Jeszcze przed wejściem na statek jeńcy otrzymali zaległe śniadanie, o ile można w tym przypadku użyć takiego dumnego określenia. Przydzieloną żywność i wodę mieli rozdzielać sami Amerykanie. Niewiele mieli pracy. Każdy dostał niewielki kubeczek gotowanego ryżu, łyżeczkę od herbaty soli i garstkę wodorostów. Do tego niewielki pojemnik z wodą na każdych 45 ludzi, co dawało zaledwie trzy łyżeczki od herbaty wody dla osoby. Jeden niewielki łyczek!

Pomieszczenia dla jeńców były wkrótce tak zatłoczone, że Japończycy musieli uciekać się do bicia kolbami i łopatami, aby zmusić kolejnych żołnierzy do schodzenia po drewnianych schodach. W najmniejszej, pierwszej ładowni jeńcy od razu zaczęli tracić przytomność z powodu braku tlenu i wściekłego gorąca. Ponieważ kilku żołnierzy chorowało na biegunkę i dyzenterię, na usilne prośby Japończycy zgodzili się dać cztery wiadra, które rozstawiono po kątach. Wiadra zapełniły się już po godzinie, ale nie uzyskano zgody na ich opróżnienie na zewnątrz. Temperatura w ładowniach wzrosła do prawie 50 stopni Celsjusza!

Oto rysunek jednego z amerykańskich jeńców, mającego nieszczęście być głodnym, spragnionym i chorym „pasażerem” na piekielnym statku:



Wieczorem statek rzucił cumy, wychodząc w morze wraz z kilku mniejszymi jednostkami. Pomimo jeńców na burcie, nie namalowano na „Oryoku Maru” czerwonych krzyży.

Noc z 13 na 14 nie przyniosła więźniom ulgi. Wśród tłoku, w ciemnej ładowni przeciskali się na wpół obłąkani ludzie błagający o wodę i powietrze. Nad ranem doliczono się ponad 40 osób, którzy stracili tej strasznej nocy zmysły.

„Oryoku Maru” płynął w kierunku Morza Chińskiego. Rankiem 14 grudnia otworzono wreszcie pokrywy ładowni, skąd wyciągnięto dziesięć martwych ciał, oraz rozdano nędzne racje żywnościowe. Około ósmej rozległ się sygnał alarmowy: to nadlatywały amerykańskie samoloty. Atak był na tyle skuteczny, ze statek mógł poruszać się teraz ze zredukowaną prędkością. Kilkunastu jeńców odniosło rany od amerykańskich pocisków. Szczęściem dla nich, piloci skupili się najbardziej na strzelających ku nim przeciwlotniczych działach. Krew zabitych artylerzystów spływała obficie do ładowni, ale na ich miejsce zaraz stawali inni.

Do wieczora niewielki konwój był zaatakowany jeszcze kilkanaście razy przez małe grupy samolotów i w końcu na powierzchni morza pozostał już tylko mocno postrzelany „Oryoku Maru”.

Do jeńców odezwał się jeden z japońskich oficerów, wzywając do wyjścia na górę członków personelu medycznego. Jak wspominał potem jeden z amerykańskich pielęgniarzy: „pokłady, kabiny, jadalnia i salon były zawalone martwymi i umierającymi”. Niewiele zresztą można było rannym pomóc przy świetle świec, bo brakowało leków i bandaży. Zdając sobie sprawę z beznadziejności sytuacji, Japończycy odesłali Amerykanów z powrotem do ładowni. Ale chociaż przez jakiś czas oddychali świeżym powietrzem!

Kolejna noc także była koszmarna, a opróżnione w końcu wiadra, ponownie błyskawicznie zapełniły sie cuchnącą zawartością. Słychać było wsiadających do szalup japońskich pasażerów. Do rana na statku pozostała tylko załoga i grupa żołnierzy.

Wobec ciągłych nalotów nie było szans na kontynuowanie rejsu. „Oryoku Maru” wpłynął do zatoki Subic na Luzonie, zatrzymując się niecałe 300 metrów od brzegu.

O 8:30 piętnastego grudnia do jeńców przyszedł ich japoński tłumacz Shuske Wada, do tej pory zawsze wrogo do nich nastawiony. Zakomunikował, że jeńcy zostaną wkrótce ewakuowani. Nie mogą zabrać ze sobą obuwia, bo będą musieli płynąć. Ku zaskoczeniu wszystkich dodał żeby uważali, bo strażnicy mają rozkaz „strzelać tak, aby zabić”. Godzinę później nadszedł upragniony rozkaz, zanim jednak ktoś się nawet ruszył, kolejny samolot zrzucił bombę, która wpadła do rufowej ładowni, zabijając na miejscu stu jeńców.

Czy ktoś umiał pływać czy nie, wszyscy skakali do wody. W tym właśnie momencie nadleciało sześć amerykańskich samolotów, szykujących się do zrzucenia bomb. I nagle stał się cud: prowadzący grupę zamachał skrzydłami na znak zrozumienia kogo ma tam w dole i wstrzymał atak.

Płonie „Oryoku Maru”. Na zdjęciu widać mnóstwo płynących do brzegu jeńców. Literą B oznaczono kort tenisowy, gdzie zebrano ocalałych jeńców. Zdjęcie zrobiono z samolotu z „Essexa”. To właśnie samoloty z tego lotniskowca atakowały „Oryoku Maru”.


Wśród ogólnego zamieszania część jeńców rozbiegła się po statku, szukając żywności. Natknęli się między innymi na amerykańskie papierosy i ciastka, wysyłane zwykle w paczkach Czerwonego Krzyża. Japończycy nie mieli jednak zamiaru „rozpieszczać” swych więźniów...

Statek bliski już zatonięcia


Wkrótce „Oryoku Maru” zatonął w zatoce Subic. Zaskakująco ludzka decyzja o wypuszczeniu jeńców z ładowni uratowała życie 1290 żołnierzy. Stłoczono ich na pobliskim korcie tenisowym.

Czerwona strzałka pokazuje kort tenisowy


Rysunek sporządzony przez jeńca podczas pobytu na korcie


Jeńcy przebywali tam w niewiarygodnie złych warunkach przez szereg dni. Traktowani byli ze zwykłą surowością, co dla kilkudziesięciu z nich skończyło się śmiercią. Następnie przeniesiono ich w głąb wyspy, do miejscowości San Fernando. Tak Japończycy załadowali na ciężarówkę piętnastu najciężej rannych i wyczerpanych rzekomo po to, aby zawieźć ich do szpitala. W rzeczywistości ciężarówka dojechała tylko do pobliskiego cmentarza, gdzie całej piętnastce ścięto mieczami głowy, po czym wrzucono do wspólnego grobu.

Po kilku dniach jeńcy znaleźli się w jednym z portów Luzonu, gdzie około 1000 z nich zaokrętowano na „Enoura Maru”, a resztę na nieco mniejszy „Brazil Maru”. Oba statki dopłynęły 1 stycznia 1945 roku do Takao na Tajwanie. Tam z „Brazil Maru” zabrano na ląd 37 Holendrów i Brytyjczyków, a pozostałych – samych Amerykanów – dołączono do ich kolegów na „Enoura Maru”. W osiem dni później statek został zbombardowany przez samoloty, co przyniosło śmierć około 350 jeńcom.

Dla pozostałych wystarczał już teraz mniejszy „Brazil Maru”, na którym więźniowie przypłynęli 29 stycznia do Moji w Japonii. Spośród 1619 jeńców zaokrętowanych w grudniu na „Oryoku Maru”, wyzwolenia doczekało zaledwie 403.

Po zakończeniu działań wojennych, Amerykanie zabrali się za wymierzanie sprawiedliwości. Porucznik Junsaburo Toshino, były dowódca straży na „Oryoku Maru” został skazany na śmierć. Shuske Wada usłyszał wyrok dożywocia przy ciężkich robotach. Wszyscy pozostali strażnicy zostali skazani na długoletnie więzienie. Uniewinniono jedynie kapitana piekielnego statku, Shina Kjiyamę uznając, że „nie miał żadnych szans zapobiec aktom przemocy”.

Oto twarz zbrodniarza. Porucznik Toshino


--

Post zmieniony (02-05-20 13:18)

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 92 z 121Strony:  <=  <-  90  91  92  93  94  ->  => 

 Ten wątek został zamknięty 


© konradus 2001-2024