KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok rozszerzony (50 postów/stronę)  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 19 z 121Strony:  <=  <-  17  18  19  20  21  ->  => 
06-06-14 14:01  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Łosiu 

Na Forum:
Relacje w toku - 1
Relacje z galerią - 3
Galerie - 1


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 2
 

ostatnio okazało się niestety (bo tez kawy nie pijam) że kawa jest zdrowa. Ale taka dobra, prawdziwa, bo mielona w sklepach to jakaś kora czy inny syf...

--
Się robi: coś...
skończone ORP Błyskawica 1:300 MO , OS2U Kingfisher 1:33 Orlik , Nowgorod 1:200 Pro-Model , Kamow A-7 1:33 Orlik , TKS 1:25 GPM , Od2 1:25 Modelik

 
06-06-14 23:27  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 76

SZCZECIŃSKI SUPERLINIOWIEC

Szczecińska stocznia "Vulcan" przeżywała dni chwały. Zwodowano już tu wiele wspaniałych okrętów, w tym nawet liczne pancerniki, ale teraz, w roku 1897 cały świat żeglugowy mówił tylko o jednym. Pochylnię opuścił największy transatlantyk świata, noszący dumne imię "Kaiser Wilhelm der Grosse". Olbrzym miał długość 199,5 metra i pojemność 14.439 ton rejestrowych, spychając w cień dotychczasowych rekordzistów, brytyjskie "Campanię" i "Lucanię". Niemiecki armator Norddeutsche Lloyd” stał się sławny.

Dla fachowców wkrótce było jasne, iż najnowsze cudo techniki nie poprzestanie jedynie na tytule największego. Już dziewicza podróż do Ameryki zasygnalizowała możliwość zdobycia przez niemiecki statek Błękitnej Wstęgi Atlantyku, przyznawanej za najszybsze przejście oceanu. Dotychczasowe rekordy "Lucanii” - średnia 21,95 węzła w drodze na wschód i 21,81 w drodze na zachód - były poważnie zagrożone.

I rzeczywiście. Już w listopadzie 1897 roku "Kaiser Wilhelm der Grosse" pokonał trasę do Europy w 5 dni 18 godzin i 40 minut, bijąc poprzedni rekord aż o 10 godzin. Średnia szybkość całego przelotu wynosiła 22,35 węzła. W cztery miesiące 22,29 węzła zapewniło pobicie rekordu także w drodze na zachód. Ku radości niemieckiej opinii publicznej, Brytyjczycy zostali ostatecznie upokorzeńi.

Obie Wstęgi zostały wkrótce zabrane olbrzymowi, tyle że przez kolejny zbudowany w Szczecinie transatlantyk, "Deutschland". Wprawdzie w sierpniu 1900 roku udało się "Kaiserówi" uzyskać w drodze do Europy rekordowe 22,89 węzła, ale zaledwie miesiąc później "Deutschland" ponownie okazał się szybszy. Kolejne Wstęgi zdobywały zresztą również następne statki z "Vulcana": "Kronprinz Wilhelm” i "Kaiser Wilhelm II". Szczecińskie liniowce panowały nieprzerwanie aż do roku 1907, kiedy to swoją klasę pokazała po raz pierwszy fenomenalna "Lusitania".

Mijały lata, a wciąż niezwykle popularny i lubiany "Kaiser Wilhelm der Grosse" pracowicie przemierzał zwykły, atlantycki szlak. Robił to aż do wybuchu I wojny światowej, kiedy to włączono go do kajzerowskiej floty w charakterze krążownika pomocniczego. Na eleganckich, zawsze błyszczących czystością pokładach ustawiono teraz 6 dział 105 mm i 6 o kalibrze 37 mm. Takie uzbrojenie powinno być wystarczające do realizacji podstawowego zadania ex-rekordzisty, jakim było niszczenie ogniem artyleryjskim nieprzyjacielskich frachtowców. Teraz należało zaplanować niezauważone przedostanie się na Atlantyk. Okręt opuścił 4 sierpnia 1918 roku Bremen, idąc na północ wzdłuż norweskiego wybrzeża i okrążając następnie od północy Islandię, Szczelna w teorii brytyjska blokada została przełamana!

Wkrótce przyszedł pierwszy sukces, w postaci trawlera "Tubal Cain". Kilku wyłowionych rozbitków trafiło w charakterze jeńców na niemiecki pokład. Piętnastego sierpnia, kiedy korsarz znajdował się na południowy zachód od Wysp Kanaryjskich, obserwatorzy wypatrzyli cztery idące razem statki. Były posiadacz Błękitnej Wstęgi Atlantyku bez trudu oczywiście dogonił mini konwój. Wkrótce "Galician" "Arlanza" "Kaipara" i "Nyanga" stały w dryfie, oczekując z niepokojem na rozwój sytuacji. Na szczęście znajdujących się na nim ludzi, dowódca rajdera nie prowadził wojny totalnej. Dwa pierwsze ze statków przewoziły pasażerów, w związku z czym Niemcy puścił je wolno, poprzestając jedynie na kompletnym zdemolowaniu statkowych radiostacji. Załogi pozostałych dwóch jednostek przeniosły się ma "Kaisera" (skąd wkrótce odebrał je niemiecki frachtowiec), a same statki posłane zostały na dno celnymi salwami artylerii.

W dwa dni później "Arlanza” spotkała na wysokości Las Palmas krążownik "Cornwall", przekazując mu pośpiesznie niepokojące wiadomości o rajderze. Zaalarmowane brytyjskie dowództwo wszczęło natychmiastowe intensywne poszukiwania liniowca. Już następnego dnia jednostki Royal Navy zatrzymały żaglowiec "Werner Vinnen” z 4.000 ton przeznaczonego na "Kaisera" węgla w ładowniach, oraz parowiec "Professor Woermann", także mający być jego źródłem zaopatrzenia. Główny cel wciąż jednak pozostawał nieuchwytny, a kolejne dni nie przynosiły Brytyjczykom żadnej pocieszającej informacji. Sieć obławy miała jednakże coraz ciaśniejsze oczka.

Po południu 26 sierpnia "Kaiser Wilhelm der Grosse" stał u ujścia Rio de Oro z węglowym zaopatrzeniowcem u każdej z burt. Kolejny niemiecki statek stał w pewnej odległości na straży. I wtedy nadciągnął brytyjski krążownik "Highflyer". Dowodzący nim kapitan Butler zdawał sobie sprawę, iż nieprzyjaciel znajduje się na neutralnych hiszpańskich wodach, ale stawka była zbyt wielka na okazywanie jakichkolwiek skrupułów. W eter poszło wezwanie do poddania wszystkich niemieckich jednostek. Zamiast odpowiedzi, rajder pośpiesznie pozbywał się sąsiedztwa krępujących jego ruchy zaopatrzeniowców. Pomimo tego Butler odczekał cierpliwie dwie godziny, po czym dopiero wtedy otworzył ogień.

Sześć 105 milimetrówek okazało się dalece niewystarczające w konfrontacji z opancerzonym, uzbrojonym w jedenaście dział kalibru 152 milimetrów krążownikiem. Nierówna walka trwała zaledwie od 15.10 do 16.45, kiedy to dawna chluba szczecińskiej stoczni i całych Niemiec zatonęła na płytkiej wodzie. Na dno poszły także wszystkie trzy zaopatrzeniowce. Załogi dotarły do pobliskiego lądu w szalupach. Niemieckie straty w ludziach musiały być poważne, ale nigdy ich nie ujawniono, W nierównej walce Brytyjczycy stracili tylko jednego zabitego, a pięciu ich marynarzy odniosło rany.

„Kaiser Wilhelm der Grosse”


Statek w walce. Na pierwszym rysunku widoczne oba jego statki zaopatrzeniowe.
, ,

Tuż przed pójściem na dno.


Pogromca „Kaisera”, krążownik „Highflyer”


--

Post zmieniony (10-04-20 12:22)

 
06-06-14 23:28  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 77

POŻAR W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM

Pływający pod panamską banderą pasażerski liniowiec "Yarmouth Castle" pokonywał w listopadzie 1965 roku trasą pomiędzy Miami, a Nassau na Bermudach. Akwen ten należy do znanego z tajemniczych zniknięć statków i samolotów Trójkąta Bermudzkiego ale na liniowcu nikt się tym nie przejmował. Rejon Trójkąta był i jest miejscem ogromnego ruchu na morzu i w powietrzu, stąd i ilość wszelkiego rodzaju katastrof musi być - w liczbach bezwzględnych - proporcjonalnie duża. Przewożącego 376 pasażerów oraz 176 członków załogi "Yarmouth Castle" nie czekał jednakże żaden tajemniczy kataklizm.

Dwunastego lipca statek opuścił Miami, mając w planie dotarcie następnego dnia do Nassau. Tejże nocy o godzinie 1:10 w nocy młody, bo zaledwie 35-letni kapitan Byron Voutsinas zaalarmowany został informacją o pożarze w przerobionej na podręczny magazynek służby hotelowej kabinie numer 610. Wewnątrz trzymano materace i puszki z farbą! Starszy mechanik zameldował dowódcy, że gdy otworzył drzwi kabiny nr 610, wystrzeliły z niego na korytarz jęzory ognia. Ryzykując poważne oparzenia inżynier nie uciekł, za to momentalnie zatrzasnął drzwi.

Kapitan działał zbyt powoli i niezdecydowanie. Gdy rozkazał drugiemu oficerowi podnieść dźwiękowy alarm okazało się, że uniemożliwia to ogarnięty już płomieniami mostek! Będący po służbie radiooficer został zbyt późno poinformowany o sytuacji, a kiedy już była ona znana, kabina radiowa stała w ogniu. W tym czasie statek znajdował się 120 mil na wschód od Miami o 60 mil na północny-zachód od Nassau.

Nie słychać było zatem na statku dzwonków alarmowych a co gorsze, nie działały spryskiwacze. Kolejnych pasażerów budził rosnący na korytarzach hałas ludzi rozpaczliwie próbujących odnaleźć kamizelki ratunkowe. Wszystkie przejścia zaroiły się zresztą grupami zdenerwowanych i zdezorientowanych pasażerów. Niedoświadczona załoga starała się kierować ich ku skrzyniom z pasami ratunkowymi oraz szalupom, ale nieskoordynowane wysiłki spowodowały jedynie panikę. Opuszczanie łodzi szło fatalnie, ponieważ grubo pomalowane farbą stalowe liny (!) klinowały się w blokach. Część szalup stała już zresztą w płomieniach. Szczęśliwcy którzy już bezpiecznie znaleźli się w szalupach na wodzie, z niedowierzaniem stwierdzili brak dulek na wiosła, w rezultacie czego musieli wiosłować jak na kanadyjkach! Podczas całej akcji zdążono opuścić zaledwie sześć szalup...

Pożar rozszerzał się zatrważająco szybko miedzy innymi poprzez system wentylacyjny. Płomienie przenosiły się z pokładu na pokład
klatkami schodowymi, a ich łatwopalne drewniane wyposażenie jeszcze pogarszało sytuację. Ludzie uciekali w stronę nieobjętej jeszcze ogniem rufy. A tymczasem walka z pożarem szła jak krew z nosa, głównie z braku odpowiedniego ciśnienia wody w wężach.

Fiński frachtowiec „Finnpulp” szedł akurat wtedy o osiem mil od ”Yarmouth Castle”, także kierując się na wschód. O 1:30 starszy oficer zauważył na ekranie radaru, że nieodległy statek nagle znacznie zwolnił. Wytężając wzrok, oficer dojrzał za rufą coś, co uznał za odległe płomienie. Natychmiast obudził kapitana Johna Lehto, który bez wahania rozkazał zmienić kurs o 180 stopni. Radiostacja trzykrotnie próbowała nawiązać kontakt z Bahama radio, ale bez skutku. O 1:36 „Finnpulp” skutecznie połączył się z amerykańską Coast Guard w Miami, podnosząc alarm.

O 12 mil za „Yarmouth Castle” szedł pasażerki statek „Bahama Star”. O 2:15 dowodzący nim kapitan Carl Brown zauważył dym i czerwoną poświatę na wodzie. Zdając sobie sprawę, że jest to „Yarmouth Castle”, rozkazał iść całą naprzód. Także i Brown skontaktował się z Coast Guard w Miami.

Jako pierwszy przy płonącym statku zjawił się oczywiście „Finnpulp”, ku któremu skierowały się szalupy. Pierwsza z nich wypełniona została zaledwie w połowie, a ku szczeremu oburzeniu kapitana Lehto zaledwie czworo z jej obsady było pasażerami, podczas pozostała dwudziestka to członkowie załogi „Yarmouth Castle” w tym kapitan Voutsinas! Voutsinas usprawiedliwił swoją obecność w szalupie tym, że chciał osobiście poprosić Finów o nadanie SOS... Wściekły Lehto zdołał tylko powiedzieć „Wracaj i szukaj pozostałych rozbitków!” Kolejne dwie szalupy podeszły pod „Finnpulp”, tym razem tylko i wyłącznie z członkami załogi...

Nadciągnął wreszcie „Bahama Star”. Zatrzymał się o 100 metrów od płonącego statku wodując swoje łodzie, które po chwili podeszły pod jego prawą burtę. Skaczący z „Yarmouth Castle” przerażeni ludzie byli sprawnie wyławiani z wody przez załogi szalup.
Inni schodzili po sztormtrapach lub opuszczali się na linach. Za burtę leciały drewniane krzesła i wszystko, co tylko mogło pomóc rozbitkom utrzymać się na wodzie.

Dla ratowania wciąż znajdujących sie na płonącym statku nieszczęśników, dowódca „Finnpulp” postanowił z zimną krwią narazić siebie i swój statek: podchodził coraz bliżej „Yarmouth Castle”, aż w końcu oba statki zetknęły się burtami! Rozbitkowie całymi grupami przechodzili na fiński statek, który w końcu dla własnego bezpieczeństwa musiał przerwać te niecodzienną akcję: pokrywająca fiński statek farba zaczęła już się dymić, a nawet gdzieniegdzie palić! Lehto polecił opuścić szalupy, aby wyławiały pływających wokół ludzi.

Akcje ratunkową zakończono o czwartej nad ranem, a w dwie godziny później „Yarmouth Castle” – wokół którego wrzała oceaniczna woda! – położył się na lewą burtę. Trzy minuty później na wodzie unosiły się już jedynie liczne szczątki.

Ostatecznie "Finnpulp" przejął 51 pasażerów i 41 członków załogi, a "Bahama Star" 240 pasażerów i 133 członków załogi. Najbardziej poparzoną czternastkę zabrały do szpitala w Nassau helikoptery. Jeden z tej czternastki zmarł wkrótce. Razem z wrakiem na dno poszło 87 ludzi – tylko niewiele ciał wypłynęło na powierzchnię - a kolejnych troje zmarło w szpitalach. Spośród załogi zginęły tylko dwie osoby!

Śledztwo i rozprawa sądowa ujawniła, że w fatalnej kabinie 310 nie było spryskiwaczy, a materace ułożone były w tak wysoki stos, że dotykały one sufitowej lampy. Od jej ciepła górny materac zajął się ogniem, a potem następne. I farby... Z kolei ściany na całym statku malowano raz za razem, nigdy nie zdrapując poprzedniej warstwy. Powstałe w ten sposób grube warstwy farby łatwo stawały w ogniu, wydzielając przy tym trujący dym. Powiedziano także o grubo pomalowanych linach, na których opuszczać miano szalupy. Część pasażerów próbujących wyjść z kabin na pokład przez okno nie mogła tego dokonać, ponieważ zamalowane grubo zamykające okna zaciski nie dawały sie przekręcić.

Lista skandalicznych niedopatrzeń była długa. Po wybuchu pożaru nie pozamykano drzwi przeciwpożarowych, co pomogło szybkiemu rozprzestrzenianiu się ognia i dymu. Nie było kamizel ratunkowych w każdej kabinie. Przepisy wymagały posiadania trzech niezatapialnych tratew, ale nie było ich na statku. Zamiast dwóch radiooficerów, na statku był tylko jeden – akurat poza godzinami służby. Zbudowany w 1927 roku statek nie był modyfikowany pod kątem coraz ostrzejszych nowych przepisów przeciwpożarowych.

Kapitan Voutsinas wraz z licznymi członkami załogi stanął przed sądem, oskarżony o opuszczenie statku przed uratowaniem pasażerów ale ...nie poniósł żadnej kary! Po rozprawie przestał pracować na morzu, otwierając restaurację...

„Yarmouth Castle”
,

Zdjęcie płonącego statku wykonane z “Bahama Star”


Ratujące statki: „Bahama Star” i „Finnpulp”
,


--

Post zmieniony (10-04-20 13:03)

 
07-06-14 22:39  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (08-04-20 10:57)

 
07-06-14 22:40  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 78

PRÓBOWAŁA TYLKO „NEVADA”

Amerykańskiemu pancernikowi "Nevada" imię nadała w 1914 roku miss Seibert, siostrzenica gubernatora stanu Nevada. Wraz z bliźniaczą "Oklahomą" okręt był pierwszą Jednostką US Navy, w której zrezygnowano z równomiernego opancerzenia całego okrętu, skupiając się głównie na ochronie najistotniejszych elementów, takich jak na przykład maszynownia i magazyny amunicyjne. Pomimo istotnego zmniejszenia wagi, pancernik nie zachwycał jednakże szybkością robiąc zaledwie 20,5 węzła. Nawet jak na rok 1914 nie stanowiło to specjalnego powodu do zachwytu.

Dziesięć dział kalibru 350 mm rozmieszczono w czterech wieżach, każda (idąc od dziobu) z 3-2-2-3 lufami. Do tego czasu 10 luf potrzebowało zawsze co najmniej pięciu wież, zatem i to rozwiązanie należało do nowatorskich. W latach dwudziestych charakterystyczne kratownicowe maszty okrętu zastąpiono klasycznymi trójnogami. Kratownice wprawdzie niewiele ważyły, ale też i były zupełnie nieodporne na uderzenia sztormowych fal.

Lata międzywojenne minęły "Nevadzie" na różnych misjach i podróżach dobrej woli. Najwięcej jednak czasu zajmowało szkolenie, co jak się później okazało, miało przynieść wymierne efekty.

Flota Pacyfiku składała się w 1941 roku z pancerników "Nevada" "Oklahoma" "Pennsylwania" "Arizona" "Tennessee" "California" "Colorado" "Maryland" i "West Wirginia". Tragicznej niedzieli 7 grudnia z braku miejsca część pancerników stała burta w burtę i jedynie "California" oraz właśnie "Nevada" miały pojedyncze stanowiska. We wspólnym doku z dwoma niszczycielami stała "Pennsylvania".

Głównym zadaniem japońskich pilotów było zniszczenie amerykańskich lotniskowców. Ponieważ jednak żaden z tych okrętów nie znajdował się akurat w bazie, główny impet poszedł oczywiście na pancerniki.

Na "Nevadzie" artylerzyści otworzyli ogień zaledwie w minutę po spostrzeżeniu pierwszych samolotów. Pomimo gęstego ognia jednemu z napastników udało się zrzucić torpedę. Dystans był zbyt krótki, aby chybić nieruchomy cel. Fontanna wody wyrosła z lewej strony dziobu. Natychmiastowe zalanie prawoburtowych zbiorników zlikwidowało wprawdzie boczny przechył, ale za to okręt siedział teraz głębiej dziobem w wodzie.

Najstarszym rangą oficerem na "Nevadzie" okazał się być rezerwista, komandor porucznik Francis J. Thomas. Bez wahania rozkazał wychodzić z bazy na otwarte wody, jako że unieruchomiony wewnątrz ciasnego akwenu pancernik nie miał przecież żadnych szans. Szczęśliwie okręt nie tylko stał w miejscu umożliwiającym ruszenie bez holowników, ale także miał dwa kotły pod parą!

0 8.40 "Nevada" dała wstecz robiąc sobie miejsce na wyminięcie stojących przed nią okrętów, a następnie poszła naprzód, wprost ku wąskiemu kanałowi wyjściowemu. Szybkość była jeszcze zbyt mała na efektywne działanie steru, toteż Thomas manewrował zmieniając obroty śrub to lewej to prawej burty. Pancernik mijał teraz płonącą "Arizonę”. Buchający z nieszczęsnego okrętu żar był tak wielki że artylerzyści "Nevady" zmuszeni byli kryć się przed nim za osłoną tarcz swych działek.

Pancernik uparcie szedł naprzód. Szybkie zatopienie okrętu mogło oznaczać zablokowanie wyjściowego kanału, a tym samym wyłączenie całej bazy z akcji na całe miesiące! O dziwo z tej możliwości zdawano sobie sprawę najwyraźniej jedynie na "Nevadzie". Rozgrzanych walką japońskich pilotów nie stać chyba było na chłodną kalkulację. W rezultacie tylko pojedyncze samoloty ruszyły ku "Nevadzie". A okrętowi wciąż brakowało miejsca na jakiekolwiek uniki. Jedyne co mogli zrobić Amerykanie to iść stałym kursem strzelać ze wszystkich dział i... modlić się.

W ciągu kilku następnych minut pięć bomb trafiło jednakże dzielny okręt. Wkrótce rozległy się kolejne eksplozje. Okryty dymem pancernik wprawdzie parł nieustępliwie naprzód ale szybko stało się dla wszystkich jasne, iż "Nevada" nie zdąży wyjść na ocean. Wobec groźby zablokowania kanału Thomas otrzymał z lądu rozkaz wejścia na mieliznę. Po dwudziestu minutach rozpaczliwego marszu i przejściu półtora mili okręt - wciąż z powiewającą wysoko banderą - ostro skręcił schodząc z toru wodnego. Po chwili siedział już na mieliźnie. Ku zaskoczeniu wszystkich nadchodzący właśnie przypływ podniósł wkrótce kadłub wypychając go znów na środek kanału. Korzystając z krótkiej przerwy po nalocie drugiej fali bombowców, holowniki zaciągnęły okręt na mieliznę Waipio Point.

Samoloty trzeciej, ostatniej fali, trafiły "Nevadę" kolejnymi siedmioma czy ośmioma bombami. Szczęśliwie nie oznaczało to jednak końca pancernika. Po 73 dniach przeholowano go na suchy dok a po remoncie i modernizacji wcielono ponownie do służby. "Nevada" przeżyła dzielnie resztę wojny wielokrotnie odpłacając się Japończykom za tragiczną niedzielę. Po wojnie przestarzała jednostka nie mogła już jednakże liczyć na dalszą karierę. Dwukrotnie użyty w testach atomowych pancernik zatopiony został ostatecznie w lipcu 1948 roku jako okręt-cel.



„Nevada” płynie ku wyjściu


„Nevada” na mieliźnie


--

Post zmieniony (10-04-20 13:04)

 
09-06-14 07:53  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 79

Poniższa historia dotknęła mnie – i to bardzo - osobiście, ponieważ w trakcie opisywanych wydarzeń pracowałem w szczecińskim oddziale PLO, w eksploatacji Linii Afryki Zachodniej, a jednym z podlegających mi statków był właśnie „Tollan”...

KTO SAMOTNIE UMIERAŁ W CIEMNOŚCI?

"Tollan", statek typu ro-ro, wyczarterowany został w październiku 1979 roku przez Polskie Linie Oceaniczne w Szczecinie, do wożenia kontenerów z Europy do nigeryjskiego Lagosu. Brytyjska załoga, bandera Wysp Bahama na rufie oraz PLO-owska na głównym maszcie czyniły dziwną raczej dla laika mieszankę, jakich jednak wiele na międzynarodowym rynku żeglugowym. Po odbyciu trzech rutynowych, niczym nie wyróżniających się podróży, ósmego lutego 1980 roku "Tollan” rozpoczął kolejny rejs.

Załadunek w Amsterdamie, Hamburgu i Antwerpii nie wypełnił jeszcze ro-rowca do pełna, toteż armator skierował go po dodatkowe kontenery do Lizbony. Szesnastego lutego statek wszedł na rzekę Tag. Gęsta mgła powodowała, że zarówno pilot jak i kapitan prowadzili statek kierując się jedynie wskazaniami radaru. Sytuacja taka nie była oczywiście niczym nowym dla legitymujących się dużym doświadczeniem obu dżentelmenów. Najlepsze nawet radary nie dają jednakże gwarancji na uniknięcie niebezpieczeństw - o wszystkim decydują przecież 1udzie.

Właśnie "Tollan" zbliżał się do ciągniętego przez portowy holownik portugalskiego dźwigu pływającego "Engenheiro Espargueira". Z przeciwnej strony zbliżał się z kolei szwedzki ro-rowiec "Barranduna". I wtedy stało się. Po błędnym manewrze na mocno ograniczonym akwenie, szwedzki statek wbił się w burtę "Tollana", po czym ze znacznie już zmniejszonym impetem uderzył także obie portugalskie jednostki. W tym czasie "Tollan" położył się na burtę, po czym przekręcił do góry dnem. Wokół unoszącego się na powierzchni fragmentu dna statku unosiły się zerwane z pokładu kontenery, oraz głowy pływających marynarzy, wyratowanych natychmiast przez pozostałych uczestników kolizji. We mgle niósł się rytmiczny stuk - rozpaczliwy sygnał, iż wewnątrz statku ktoś prosi o pomoc. Szybko sprawdzono obecność: brakowało pierwszego oficera z żoną, drugiego mechanika oraz żony starszego mechanika, wsłuchującego się teraz bezsilnie w cichnące stopniowo stuki. Czy były to sygnały jego umierającej samotnie w ciemnościach żony?

Kiedy rzeka zaroiła się od ratowników, z wnętrza "Tollana" nie wydobywał się już żaden dźwięk. Wobec braku szans na natychmiastowe dotarcie do wnętrza wywróconego ro-rowca, został on jedynie przywiązany na miejscu, aby dryfująca masa stal i nie niosła zagrożenia innym. Siedemnastego marca liny zerwały się, a silny prąd zniósł wrak na odległą o milę mieliznę.

Dopiero tam, po wielu próbach odwrócono go, docierając do ciał czterech ofiar. Przeprowadzona wizja lokalna nie przyniosła jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, która z nich miała nieszczęście nie zginąć tuż po kolizji. Można jedynie przypuszczać, że ów najgorszy los spotkał znalezionego w maszynowni mechanika.

Na przełomie 1983 i 1984 roku wrak "Tollana" sprzedano do stoczni złomowej.

„Tollan”


Sprawca nieszczęścia, „Barranduna”


Wrak „Tollana” na mieliźnie


--

Post zmieniony (10-04-20 13:05)

 
09-06-14 07:54  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 80

OFIARA ZBRODNICZEJ GŁUPOTY

Dowodzony przez kapitana Cartera mały parowiec "Cricket" nigdy nie widział morza. Wraz z bliźniaczymi "Ant" i "Bee" stateczek kursował po Tamizie łącząc dwie z londyńskich dzielnic: City z West Endem. W 1847 roku - w dwanaście zaledwie miesięcy po zwodowaniu "Cricketa" - bilet na ów wodny tramwaj kosztował pół pensa. Na początku 1847 roku statek został opisany w książce "Maszyny parowe" jako przykład jednostki potencjalnie niebezpiecznej, a to ze względu na eksploatowanie go bez jakiegokolwiek nadzoru technicznego z zewnątrz. Zupełnie jakby autor - niejaki Pertwine - coś przeczuwał...

Rankiem 27 sierpnia 1847 roku "Cricket" stał przy London Bridge, szykując się do wyjścia w kolejną krótką podróż. Pokłady zapełniało 150 pasażerów plus załoga. Pora odcumowania była tuż tuż, gdy dokładnie o 9:30 eksplodował kocioł statku. Wśród ogłuszającego huku szczątki stali poleciały na dziesiątki metrów we wszystkie strony, zabijając 6 osób i poważnie raniąc dalszych jedenaście. Wybuch zdemolował kompletnie rufę parowca. Tylko okoliczności, iż prawie wszyscy pasażerowie zajęli miejsca w części dziobowej, należy przypisać niewielką stosunkowo liczbę ofiar. Ogłuszeni, zszokowani ludzie patrzyli bezradnie, jak statek pomaleńku zaczyna osuwać się rufą pod wodę.

Szczęśliwie o tej porze Tamiza pokryta była gęsto różnego rodzaju łódkami, które zdążyły ewakuować wszystkich ocalałych, zanim poharatany statek poszedł na dno. Po kilkunastu minutach jedynie liczne pływające szczątki wskazywały miejsce tragedii. Sprawa trafiła do sądu, który nie miał trudnego zadania. Okazało się otóż, iż w chwili eksplozji w maszynowni nie było nikogo, kto nadzorowałby ciśnienie w kotle! Co więcej, okazało się, iż była to normalnie stosowana praktyka podczas jakiegokolwiek postoju statku. Nie to jednak okazało się być najważniejsze, dalsze dochodzenie doprowadziło bowiem do ujawnienia wyjątkowo bulwersujących faktów.

Przez pierwsze miesiące po wodowaniu "Cricketa" maszyną dowodził inżynier Kent, zastąpiony wkrótce przez innego, o nazwisku Clark. Zarówno kapitan, jak i armator zgłaszali do niego pretensje, iż nie potrafi wyciskać z maszyny tyle, co Kent. Recepta na to okazała się równie głupia, co zbrodnicza. Clark unieruchomił po prostu sznurkiem zawory bezpieczeństwa (!!!), co umożliwiało dowolne podnoszenie ciśnienia pary - nawet ponad dozwoloną granicę. "Innowatora" zastąpił wkrótce kolejny mechanik, Heasman, który bezmyślnie kontynuował zastaną praktykę!

Dwudziestego siódmego sierpnia 1847 roku kocioł wreszcie nie wytrzymał panującego w nim ogromnego, znacznie przekraczającego dozwolone maksimum ciśnienia. Mechanik nie miał argumentów na swoją obronę, toteż po krótkim przewodzie sąd skazał go na więzienie, a jakże. Wyrok brzmiał: dwa miesiące więzienia...

Angielski tygodnik informuje o wypadku


--

Post zmieniony (10-04-20 13:06)

 
10-06-14 08:01  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 81

POD SŁOŃCEM PACYFIKU

Portem załadunkowym norweskiego frachtowca "Sandanger" był Vancouver, ale nie oznaczało to bynajmniej jego obecności w Kanadzie, identyczną nazwę bowiem nosi amerykański port nad rzeką Columbia, oddzielającą dwa położone nad Pacyfikiem stany Oregon i Washington. Niewielki, bo wypierający 5628 ton statek wiózł sporo cennego ładunku: 175 sztab srebra wartych $ 290.000 (według cen z 1964 roku!), 12000 ton gąsek miedzi o wartości $ 620,000 oraz 200 ton aluminium wartego $ 100.000 a do tego trochę bawełny i innej drobnicy. Oprócz załogi na burcie znalazło się jedenastu pasażerów. „Sandanger” wyszedł zatem z amerykańskiego portu wieczorem 14 maja 1964 roku, obierając kurs na Kanał Panamski, po przebyciu którego miał iść do macierzystego Le Havre.

Jeszcze po drodze uzupełniono ładunek w Long Beach i po kilkunastu dalszych godzinach „Sandanger” szedł już wzdłuż wybrzeży Baja California, lepiej znanego w Polsce jako Półwysep Kalifornijski. Pomimo nawiązującej do amerykańskiej Kalifornii nazwy, tereny te są zresztą częścią Stanów Zjednoczonych, ale Meksyku.

Osiemnastego maja krótko przed dziewiątą rano - kiedy to "Sandanger" znajdował się o 300 mil na południe od wyspy Cedros - idylliczną, spotęgowaną piękną słoneczną pogodą atmosferę zniszczył bezpowrotnie potężny wybuch w maszynowni. Powstały natychmiast pożar w przerażającym tempie zaczął ogarniać coraz to nowe rejony statku. Na natychmiast wysłany sygnał Mayday odpowiedział jako pierwszy niemiecki motorowiec "Bodestein". Szczęśliwie blisko znajdujący się Niemcy przybył i na miejsce już po kilku godzinach, ewakuując z płonącego coraz intensywniej statku 45 osób. Wobec zagrożenia żywych, nie zdecydowano się na kłopotliwe zabieranie z "Sandangera" jedynego widocznego ciała ofiary eksplozji. Niestety brakowało znacznie więcej osób niż tylko ta jedna. Na "Bodensteinie" nie doliczono się kapitana Johna Kellmera, dwóch stewardess i aż siedmiu pasażerów! Nikt zresztą nie miał złudzeń co do ich losu - pożar rósł tak bardzo w siłę, że wkrótce nie można się już było do "Sandangera" zbliżyć.

Tego samego dnia o 15:30 na scenie pojawił się także holownik „Sea Eagle” idący akurat niedaleko w kierunku Kanału Panamskiego. O 200 mil na północ od „Sandangera” szedł także samotnie inny holownik, „Mikimiki”. Dowodzący nim kapitan Sigurd Haavik skontaktował się natychmiast przez swego armatora (James U. Kimball) z agentem armatora frachtowca który powiedział, iż statek jest praktycznie nie do uratowania, „Mikimiki” może zatem włączyć się do akcji, ale na zasadzie „no cure, no pay” („nie uratujesz, nie dostaniesz zapłaty” – klauzula bardzo często stosowana w ratownictwie na morzu). Kimball polecił Haavikowi iść na pomoc, o ile załoga holownika nie zażąda dodatkowej zapłaty (!), na co marynarze wyrazili zgodę. O 18:00 następnego dnia oba holowniki spotkały się przy „Sandangerze”, a obaj kapitanowie zaczęli omawiać warunki i zasady współpracy.

20 maja przechylony o 20 stopni i wciąż palący się intensywnie statek nadal unosił się na wodzie. Wokół niego panowała tak wysoka temperatura a morze było tak wzburzone że nie można było nawet marzyć, aby holowniki mogły umocować hol na dziobie statku. Udało się to dopiero około 7 rano 21 maja, kiedy ogień nie znajdujący już nowej pożywki zaczął już nieco wygasać. Pomimo bardzo rozgrzanych płyt pokładu, znacznego zadymienia i – jednak – nadal widocznych płomieni – trzech odważnych marynarzy przeszło na pokład statku, mocując hol wśród znakomitej wręcz współpracy dowódców obu holowników.

O 10:40 holowanie zaczęło się. „Sandanger” szedł z przechyłem 10 stopni na lewą burtę, a jego ster stał zablokowany na lewą stronę. Wymagało to ponownej zgodnej i jakże fachowej współpracy: hol z „Mikimikiego” przechodził przez reling prawej burty pod dużym kątem co pozwalało na uniemożliwienie stałego wykręcania statku w lewo, podczas gdy „Sea Eagle” ciągnął bezwładny wrak w mniej więcej prostej linii. Cała trójka wlekła się czterema węzłami. Konwój przybył na redę portu Coronado w Kalifornii 26 maja o 16:10, rzucając kotwice około ćwierć mili od brzegu.

Ratownicy dogadali się z Marynarką co do przeprowadzenia przez jej specjalistów ostatecznej – opłaconej przez armatorów obu holowników - akcji gaśniczej. Wkrótce strumienie wody zaczęły zalewać nieszczęsny statek, jednakże bez rezultatu. Przy wciąż pogłębiającym się przechyle, podjęto wówczas jedyną rozsądną w tych warunkach decyzję osadzenia wraka na mieliźnie. Zamiar ten zrealizowano 27 maja a wreszcie 28 maja o 22:30 strażakom udało się wreszcie ugasić ostatnie płomienie.
Do osadzonego na płytkiej wodzie wraka dotarły wnet ekipy specjalistów, mających na celu wydobycie ładunku. A było się o co starać. W krótkim czasie z ładowni "Sandangera" wydobyto sztaby srebra o wartości 260 tysięcy dolarów, oraz aluminium warte 50 tysięcy. Pomimo starań nie udało się jednak na razie odzyskać pozostałego aluminium oraz sporej ilości miedzi, wartych łącznie dalszych 650 tysięcy dolarów. Nikt jednak nie zamierzał zrezygnować z takiej gratki. Po uszczelnieniu kadłuba, drugiego lipca wrak "Sandagera” został podniesiony i następnie przeholowany do San Diego. Tam wypompowano ocalałą część paliwa„ oraz wyładowano resztę cennego ładunku.

Według cen z 1964 roku, za swoją akcję Navy dostała aż ...9.865,86 dolarów. Do tego doszło 25.000 dolarów jako procent cennego, a uratowanego ładunku statku. Swoją część dostali także armatorzy holowników.

Sam statek skończył oczywiście swoją karierę w stoczni złomowej.

Po lewej „Sandanger”, po prawej niemiecki „Bodestein”
,

--

Post zmieniony (10-04-20 13:07)

 
10-06-14 08:02  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 82

NIEZWYKŁY HAT TRICK

Kapitan Otto Weddingen pasjonował się najnowszą, wciąż jeszcze eksperymentalną bronią. W 1912 roku objął dowództwo U-9, zwodowanego 4 lata wcześniej w Gdańsku okrętu podwodnego. Już samo zapoznanie się z zaleceniami stoczniowców mogło wystraszyć najodważniejszego. Nie zalecano zanurzenia poniżej 6 metrów (!) ani pływania po wzburzonym morzu. Maksymalny czas pobytu pod wodą – ze względu na pojemność akumulatorów – wynosił zaledwie godzinę. Rachityczny wygląd U-9 mówił zresztą sam za siebie, w związku z czym podczas postojów w porcie nikt z załogi na nim nie sypiał. Byłoby to po prostu niepotrzebnym wyzywaniem losu.

U-9 i jego dowódca. Propagandowa niemiecka pocztówka z lat wojny


Weddingen postanowił jednak podjąć ryzyko, aby poznać rzeczywiste możliwości okręciku. W tym celu odważył sie wyjść U-9 podczas sztormowej pogody. Walczył przez dwie doby z ciągłymi atakami fal. Niezwykle ciasne wnętrze okrętu przesiąkło szybko nieznośnym odorem spoconych i niemytych ciał, kuchennych zapachów oraz stale zajętej ubikacji. Załoga stanęła jednakże na wysokości zadania, toteż Weddingen wkrótce odważył się na kolejną próbę.

Zacumowawszy okręt do zakotwiczonej niedaleko brzegu beczki zastopował maszyny i trwał tak – szarpany wiatrem i falą - przez pięć dób! Bezwładny kadłub tańczył wściekle na wszystkie strony, ale wbrew obawom gdańskich stoczniowców jego konstrukcja okazała się być zdumiewająco silna.

Teraz należało sprawdzić, czy rzeczywiście 6 metrów stanowiło nieprzekraczalne maksimum. Była to oczywiście próba mogąca kosztować życie całej załogi, ale Weddingen podjął ryzyko. Okręt powoli schodził na coraz większą głębokość. Dziesięć metrów, dwanaście, piętnaście, dwadzieścia wreszcie! Kadłub skrzypiał i trzeszczał coraz głośniej. Załoga wstrzymywała oddechy w bezsilnym oczekiwaniu. Czy nagły huk pękającego pod naporem wody poszycia nie oznajmi w jednej chwili straszliwego końca?

Weddingen stal nieporuszony. Nadal nie zatrzymywał powolnego opadania. Dopiero na 24 metrach dał znak ręką. Wyważono okręt ustawiając go pod wodą na równej stępce. U-9 trwał tak nieruchomo przez cały kwadrans, aż wreszcie ku nieopisanej uldze załogi padł rozkaz wynurzenia. Okrzyki radości i nienaturalnie ożywione rozmowy kwitowały teraz wspaniały wyczyn okrętu. U-9 był gotowy do wojny.

Zaczęła się ona dla niemieckich podwodniaków zupełnie nieciekawie. Nie mogli jeszcze pochwalić się żadnym sukcesem, gdy po miesiącu walk brytyjski krążownik „Birmingham” staranował i zatopił U-15, siostrzany okręt U-9. Sukces ten utwierdził wyspiarzy o zerowej skuteczności tak „niehonorowej” broni jak okręty podwodne.

U-9 znajdował się na patrolu. Wstawał pogodny, słoneczny dzień 22 września 1914 roku. Kołysząc się łagodnie, okręt doładowywał na powierzchni swoje mocno wyczerpane akumulatory. Nagle wachtowy oficer Johann Spies ujrzał na horyzoncie dym. Na mostek wyskoczył zaalarmowany Weddingen. Lornetka do oczu. Dymu było za dużo jak na jeden okręt! Pomimo że akumulatory nie zostały jeszcze w pełni naładowane, dowódca dał rozkaz zanurzenia.

Weddingen przyrósł do peryskopu. Wkrótce oznajmił załodze o zbliżaniu się trzech lekkich, czterokominowych krążownikach. W nieopisanej ciasnocie zaczęto ładować do wyrzutni torpedy. Także zapasowe „cygaro” znalazło się na podorędziu. Kapitan przyjrzał się jeszcze raz okrętom, po czym odwrócił się do Spiessa. „Klasy Birmingham. Zemścimy się za U-15.”

Mylił się. Nie były to lekkie krążowniki. Stałym kursem i z szybkością 10 węzłów szły pancerne krążowniki „Cressy”, „Aboukir” i „Hogue”, każdy o wyporności 12.000 ton. Ustawione w jednej linii, oddalone od siebie co dwie mile okręty szły burta w burtę pod holenderskie wybrzeże. Cóż niespodziewanego mogło grozić pancernym mastodontom? Na pewno nie ośmieszone okręty podwodne. No, może miny...

U-boot sterował ku środkowej jednostce. Weddingen dokładnie obliczał wzajemne położenie. Wystawiał peryskop ponad lustro wody tylko na sekundę, po czym natychmiast go opuszczał. Niczego nie pozostawiał przypadkowi lub szczęściu. O 7:20 U-9 dzieliło od idącego w środku krążownika zaledwie 500 metrów.

„Przygotować wyrzutnie”.
„Wszystkie wyrzutnie gotowe” - padła natychmiastowa odpowiedź.
„Pierwsza dziobowa, przygotować się do strzału”.
i po chwili
„Ognia.” Głos Weddingena brzmiał wciąż spokojnie, jakby to były tylko ćwiczenia.

Z sykiem powietrza torpeda opuściła wyrzutnię. Był to niebezpieczny moment, ponieważ nagle lżejszy dziób mógł wyskoczyć teraz na powierzchnię morza. Załoga działała jednakże równie perfekcyjnie, jak jej dowódca. Po chwili okręt stał na równej stępce w 15-metrowym zanurzeniu.

Na U-boocie zapadła nienaturalna cisza. Wszyscy w napięciu liczyli sekundy w oczekiwaniu na upragniony odgłos eksplozji. Po 31 sekundach głuchy dźwięk uderzył w burtę okrętu podwodnego. A więc torpeda trafiła w cel!

U-9 wyszedł na głębokość peryskopową. Trafiony okręt zapadał się powoli rufą w głąb morza. Z żurawików pośpiesznie opuszczano łodzie. Ze wszystkich czterech kominów biły w niebo kłęby białej pary. Weddingen polecił załadować do opróżnionej wyrzutni zapasową torpedę.

Trafionym krążownikiem był „Aboukir”. Na jego pokładzie nikt nie zauważył śladu zbliżającej się torpedy, toteż dowódca okrętu zasygnalizował wpadnięcie na minę! Pozostałe okręty zmieniły kurs, idąc na pomoc. „Aboukir” poszedł bardzo szybko na dno, pociągając za sobą większość załogi. „Houge” zastopował, podnosząc z wody nielicznych ocalałych rozbitków.

Dokładnie 35 minut po storpedowaniu „Aboukira”, U-9 wystrzelił dwie torpedy w kierunku „Hogue”. Z odległości zaledwie 350 metrów nie sposób było spudłować! Tym razem torpedy trafiły najwyraźniej w komory amunicyjne! Potężna eksplozja w mgnieniu oka przesądziła o losie krążownika. Szczęśliwie jego szczątki nie zatonęły od razu, dając części załogi szansę ocalenia.

Kolejne niemieckie pocztówki, tym razem pokazująca zatopienie „Aboukir” i „Hogue”


Dowódca ostatniego nietkniętego krążownika „Cressy” wciąż uważał, iż oba okręty padły ofiarą min! Lekceważenie okrętów podwodnych – podbudowane łatwym sukcesem „Birminghama” – zbierało swoje gorzkie owoce. „Cressy” zastopował więc, rozpoczynając ratowanie rozbitków.

Tymczasem Otto Weddingen gorączkowo zastanawiał się nad sytuacją. Na U-boocie akumulatory goniły już resztkami energii. Natychmiastowe wynurzenie wydawało się być nieuniknione – wprost pod działa wroga... Kapitan postanowił zagrać va banque. „Będziemy kontynuować atak”, powiedział suchym, wciąż pozbawionym emocji głosem. Okręt wciąż miał dwie torpedy w wyrzutniach rufowych i jedną na dziobie. Peryskop poszedł w górę.



Widok był niezwykły. Pierwszy ze storpedowanych okrętów zniknął już z powierzchni morza, a drugi najwyraźniej potrzebował tylko minut, aby pójść w jego ślady. Woda usiana była głowami rozbitków i szczątkami z obu okrętów. „Cressy” stał, ratując pływających marynarzy.

U-boot powoli obrócił się pod wodą o 180 stopni. Teraz rufowe wyrzutnie celowały prosto w odległy o niecałą milę ostatni ocalały krążownik. „Obie rufowe ognia”.

Znów ciche odliczenia upływających sekund. Jak ten czas się dłuży! Czy znów trafią? Buuum! Tym razem dał się słyszeć odgłos jednej tylko eksplozji. A więc druga torpeda nie trafiła! Peryskop w górę. Niestety, trzeci krążownik najwyraźniej odniósł niewielkie uszkodzenia, nie miał nawet przechyłu.

Teraz na niemieckim okręcie pozostała już tylko jedna torpeda w wyrzutni dziobowej. Nikt nie zwracał teraz uwagi na moc akumulatorów. Liczył się tylko wrogi krążownik – i ostatnia torpeda.

Ponownie U-9 obrócił się wokół osi. Długie, staranne celowanie. Tu chodziło już i o życie niemieckich marynarzy. Okręt musiał się wkrótce wynurzyć, a ocalały – w przypadku niecelnej ostatniej torpedy – krążownik momentalnie rozbiłby go swoją potężną artylerią. Wreszcie torpeda poszła. Celna!

Groźne cygaro trafiło w śródokręcie, wznosząc przy burcie potężny słup wody. Ostatni z brytyjskich krążowników przewrócił sie powoli na burtę pokazując w chwilę później czerwone, oblepione rozbitkami dno, zanim nie poszedł na dno śladem dwóch poprzednich okrętów.

Rezultaty brawurowej akcji Weddingena okazały się być porażające. Wraz z trzema pancernymi krążownikami śmierć poniosło aż 1.400 ludzi! Uratowano zaledwie 837 marynarzy. Mała skorupka, do której nie mieli zaufani nawet jej budowniczy, odniosła wspaniałe zwycięstwo.

Weddingena przywitano w Niemczech z ogromną pompą. Posypały się najwyższe odznaczenia. Nie był to jednakże koniec kariery kapitana. 15 października zatopił jeszcze jeden brytyjski krążownik „Hawke”. Wraz z okrętem poszło na dno 400 marynarzy.

Triumfalny powrót okrętu od bazy


Po tak znakomitych sukcesach kapitana mianowano go dowódcą nowiutkiego, dużego okrętu. U-29 nie okazał się jednakże dla Weddingena szczęśliwy. Zatopił wprawdzie kilka handlowych statków, ale atak na brytyjskie okręty okazał się dlań fatalny w skutkach. W trakcie przymiarek do zaatakowania lotniskowca „Colossus”, peryskop U-boota został dostrzeżony z pokładu pancernika „Dreadnought”. Idący z dużą szybkością olbrzym rozjechał płytko zanurzonego U-boota. Zginęła cała załoga wraz ze swym sławnym dowódcą.

Sam U-9 został wkrótce wycofany ze służby jako zbyt niebezpieczny dla ...własnej załogi.

Post zmieniony (03-07-20 09:42)

 
10-06-14 08:08  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Janisz 

W Rupieciarni:
Do poprawienia - 1
 

Podobaja mi sie nazwy holownikow ;-)
A co z zaginionymi ??
Kilka lat plywalem ze starym o nazwisku Kimball moze jakas rodzina ??

Akra wynajdujesz naprawde ciekawe historie. Handlowka tez jest ciekawa.

Znasz to o tym kapitanie ktory nie chcial zejsc ze swojego tonacego liberciaka (lata 60-te albo 70-te) - chyba na Atlantyku. Iles tam dni walczyli ale w koncu sie poddali a armator w nagrode dal mu dowodztwo nowiutkiego statku. Chyba Holender to byl....

--
Janisz
---------------------
Verbum nobile debet esse stabile. (łac.)

Przysłowie staropolskie: Słowa honoru należy dotrzymywać.

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 19 z 121Strony:  <=  <-  17  18  19  20  21  ->  => 

 Ten wątek został zamknięty 


© konradus 2001-2024