Akra
Na Forum: Relacje w toku - 2 Relacje z galerią - 5
- 2
|
Opowieść 251
NIEPOKONANY
Z nieznanego powodu okręt nosił powszechnie używany w US Navy przydomek „Big Ben”. Faktem jest, że piąty już w historii US Navy okręt o nazwie „Franklin” był naprawdę wielki. Długi na 266 metrów, szeroki na 45 i wypierający przy pełnym obciążeniu 36.380 ton słusznie zasługiwał na słowo „big”.
„Franklin”
Okręt był jednym z długiej serii lotniskowców znakomitego typu „Essex”, a jego oficjalny numer CV-13 powodował grymas niechęci u przesądnych. Fakt, że akurat w Stanach nigdy takich specjalnie nie brakowało. Część załogi uważała to z kolei za znakomity omen. Już pierwsze starcie zdawało się potwierdzać taką opinię.
Zwodowany w październiku 1943, okręt przeszedł swój bojowy chrzest 30 czerwca 1944 roku. Samoloty „Franklina” uderzyły na wyspy Bonin, stanowiąc wsparcie dla prowadzonej równoległe operacji na Marianach. Zniszczono liczne samoloty w powietrzu i na ziemi, stanowiska artylerii, lotnisko oraz niejako przy okazji zaatakowano statki transportowe. W Dzień Niepodległości 4 lipca także nie świętowano, atakując cele na Iwo Jima, Chichi Jima i Haha Jima i zatapiając przy tym duży transportowiec oraz podpalając trzy inne statki.
W dwa dni później samoloty „Franklina” rozpoczęły trwającą piętnaście dni akcję przeciwko Guam i wyspie Rota, które były następne w kolejce do desantu. Akcja goniła akcję i doprawdy piloci – zwłaszcza oni – nie mogli narzekać na brak niebezpiecznych zajęć. Kolejny rajd na Bonin, Chichi Jima i Ototo Jima i inne cele przynosiły systematycznie sukcesy grupie lotniczej okrętu.
Pod koniec września 1944 roku „Franklin” został okrętem flagowym TG 38.4 (TG – Task Group – Grupa Zadaniowa) wracając do Palau, gdzie w dzień i noc wyrzucał w powietrze patrolujące myśliwce. Była to także znakomita okazja przećwiczenia nocnych startów i lądowań. 9 października okręt dołączył do kilku innych lotniskowców, mając za zadanie powietrzne ataki dla wsparcia zbliżającej się okupacji wyspy Leyte. Cztery dni później, o zmierzchu, „Franklin” przeżył swój bojowy chrzest jako okręt. Grupę zaatakowały cztery wyposażone w torpedy japońskie bombowce. Tylko zimnej krwi dowódcy oraz znakomitej zwrotności idącego pełną parą okrętu można zawdzięczać wymanewrowanie dwóch wycelowanych w lotniskowiec torped. I gdy wydawało się że już zaraz będzie po wszystkim, nastąpił cios. Silnie postrzelony przez artylerię przeciwlotniczą bombowiec skierowany został ręką swego pilota na okręt. Wszystko trwało sekundy: radość z wydobywającego się z samolotu czarnego dymu, widok ostro skręcającej maszyny i...
... nisko lecący samolot pod szczęśliwie bardzo ostrym kątem uderzył kilkanaście metrów za nadbudówką, w sekundzie prześlizgnął się w płomieniach po pokładzie, po czym wpadł do oceanu. Nie odnotowano żadnych strat.
Bardzo szybko przekonano się na „Franklinie” że lekko nie będzie, a osłona własnych myśliwców nie jest cudownym panaceum. Zaledwie w dwa dni później drużyny przeciwawaryjne miały okazję pokazać swoje umiejętności. Spośród atakujących trzech bombowców, jednemu pomimo zaporowego ognia udało się zrzucić na róg jednej z potężnych wind celną bombę, zabijając 3 ludzi i raniąc 22. Niewielki pożar został bardzo sprawnie i szybko ugaszony.
W tym okresie wojny na Pacyfiku dawno już przestano patrzeć na członków drużyn przeciwawaryjnych jako na jedynie dodatek do najważniejszych osób, czyli pilotów czy nawet artylerzystów. Od wielu już miesięcy w całej marynarce kładziono coraz większy nacisk na zwalczanie skutków udanych ataków, a system szkoleń przeciwpożarowych oraz systematycznego wprowadzania coraz efektywniejszego wyposażenia, opracowywali najwybitniejsi amerykańscy strażacy.
Przez dwa kolejne tygodnie piloci „Franklina” pracowali wyjątkowo ciężko. Między innymi w zatoce Manili udanie zaatakowali kilka statków, zniszczyli pływający dok i zgłosili ponadto zestrzelenie jedenastu samolotów. We wstępnej fazie inwazji na Leyte samoloty lotniskowca atakowały z kolei japońskie lotniska, oraz patrolowały wody w poszukiwaniu okrętów wroga.
Rankiem 24 października samoloty „Franklina”, wsparte oczywiście przez liczne maszyny z innych lotniskowców, wzięły udział w bitwie na Morzu Sibuyan, atakując główne nawodne siły Japończyków, dowodzone przez wiceadmirała Kuritę. Po powrocie na macierzysty okręt piloci z duma mogli zameldować o swoim udziale w zatopieniu olbrzymiego „Musashi”, uszkodzeniu pancerników „Fuso” i „Yamashiro” oraz zatopieniu niszczyciela „Wakaba”. Kolejny dzień także przyniósł sukcesy: samoloty m.in. z „Franklina” zatopiły w bitwie u przylądka Engano lotniskowiec „Zuiho” oraz uszkodziły kolejny lotniskowiec, „Chitose”.
Po uzupełnieniu paliwa okręt wszedł ponownie do linii i wtedy po raz trzeci na „Franklinie” polała się amerykańska krew. 30 października gdy okręt znajdował się około 860 mil na wschód od wyspy Samar, nad zespół przedarły się w samobójczej misji japońskie bombowce. Trzy maszyny odważnie zaatakowały lotniskowiec. Pierwsza, spadając prawie w pionie wbiła się w wodę blisko prawej burty, ale już kolejna uderzyła w pokład. Płonące szczątki samolotu przeleciały przez rufową część pokładu podpalając stojące tam maszyny. Co gorsze jednak, niesione przez Japończyka bomby przebiły się przez słabo opancerzony pokład, eksplodując w hangarze! Straty były ogromne. Śmierć poniosło 56 ludzi, a rany 60. Szczęściem w nieszczęściu trzeci z bombowców podzielił los pierwszego.
Chwila trafienia bombami
Sprawnie zwalczono ogień, ale tym razem uszkodzenia były zbyt poważne, aby okręt mógł pozostać w linii. W drodze na wschód lotniskowiec zawinął na atol Ulithi, po czym skierował się wprost ku Stanom gdzie przybył 28 listopada 1944 roku, wchodząc wprost na stocznię Puget Sound Navy.
Po solidnym wyremontowaniu, „Franklin” opuścił kraj 2 lutego, wracając na wojnę. Po stosunkowo krótkich ćwiczeniach mających za zadanie zgranie całego zespołu, dołączył do TG 59.2 celem uderzenia na główne wyspy japońskie, a to w ramach odciążania sił lądujących na Okinawie. 18 marca przeprowadzono pierwsze uderzenia na południowe rejony Kiusiu.
Tuż przed świtem 19 marca, gdy okręt znajdował sie raptem o 50 mil od brzegów Japonii, pojawił się „znikąd” jeden jedyny japoński bombowiec nurkujący, Yokosuka D4Y „Judy” albo też Aichi D3A „Val” – tak twierdzili marynarze. Samolot wyskoczył z chmury, w odważnym ataku zrzucając z niskiego pułapu dwie bomby. Ogłoszono później że każda z nich ważyła 250 kilogramów, chociaż ani „Judy” ani „Val” nie miały zaczepów do ich przenoszenia – miał za to takie możliwości Aichi B7A „Grace”. Generalnie zamieszanie było tak wielkie, iż do tej pory nie wiadomo nawet czy dzielnemu pilotowi udało się uciec, czy też może jednak został zestrzelony.
Skutki ataku były przerażające. Jedna z bomb trafiła w środek pasa startowego przebijając się do hangaru i wzniecając tam pożar, który przeniósł się na drugi i trzeci pokład niszcząc Combat Information Center (Bojowe Centrum Informacyjne), mózg działania grupy uderzeniowej lotniskowców, zbierający i przetwarzający mnóstwo rozmaitych danych i planujących uderzenia lotnicze. Drugie trafienie dosięgło rufy, czyniąc poważne zniszczenia na dwóch kolejnych pokładach.
W tej tragicznej chwili na pokładzie lotniczym grzało swoje silniki 31 uzbrojonych i zatankowanych do pełna samolotów, gotowych do startu na kolejną misję. W hangarach z kolei stały 22 maszyny, z których 5 także miały pełne zbiorniki oraz podwieszone bomby. Eksplozja bomb w hangarze spowodowała zapłon paliwa w samolotach, a wybuchające opary paliwa zdewastowały ogromny obszar okrętu. Wydobywający się na zewnątrz ogień zapalił z kolei część stojących na zewnątrz samolotów powodując kolejne detonacje. Prawie jednocześnie eksplodowało także dwanaście podwieszonych pod skrzydłami dużych rakiet powietrze-okręt. Kłęby płomieni w mgnieniu oka spaliły wszystkich obecnych tam pilotów i marynarzy. Część z nich – zarówno martwych jak i jeszcze żywych choć rannych – podmuch wyrzucił w morze.
Eksplozja po eksplozji targała ciężko doświadczonym okrętem, rozszarpując na drobne kawałki tuziny samolotów. Wielki okręt zaczął się chylić na prawą burtę. Po chwili leżał już nieruchomy na wodzie. Zamilkła radiostacja.
Piekło na okręcie
, ,
Ani dowodzący „Franklinem” komandor Leslie E. Gehres ani jego znakomicie wyszkolona załoga nie straciła jednak głowy nawet wobec tak niewyobrażalnej tragedii. Drużyna po drużynie rozwijała wciąż nowe węże prąc ku ogniowi nawet w sytuacjach, gdy zagrażało to poważnie życiu ratowników. To nie był czas na jakiekolwiek kalkulacje: liczył się odruch i automatyzm wyuczonych na pamięć działań. Teraz odpłacały się liczne próbne alarmy, ale także i wyposażenie lotniskowca w najnowszy sprzęt gaśniczy, w tym skopiowane z budowli lądowych spryskiwacze.
Zagładą okrętu groziły nie tylko pożary i kolejne eksplozje – należało się przecież spodziewać dalszych ataków lotnictwa. Zraniony na skutek podmuchu i ledwo słyszący Gehres kazał wysłać na okręty eskorty sygnał: „Jeśli ochronicie nas przed Japami, uratujemy okręt!”
Wzmocnione zwykłymi marynarzami drużyny ratownicze lały tony wody na buchające nadal wściekle płomienie. Spływająca do dolnych przedziałów prawej burty woda przechyliła wprawdzie okręt aż o 13 stopni, ale wielkiego wyboru nie było.
Na krążowniku „Santa Fe” doskonale pamiętano o krążowniku „Birmingham”, który zapłacił ogromną daninę krwi za próbę udzielenia bezpośredniej pomocy płonącemu lotniskowcowi „Princeton” (vide Opowieść 45). Odruch chwili i marynarska solidarność nie pozwoliła jednakże dowódcy krążownika „Santa Fe” na chwilę wahania. Tak samo jak „Birmingham” także „Santa Fe” zbliżył się do „Franklina” na tyle blisko, aby pomagać w walce z ogniem.
Niepomny losu „Birmingham”, „Santa Fe” idzie na pomoc
, ,
„Santa Fe” pomaga gasić pożary
, ,
,
A na „Franklinie” płacono wciąż krwią za każdy sukces w zwalczaniu szalejącego ognia. Strażacy lotniskowca nie byli sami. Tuż obok nich dzielnie stawali piloci, kucharze, artylerzyści – każda para rąk była w tych niezwykle ciężkich warunkach nie do przecenienia. Powoli, stopniowo, ludzie zaczynali brać górę nad strasznym żywiołem.
Wkrótce zjawili się kilku kolejnych Japończyków, zwabionych widocznym z daleka gęstym, czarnym dymem. Eskorta otworzyła ogień ze wszystkich dział. Niebo pokryło się setkami małych czarnych obłoczków, oraz po chwili kilkoma ciemnymi krechami pozostawianymi po sobie przez spadające do wody zestrzelone samoloty. Pociski z każdej swej lufy wypluwał non-stop także krążownik „Pittsburgh”, manewrując jednocześnie tak, aby ustawić się do podania holu na „Franklina”.
„Pittsburgh” już połączony holami z lotniskowcem
W drodze do bazy
Minęło kilka godzin, w trakcie których opanowano wreszcie szalejące pożary. Ponieważ radiostacja nadal nie działała, Gehres nadał sygnał mówiący o tym, że okręt może sam iść z szybkością 9 węzłów. Sprawa nie była jednak tak prosta, a to z powodu braku możliwości sterowania okrętem. W takiej sytuacji lotniskowiec zmieniał kurs zmieniając obroty jednej czy drugiej śruby. Idąc nieregularnym zygzakiem, niby pijany marynarz, ciężko okaleczony okręt wlókł się ku atolowi Ulithi.
Nikt na „Franklinie” nie patrzył, czy jego wachta już przypadkiem nie minęła. Najważniejszy był sam okręt. Dzięki niezmordowanej, ciężkiej pracy mechaników 21 marca lotniskowiec szedł już z prędkością 23 węzłów! Trzystu marynarzy z „Franklina” ewakuowanych wcześniej z okrętu lub wyciągniętych z wody przez eskortę powróciło teraz na swoją jednostkę. Lotniskowiec był wreszcie bezpieczny!
Przenoszenie rannych na okręty eskorty
Nadszedł czas na policzenie ludzkich strat. Wyniki ostatnich badań morskich historyków podają 807 zabitych i 487 rannych, w tym wielu ciężko. Jedynie „Arizona” poniosła w Pearl Harbor większe starty w ludziach.
Na załogę posypał się grad zasłużonych odznaczeń. Ani przedtem ani potem nie było ich tyle na jednym okręcie. Przyznano aż 393 medale za poświęcenie przy ratowaniu okrętu. Najwyższe z nich, Medal of Honor, otrzymał okrętowy kapelan Joseph O’Callahan za determinację i odwagę wykazana przy ratowaniu odciętych przez ogień i trujący dym dziesiątków marynarzy.
Kapelan O’Callahan udziela ostatniego namaszczenia
Wszystkie stocznie na zachodnim wybrzeżu Stanów były tak zawalone pracą przy remontowaniu uszkodzonych przez kamikadze statków i okrętów, że „Franklin” poszedł via Kanał Panamski do Nowego Jorku.
Rozbity ale niepokonany okręt wchodzi do Nowego Jorku
, ,
17 lutego 1947 roku doprowadzony już do oryginalnego stanu okręt został odstawiony do rezerwy w Bayonne, w stanie New Jersey. Starannie zakonserwowany został 1 października 1952 roku zaklasyfikowany jako lotniskowiec uderzeniowy (CVA-13), następnie 8 sierpnia 1953 jako pomocniczy lotniskowiec do zwalczania okrętów podwodnych (CVS-13) i w końcu 15 maja 1959 roku jak transportowiec lotniczy (AVT-8). Mimo tylu formalnych zmian przez te wszystkie lata okręt ani razu nie wyszedł już w morze. Ostatecznie skreślono „Franklina” z listy floty 1 października 1964 roku, jako pierwszy okręt z serii „Essex”. Niecałe dwa lata później pierwszy palnik stoczni złomowej rozpoczął swoją pracę.
--
Post zmieniony (02-05-20 13:06)
|