Akra
Na Forum: Relacje w toku - 2 Relacje z galerią - 5
- 2
|
Opowieść 284
PIEKIELNY STATEK
Hell ships – piekielne statki – tak Amerykanie nazywali japońskie statki, przewożące jeńców w trakcie II wojny światowej. Taki epitet nie wziął się z niczego i jest w pełni zrozumiały dla tych, którzy znają bezmiar japońskiego okrucieństwa wobec wziętych do niewoli przeciwników.
Poznajmy losy hell ship „Oryoku Maru”.
Był to pasażerski statek zwodowany w 1937 roku. Długi na 130 metrów, 7365 DWT. Nie miał to być statek emigrancki, toteż wszyscy pasażerowie mieli kabiny, bardziej lub mniej luksusowe. Chętni na tanią podróż w charakterze „bezkabinowców” nie mieli czego tu szukać.
,
Armator O.S.K. skierował statek na linię Kobe–Dairen w Chinach, nad Morzem Żółtym. Dairen to japońska wersja chińskiej nazwy Dalian, ale tak naprawdę na samym początku był to rosyjski Dalnyj. W 1905 roku miasto wpadło w ręce Japończyków, którzy stracili je dopiero czterdzieści lat później.
Po wybuchu wojny na Pacyfiku, o statek upomniała się Cesarska Marynarka, przerabiając go na transportowiec wojska oraz – gdy tylko zaistniała taka potrzeba - jeńców. Tak jak inne hell ships, także i „Oryoku Maru” solidnie zasłużył na tę haniebną nazwę. Gorzej niż fatalne warunki i brutalne, a raczej wprost bestialskie traktowanie jeńców skutkowało dużą śmiertelnością na najkrótszych nawet trasach.
Na dziobie i na rufie statku ustawione po trzy działa 76 mm, mogące strzelać także do samolotów, oraz japońską odmianę pom-pomów. W nieco przebudowanych ładowniach przewożono jeńców – podczas podróży znajdowali się oni siedem metrów pod pokładem. Jedynym źródłem światła i powietrza były luki o wymiarach 6 na 6 metrów. O ile były otwarte...
„Oryoku Maru” w służbie wojennej
,
W październiku 1944 roku Amerykanie zaczęli zagrażać Filipinom. Samoloty z lotniskowców przeprowadzały regularnie ciężkie ataki i nikt właściwie na wyspach nie miał już wątpliwości, że upadek Filipin jest już tylko kwestią czasu.
W konsekwencji tej świadomości przyszedł z Tokio rozkaz, aby wszyscy trzymani na Filipinach jeńcy zostali przetransportowani do Japonii. Do 13 grudnia zebrano w manilskim więzieniu 1589 Amerykanów oraz 30 żołnierzy innych narodowości (w tym siedmiu Czechów!). Aż 1100 spośród nich było oficerami. Jeńców podzielono na 500-osobowe grupy, po czym poprowadzono do portu. Czekającym na nich od 10 grudnia statkiem był „Oryoku Maru”, na który zaokrętowano także około 1900 japońskich cywilów i żołnierzy.
Jeszcze przed wejściem na statek jeńcy otrzymali zaległe śniadanie, o ile można w tym przypadku użyć takiego dumnego określenia. Przydzieloną żywność i wodę mieli rozdzielać sami Amerykanie. Niewiele mieli pracy. Każdy dostał niewielki kubeczek gotowanego ryżu, łyżeczkę od herbaty soli i garstkę wodorostów. Do tego niewielki pojemnik z wodą na każdych 45 ludzi, co dawało zaledwie trzy łyżeczki od herbaty wody dla osoby. Jeden niewielki łyczek!
Pomieszczenia dla jeńców były wkrótce tak zatłoczone, że Japończycy musieli uciekać się do bicia kolbami i łopatami, aby zmusić kolejnych żołnierzy do schodzenia po drewnianych schodach. W najmniejszej, pierwszej ładowni jeńcy od razu zaczęli tracić przytomność z powodu braku tlenu i wściekłego gorąca. Ponieważ kilku żołnierzy chorowało na biegunkę i dyzenterię, na usilne prośby Japończycy zgodzili się dać cztery wiadra, które rozstawiono po kątach. Wiadra zapełniły się już po godzinie, ale nie uzyskano zgody na ich opróżnienie na zewnątrz. Temperatura w ładowniach wzrosła do prawie 50 stopni Celsjusza!
Oto rysunek jednego z amerykańskich jeńców, mającego nieszczęście być głodnym, spragnionym i chorym „pasażerem” na piekielnym statku:
Wieczorem statek rzucił cumy, wychodząc w morze wraz z kilku mniejszymi jednostkami. Pomimo jeńców na burcie, nie namalowano na „Oryoku Maru” czerwonych krzyży.
Noc z 13 na 14 nie przyniosła więźniom ulgi. Wśród tłoku, w ciemnej ładowni przeciskali się na wpół obłąkani ludzie błagający o wodę i powietrze. Nad ranem doliczono się ponad 40 osób, którzy stracili tej strasznej nocy zmysły.
„Oryoku Maru” płynął w kierunku Morza Chińskiego. Rankiem 14 grudnia otworzono wreszcie pokrywy ładowni, skąd wyciągnięto dziesięć martwych ciał, oraz rozdano nędzne racje żywnościowe. Około ósmej rozległ się sygnał alarmowy: to nadlatywały amerykańskie samoloty. Atak był na tyle skuteczny, ze statek mógł poruszać się teraz ze zredukowaną prędkością. Kilkunastu jeńców odniosło rany od amerykańskich pocisków. Szczęściem dla nich, piloci skupili się najbardziej na strzelających ku nim przeciwlotniczych działach. Krew zabitych artylerzystów spływała obficie do ładowni, ale na ich miejsce zaraz stawali inni.
Do wieczora niewielki konwój był zaatakowany jeszcze kilkanaście razy przez małe grupy samolotów i w końcu na powierzchni morza pozostał już tylko mocno postrzelany „Oryoku Maru”.
Do jeńców odezwał się jeden z japońskich oficerów, wzywając do wyjścia na górę członków personelu medycznego. Jak wspominał potem jeden z amerykańskich pielęgniarzy: „pokłady, kabiny, jadalnia i salon były zawalone martwymi i umierającymi”. Niewiele zresztą można było rannym pomóc przy świetle świec, bo brakowało leków i bandaży. Zdając sobie sprawę z beznadziejności sytuacji, Japończycy odesłali Amerykanów z powrotem do ładowni. Ale chociaż przez jakiś czas oddychali świeżym powietrzem!
Kolejna noc także była koszmarna, a opróżnione w końcu wiadra, ponownie błyskawicznie zapełniły sie cuchnącą zawartością. Słychać było wsiadających do szalup japońskich pasażerów. Do rana na statku pozostała tylko załoga i grupa żołnierzy.
Wobec ciągłych nalotów nie było szans na kontynuowanie rejsu. „Oryoku Maru” wpłynął do zatoki Subic na Luzonie, zatrzymując się niecałe 300 metrów od brzegu.
O 8:30 piętnastego grudnia do jeńców przyszedł ich japoński tłumacz Shuske Wada, do tej pory zawsze wrogo do nich nastawiony. Zakomunikował, że jeńcy zostaną wkrótce ewakuowani. Nie mogą zabrać ze sobą obuwia, bo będą musieli płynąć. Ku zaskoczeniu wszystkich dodał żeby uważali, bo strażnicy mają rozkaz „strzelać tak, aby zabić”. Godzinę później nadszedł upragniony rozkaz, zanim jednak ktoś się nawet ruszył, kolejny samolot zrzucił bombę, która wpadła do rufowej ładowni, zabijając na miejscu stu jeńców.
Czy ktoś umiał pływać czy nie, wszyscy skakali do wody. W tym właśnie momencie nadleciało sześć amerykańskich samolotów, szykujących się do zrzucenia bomb. I nagle stał się cud: prowadzący grupę zamachał skrzydłami na znak zrozumienia kogo ma tam w dole i wstrzymał atak.
Płonie „Oryoku Maru”. Na zdjęciu widać mnóstwo płynących do brzegu jeńców. Literą B oznaczono kort tenisowy, gdzie zebrano ocalałych jeńców. Zdjęcie zrobiono z samolotu z „Essexa”. To właśnie samoloty z tego lotniskowca atakowały „Oryoku Maru”.
Wśród ogólnego zamieszania część jeńców rozbiegła się po statku, szukając żywności. Natknęli się między innymi na amerykańskie papierosy i ciastka, wysyłane zwykle w paczkach Czerwonego Krzyża. Japończycy nie mieli jednak zamiaru „rozpieszczać” swych więźniów...
Statek bliski już zatonięcia
Wkrótce „Oryoku Maru” zatonął w zatoce Subic. Zaskakująco ludzka decyzja o wypuszczeniu jeńców z ładowni uratowała życie 1290 żołnierzy. Stłoczono ich na pobliskim korcie tenisowym.
Czerwona strzałka pokazuje kort tenisowy
Rysunek sporządzony przez jeńca podczas pobytu na korcie
Jeńcy przebywali tam w niewiarygodnie złych warunkach przez szereg dni. Traktowani byli ze zwykłą surowością, co dla kilkudziesięciu z nich skończyło się śmiercią. Następnie przeniesiono ich w głąb wyspy, do miejscowości San Fernando. Tak Japończycy załadowali na ciężarówkę piętnastu najciężej rannych i wyczerpanych rzekomo po to, aby zawieźć ich do szpitala. W rzeczywistości ciężarówka dojechała tylko do pobliskiego cmentarza, gdzie całej piętnastce ścięto mieczami głowy, po czym wrzucono do wspólnego grobu.
Po kilku dniach jeńcy znaleźli się w jednym z portów Luzonu, gdzie około 1000 z nich zaokrętowano na „Enoura Maru”, a resztę na nieco mniejszy „Brazil Maru”. Oba statki dopłynęły 1 stycznia 1945 roku do Takao na Tajwanie. Tam z „Brazil Maru” zabrano na ląd 37 Holendrów i Brytyjczyków, a pozostałych – samych Amerykanów – dołączono do ich kolegów na „Enoura Maru”. W osiem dni później statek został zbombardowany przez samoloty, co przyniosło śmierć około 350 jeńcom.
Dla pozostałych wystarczał już teraz mniejszy „Brazil Maru”, na którym więźniowie przypłynęli 29 stycznia do Moji w Japonii. Spośród 1619 jeńców zaokrętowanych w grudniu na „Oryoku Maru”, wyzwolenia doczekało zaledwie 403.
Po zakończeniu działań wojennych, Amerykanie zabrali się za wymierzanie sprawiedliwości. Porucznik Junsaburo Toshino, były dowódca straży na „Oryoku Maru” został skazany na śmierć. Shuske Wada usłyszał wyrok dożywocia przy ciężkich robotach. Wszyscy pozostali strażnicy zostali skazani na długoletnie więzienie. Uniewinniono jedynie kapitana piekielnego statku, Shina Kjiyamę uznając, że „nie miał żadnych szans zapobiec aktom przemocy”.
Oto twarz zbrodniarza. Porucznik Toshino
--
Post zmieniony (02-05-20 13:18)
|