KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok rozszerzony (50 postów/stronę)  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 7 z 121Strony:  <=  <-  5  6  7  8  9  ->  => 
07-05-14 12:53  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Przykład poszedł z góry !

 
07-05-14 17:49  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Lennart 

W Rupieciarni:
Do poprawienia - 1


 - 1

Świetne artykuły :) Swoją drogą, zawsze czytając GW Szczecin zastanawiałem się, czy pewien autor podpisujący się "Andrzej Kraśnicki Jr" jest jakoś spokrewniony z Panem :) Teraz już wiem :) I także ciekawie opisuje wydarzenia w Szczecinie, a do tego robi świetne zdjęcia :)
Pozdrowienia ze Szczecina!

--
Pozdrawiam,
Lennart

 
07-05-14 22:24  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:19)

 
08-05-14 08:21  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (04-04-20 12:54)

 
08-05-14 08:22  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 16

SAMOBÓJCY ATAKUJĄ

Kamikadze. Japońscy samobójczy lotnicy mieli przynieść w 1945 roku przełom w starciach na Pacyfiku. Największy z ataków kamikadze nastąpił w trakcie amerykańskiej inwazji na japońską wyspę Okinawa. Prawie 2000 samolotów pilotowanych przez samobójców miało zastopować atak Amerykanów. Nonsensem oczywiście byłoby się spodziewać, że kamikadze - ze swymi nafaszerowanymi materiałami wybuchowymi maszynami - powstrzymają najpotężniejszą w dziejach świata armadę inwazyjną. Tym niemniej determinacja Japończyków owocowała krwawym żniwem. Jednym z celów zmasowanych ataków stał się niszczyciel "Laffey". Był kwiecień 1945 roku.

W odległości 20 do 50 mil wokół Okinawy Amerykanie ustawili pływające stacje wczesnego ostrzegania radarowego. Każda z takich stacji składała się co najmniej z jednego niszczyciela oraz dwóch dużych okrętów wsparcia desantowego. Wszystkie solidnie wyposażone w broń przeciwlotniczą jednostki były osłaniane przez własne myśliwce.

Spośród 15 stacji najbardziej niebezpieczną okazała się "Station Number One" (Stacja Numer Jeden). Ulokowana 51 mil na północ od Okinawy, znajdowała się na linii wielu japońskich nalotów.

Szóstego kwietnia dwa niszczyciele ze Station Number One -"Colham" i "Bush" - po zażartej walce zostały zatopione przez samobójczych pilotów. Dziesięć dni później ich miejsce zajął "Laffey". Był to duży, nowoczesny niszczyciel. W swej bojowej karierze brał już między innymi udział w inwazji na Normandię w czerwcu 1944 roku. Tym razem miał spotkać przeciwnika zdecydowanego zniszczyć wroga za cenę swego życia.

Rankiem 16 kwietnia "Laffey" wraz z dwoma towarzyszącymi okrętami wsparcia podjął służbę. O 7:44 radar zauważył pojedynczy samolot. Okazał się on "zwykłym" bombowcem, a zrzucona daleko od niszczyciela bomba nie stanowiła zagrożenia. Japończyk odleciał na północ, w kierunku swej bazy.

„Laffey”
,

Spokój nie trwał długo. Wkrótce ekran radaru rozjarzył się dużą ilością punktów. Od północy nadciągały trzy grupy samolotów: łącznie około 50 maszyn! Dzwonki alarmowe ponownie poderwały wszystkich na stanowiska. Działa obróciły się ku Japończykom. Pierwsze starały się z nimi amerykańskie myśliwce osłony typu Corsair. Kilka mil przed okrętami zaczęła toczyć się zażarta walka powietrzna. Przyczajeni przy działach marynarze nie mieli oczywiście złudzeń, że i na nich przyjdzie wkrótce kolej.

I rzeczywiście. Dwa japońskie samoloty wyrwały się Corsair'om i w samobójczym ataku runęły na "Laffey'a". Działa niszczyciela otworzyły gwałtowny ogień. Obaj kamikadze zostali trafieni. Jeden z samolotów eksplodował rozbijając się o wodę niedaleko okrętu: podmuch eksplozji uszkodził radar kontrolujący ogień artyleryjski. Drugi z samolotów wciąż kontynuował nurkowanie. Ze strzelających non-stop dział wznosiła się ku niemu masa pocisków. Ponownie trafiony musnął kadłub niszczyciela i wpadł do wody.

Po chwili kolejny z japońskich samolotów zwalił się w ogniu do morza. O 8:45 szczęście opuściło "Laffey'a". Kamikadze wbił się swoim samolotem w nadbudówkę, niszcząc przy tym szalupę i stanowisko działek 20 mm. Chwilę później kolejny samobójca rozbił się o rufową wieżę artylerii głównej. Eksplozja wstrząsnęła całym okrętem. Siła wybuchu i powstały pożar powykręcały szczątki trafionej wieży na wszystkie strony. Nie ochłonięto jeszcze po tym ciosie, gdy kolejny samolot zrzucił celną bombę, po czym rozbił się na szczątkach rufowego działa. Ogień sięgał już masztów. Rufa okrętu i jego nadbudówka były wielkim kłębowiskiem poskręcanego metalu.



Wyglądając jak wrak "Laffey" gnał nadal z pełną szybkością, strzelając ze wszystkich ocalałych dział. Do akcji weszły wszystkie drużyny ratownicze. W górze myśliwce robiły wszystko, aby nie dopuścić samobójców w pobliże płonącego okrętu. Niestety, amerykańskich samolotów było zbyt mało.

Tym razem bomba trafiła w magazyn amunicji 20 mm. Kolejna eksplozja targnęła nieszczęsnym okrętem. Wydawało się nieprawdopodobne, że wciąż jeszcze unosi się na powierzchni. Mając uszkodzony ster niszczyciel zataczał kręgi, podczas gdy ocalała dziobowa artyleria wciąż prowadziła ogień. Nie był to koniec japońskich ataków. Pomimo dużych strat, następni samobójcy rozpoczynali nurkowanie. Po chwili kolejne samoloty rozbiły się na pokładzie "Laffey'a". Rufa, a raczej to, co z niej pozostało było przykryte jedną wielką ścianą ognia.

Ku okrętowi nurkował następny kamikadze. Tuż za nim w rozpaczliwym pościgu podążał amerykański Corsair. Atakowany z tyłu Japończyk nie miał swobody manewru. Samolot ściął tylko maszt i anteny niszczyciela, po czym zwalił się w morze. Rozpędzony amerykański pilot nie był już niestety w stanie wyprowadzić maszyny i - zahaczając o maszt - rozbił się. W tej samej chwili kolejny zestrzelony kamikadze rozbił się tuż koło burty, zasypując pokład gradem płonących szczątków.

Szczęśliwie dziób był nietknięty. Wciąż nowe pociski wzlatywały stamtąd ku odważnemu przeciwnikowi. Jeden, drugi a za chwilę trzeci kamikadze spadły objęte ogniem.

Niektóre jednak docierały w pobliże "Laffey'a". Następny z samobójców znów zahaczył o pokiereszowany maszt i zwalił się po drugiej stronie burty do wody. Kilka ocalałych stanowisk ogniowych na dziobie nie dawało dostatecznej obrony. Po kolejnej celnej bombie umilkły następne działka 20 mm. Pomimo tego jeszcze jeden japoński samolot spadł w dół, ciągnąc za sobą smugę czarnego dymu. I kiedy wydawało się, że nic już nie ocali dzielnego okrętu Japończycy wycofali się. Atak trwał 80 minut. "Laffey" w niczym nie przypominał teraz zgrabnego, pięknego niszczyciela, jakim był jeszcze tego ranka. Była to płonąca kupa złomu, zataczająca powoli wielkie kręgi.

Po kilkunastu godzinach okręt płynął na holu na bezpieczniejsze wody, a po sześciu zaledwie dniach już o własnych siłach szedł na będącą w amerykańskich rękach wyspę Saipan.

Podczas pamiętnego dnia pięć maszyn kamikadze rozbiło się na pokładzie "Laffey'a", a cztery inne otarły się o niego przed zwaleniem się do wody. Ponadto do celu doszły cztery japońskie bomby. Ciosy takie mogły zatopić - i niejednokrotnie zatapiały - znacznie potężniejszą od niszczyciela jednostkę.

Zniszczenia na okręcie były przerażające
, ,

Podczas tego straszliwego starcia na "Laffey"' poniosło śmierć 32 marynarzy a 71 odniosło rany. Sam okręt powrócił do służby i wycofano go z floty dopiero w latach siedemdziesiątych. Obecnie jest jednym z licznych amerykańskich okrętów - muzeów. Stoi w Charleston, Południowa Karolina.

„Laffey” jako okręt muzeum


Post zmieniony (21-07-20 09:58)

 
08-05-14 08:26  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 17

NIEZWYKŁA SERIA

W czasie drugiej wojny światowej wiele okrętów zapisywało na swym koncie wspaniałe sukcesy. Wygrane pojedynki artyleryjskie, znakomite ataki torpedowe, mnogość zestrzelonych samolotów nieprzyjaciela - to nie byle jakie sukcesy. Ale osiągnięcia niepozornego amerykańskiego niszczyciela eskortowego "England" przyćmiły wyczyny większości - niekiedy znacznie potężniejszych konkurentów.

Powstanie okrętów tej klasy wymusiła rzeczywistość. Intensywne ataki okrętów podwodnych na konwoje zmusiły aliantów do wprowadzenia do walki czegoś zupełnie innego, niż dotychczas. Nie potrzeba było okrętów tak szybkich i z tak silną artylerią oraz bronią torpedową jak niszczyciele. Wystarczyło, aby nowe okręty mogły z przeciętną szybkością chronić konwoje na długich dystansach i - co najważniejsze - skutecznie zwalczać okręty podwodne. W rezultacie niszczyciele eskortowe nie przypominały smukłych, drapieżnych swą sylwetką większych braci. Na ogół wyglądały na wszystko, tylko nie na to, czym były naprawdę: śmiertelnym zagrożeniem nieprzyjacielskich podwodniaków.

Jednym z takich okrętów był amerykański "England". Swą nazwę zawdzięczał chorążemu Johnowi Charlesowi Englandowi - jednej z ofiar zdradzieckiego ataku na Pearl Harbor. Zwodowany we wrześniu 1943 roku okręt rozpoczął służbę w marcu 1944.

Wodowanie „Englanda” 26.9.1943


W tym czasie japońska marynarka wciąż była groźna, aczkolwiek jej możliwości były już mocno ograniczone. Dlatego też admirał Toyoda był w kropce - oto należało spodziewać się amerykańskiego ataku na kolejne wyspy Pacyfiku, ale co miało być celem - Mariany czy Wyspy Palau? Brakowało okrętów, aby osłonić oba, jakże ważne strategicznie archipelagi. Należało upewnić się co do zamiarów przeciwnika i wtedy uderzyć z całą mocą! Jako część rekonesansu, na południe od Palau, Toyoda ustawił zaporę sześciu okrętów podwodnych typu RO. Miały one informować o ewentualnych ruchach US Navy, a w razie potrzeby atakować wroga.

Okręty te były jednostkami średniej wielkości. Obsadzone przez 38 ludzi, z czterema wyrzutniami torpedowymi stanowiły dużą siłę bojową. Z początkiem maja 1944 roku RO-104, 105, 106, 108, 116 i 117 zajęły wyznaczone pozycje.

Kilka dni przedtem w jednej z amerykańskich baz pojawił się dywizjon nowych niszczycieli eskortowych, wyposażonych w nową na Pacyfiku broń przeciwko okrętom podwodnym. "Hedgehog" czyli jeż wyglądał niepozornie: stalowa skrzynka z niewielkimi pociskami wyglądającymi jak suszące się na przechylonych prętach butelki po winie. Owe "butelki" wystrzelone salwą złożoną z 24 sztuk tworzyły jednakże śmiercionośny dywan pokrywający spory obszar. Pociski wybuchały jedynie w przypadku bezpośredniego trafienia w okręt podwodny.

Dowodzony przez komandora Waltona Barclaya Pendletona "England" wraz z podobnymi sobie "George’m" i "Raby", opuścił bazę Purvis Bay na Solomonach 12 maja. Przez następne dni eskortowce patrolowały akwen pomiędzy Espiritu Santo a Guadalcanalem. Siedemnastego maja zespół odebrał informację, iż bazę w Truk opuścił japoński okręt podwodny 1-16 z zaopatrzeniem dla okrążonego na Bouganville garnizonu.



Znając port i datę wyjścia oraz miejsce przeznaczenia 1-16, łatwo było przewidzieć jego drogę. Nic więc dziwnego, że Amerykanie bezbłędnie ustawili się na trasie Japończyków. Dziewiętnastego maja o 13:00 "England" złapał sonarem kontakt.

Znajdujący się na głębokości 30 metrów przeciwnik wiedział, iż jest śledzony. Okręt zszedł na 100 metrów, rozpaczliwymi manewrami starając się ujść pogoni. Do wody poszły już cztery salwy jeża "Englanda". Bez rezultatu. Piąta salwa była jednak zabójcza. Potężna podwodna eksplozja prawie uniosła "Englanda" ponad powierzchnię wody, a część załogi myślała nawet, iż zostali storpedowani!

Wielkie bąble powietrza wypływające na powierzchnię oraz rosnąca plama ropy wyjaśniły sytuację. Tam, w głębi tonął rozerwany eksplozjami - prawdopodobnie wybuchły także głowice własnych torped - okręt nieprzyjaciela. Wśród wielu przedmiotów unoszących się na wodzie nie było ludzkich szczątków, ale pomimo tego wkoło pojawiło się nagle bardzo dużo rekinów. Pechowym okrętem był I-16.

I-16. Pierwsza ofiara „Englanda”


Jeż


„England” oddający salwę z jeża

,

Dywizjon pozostał na przydzielonym akwenie. 22 maja o 3:50 radar "George'a" wykrył obiekt na powierzchni morza. Do celu było 7 mil. Alarm bojowy! Okręty rozdzieliły się, aby oskrzydlić nieprzyjaciela. "George" włączył reflektory, a snopy światła szybko odnalazły zanurzający się gwałtownie okręt. Salwa z jeża "George'a" była jednakże niecelna. Teraz do akcji przystąpił "England", który jednak dopiero po godzinie zlokalizował zanurzony okręt. Salwa, potem następna. Ta okazała się
być skuteczna. Trzy podwodne wybuchy świadczyły, iż pociski uderzyły w cel. Po chwili potężna eksplozja wzburzyła spokojną dotychczas wodę. Szczątki RO-106 powoli opadały na dno.

Nie było jednak czasu na fetowanie sukcesu. Trzeba było ciężko pracować, aby z myśliwego nie przemienić się niespodziewanie w zwierzynę. Rankiem następnego dnia, 23 maja, "Raby" złapał kontakt. Okręty zaczęły powoli krążyć starając się zlokalizować wroga. Jest! "George" wystrzelił pięć salw - bez skutku. Do kolejnego ataku przystąpił "England". Pierwsza salwa – pudło, ale za to druga była celna. Po trzech minutach dała się słyszeć potężna podwodna eksplozją i na powierzchni zaczęły ukazywać się zwykłe w takich razach potężne bąble powietrza oraz ropa z rozbitych zbiorników. Był to ostatni ślad po RO-104, czwartej już ofierze "Englanda".

Szczęścia nadal nie brakowało Amerykanom. Następnego dnia krótko po północy radary wykryły na powierzchni morza kolejny okręt wroga! Gdy skradające się eskortowce były od niego już tylko o 5 mil, ten gwałtownie zanurzył się. Minęło pół godziny, zanim sonar "Englanda" odnalazł ukryty w głębinach okręt. Japoński dowódca zręcznie manewrował, ale był to czas "Englanda": salwa z jeża, i po chwili wiadomo było, iż pociski trafiły w cel. Nie było efektownie wzburzonego morza i jedynie plamy ropy oraz trochę szczątków potwierdzały trafienie. Wkrótce smuga ropy rozciągała się wielomilowym pasmem: uszkodzony okręt próbował w zanurzeniu ujść prześladowcom, aż wreszcie poszedł na dno. Był to RO-116.

Tym razem znaleziono na "Englandzie" trochę czasu na świętowanie. Cztery okręty podwodne w 5 dni! Było czym się cieszyć. Ale patrol trwał nadal. Kolejny dzień minął spokojnie, a 26 maja krótko przed północą dzwonki znów poderwały załogę na stanowiska bojowe. W odległości 5 mil radar odkrył wynurzony okręt podwodny. Po chwili Japończycy zanurzyli się. Było już jednak za późno. Salwa "Englanda" dosięgła celu. Na głębokości 80 metrów potężna eksplozja rozerwała japoński okręt. Podobnie jak w poprzednich razach, także RO-108 poszedł na dno z całą załogą.

Dwudziestego siódmego maja okręty wróciły na krótko do bazy aby uzupełnić paliwo i zapasy. Witano je tam z entuzjazmem. Wiwaty nie trwały jednak długo. Już następnego dnia okręty wróciły na morze.

I wtedy, 31 maja "England" odniósł kolejny, szósty w przeciągu 12 dni, sukces!!! Wspaniałym atakiem posłał na dno kolejny okręt z rozstawionej przez Toyodę grupy. Tym razem był to RO-105. Okoliczności jego zatopienia były raczej niezwykłe. Wytropiony okręt okładały z jeży "George" i "Raby", podczas gdy "England" starał się trzymać Japończyka na sonarze.

Wielokrotnie ataki nie przyniosły jednakże rezultatów i w końcu z powodu zagrożenia z powietrza - nadszedł rozkaz opuszczenia akwenu. Zrozpaczony dowódca "Englanda" wyprosił prawo oddania na koniec jednej, jedynej salwy ze swego jeża. I właśnie ta ostatnia salwa przyniosła zagładę RO-105!

"England" walczył aż do końca wojny, ale już nigdy więcej nie udało mu się zatopić okrętu podwodnego. Jednakże owe pamiętne 12 dni przeniosły go na stałe do historii wojen na morzu.

Za niezwykły wyczyn jego okrętu, komandor Walton Barclay Pendleton otrzymał najwyższe odznaczenia US Navy, Navy Cross (Krzyż Marynarki Wojennej) – na zdjęciu tuż po udekorowaniu


Post zmieniony (21-07-20 10:01)

 
08-05-14 08:48  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Edekyogi 

 

Gdyby najpierw pojawił się ten tekst o Englandzie - a dopiero potem pytanie o niezwykły patrol w zagadkach... ;-)
Ale tak byłoby nieciekawie :-)

 
08-05-14 09:25  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:20)

 
09-05-14 08:22  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 18

ZATOPIENIE „BLÜCHERA”

Wkrótce po wybuchu II wojny światowej Dania, Norwegia i Szwecja ogłosiły neutralność. Jedno z nich, z racji swego strategicznego położenia, od początku nie miało szans na utrzymanie się z daleka od wojennej zawieruchy. Była to Norwegia.

Nikt nie miał wątpliwości, iż opanowanie tego kraju oznacza dla Niemiec zdobycie wspaniałych baz zarówno lotniczych, jak i morskich. Byłyby one znakomitym miejscem do wyprowadzania atatków z flanki na Wyspy Brytyjskie. Z niebezpieczeństwa tego zdawali sobie także jasno sprawę Brytyjczycy. Po dokładnym rozważeniu, zdecydowali się na zaminowanie (począwszy od 8 kwietnia 1940 roku) wód terytorialnych Norwegii. Było to naruszeniem neutralności tego kraju, ale stawka była zbyt wielka aby mieć jakiekolwiek skrupuły. Jednocześnie zdecydowano o wysadzeniu w Narviku – porcie ważnym bo nie zamarzającym w zimie porcie - sił lądowych. Los chciał, że także w kwietniu na Norwegię ruszyli Niemcy. Swojej operacji nadali nazwę "Weserübung".

Do podboju Norwegii wyznaczono znaczną część Kriegsmarine i 1.200 samolotów ale zaledwie 12.000 żołnierzy. Liczono na zaskoczenie. Flotę podzielono na pięć grup, z których każda miała zaatakować inne miasto. Głównym celem było oczywiście Oslo. Oprócz zdobycia stolicy planowano także wzięcie do niewoli króla Haakona VII. Norweski renegat, Vidkun Quisling osobiście zapewnił Hitlera, że jego rodacy w obliczu zagrożenia poddadzą się bez walki. Quisling miał zostać premierem państwa formalnie niepodległego, a w rzeczywistości będącego niemieckim protektoratem.

Głównym okrętem zespołu mającego zdobyć Oslo był nowoczesny ciężki krążownik "Blücher". Niedawno zbudowany, mógł być groźnym przeciwnikiem dla każdego. Zaokrętowano na niego admirała Boehma, wyznaczonego na głównodowodzącego w Norwegii oraz około 1.000 żołnierzy. Na okręt weszła również orkiestra, mająca swą grą uświetnić paradę zwycięstwa w Oslo.

„Blücher"


7 kwietnia "Blücher" wypłynął z bazy w Świnoujściu. Razem z nim w skład grupy weszły pancernik kieszonkowy "Lützow", lekki krążownik "Emden", trzy torpedowce, osiem małych jednostek desantowych i dwa transportowce z kolejnym tysiącem żołnierzy.

Fiord prowadzący do Oslo ma długość około 150 kilometrów. Na sto dwudziestym kilometrze zwęża się on tak, że każda przepływająca jednostka musiała znaleźć się blisko skalistego brzegu. Nic więc dziwnego, że już w 1853 roku zaczęto tam budowę fortu, nazwanego Oscarsborg. Wkrótce miały go mijać niemieckie okręty.

Grupa weszła na wody terytorialne Norwegii późnym wieczorem 8 kwietnia i szybko została dostrzeżona z pokładu małego patrolowca "Pol III". Nie bardzo mając czym ostrzeliwać wroga, dzielni marynarze spróbowali staranować torpedowiec "Albatros". Seria z broni maszynowej przecięła w pół kapitana Olsena - była to pierwsza ofiara niemieckiej inwazji na Norwegię. Reszta załogi mogła już się tylko poddać. Akcja ta zaalarmowała jednakże norweską obronę.

Wygaszone natychmiast światła nawigacyjne spowolniły marsz niemieckich okrętów. Wkrótce osiągnęły jednak one trawers Horten, gdzie wysadzono desant składający się z 50 żołnierzy. Wkrótce skapitulowało przed nimi... 2.000 żołnierzy norweskich.

Okręty poszły dalej i już wkrótce miały znaleźć się przy forcie Oscarsborg. Dowodził tam pułkownik Eriksen. Ostrzeżony w porę, poderwał ludzi na stanowiska. Do dyspozycji mieli trzy działa kalibru 280 mm nazwane biblijnymi imionami Mojżesz, Aron, Jozue. Zbudowane w 1893 roku antyki obsługiwane były dla odmiany przez zupełnie zielonych rekrutów. Można się było zatem spodziewać, iż nie wyrządzą one Niemcom zbyt wielkiej krzywdy. Rzeczywistość była zaskakująco inna. Działa otworzyły ogień z dystansu 1.800 metrów, a ich skuteczność okazała się rewelacyjna! Dwa celne pociski poczyniły ogromne spustoszenia na "Blücherze".

Jedno z zachowanych do dziś dział, które rozbiły niemiecki krążownik


Do chwili wyjścia z zasięgu dział, płomienie ogarnęły śródokręcie. Krążownik czekała jednak kolejna groźna niespodzianka. Kilka mil dalej w skały wbudowane były wyrzutnie torpedowe: dziewięć rur naładowanych torpedami mocno już zresztą przestarzałego typu. Wyrzutnie owe zamontowano potajemnie jeszcze w trakcie pierwszej wojny światowej. Tajemnica była tak pilnie strzeżona, że o istnieniu tego stanowiska nie wiedział nawet sam Quisling, będący w latach trzydziestych ministrem obrony Norwegii! Inaczej z pewnością ostrzegłby swych niemieckich sojuszników.

Wyrzutnia torpedowa (jej wylot to ten ciemny prostokąt na linii wodnej, zaznaczony strzałką) dobiła krążownik


Ostrzeżona przez Eriksona obsługa czekała w napięciu na wrogą eskadrę. Po chwili torpedy poszły w kierunku nieszczęsnego "Blüchera". Z tej odległości trudno było nie trafić: celna salwa rozdarła lewą burtę. Był to cios ostateczny. Okręt natychmiast zaczął nabierać wody. Po chwili nastąpił ogromny wybuch, gdy ogień doszedł do komór amunicyjnych. Teraz już eksplozja następowała po eksplozji. "Blücher" położył się na lewą burtę, po czym wśród gęstego dymu poszedł na dno. Wraz z okrętem zginęło 576 marynarzy oraz około 400 żołnierzy desantu. Wśród ofiar było wielu oficerów wyznaczonych do objęcia najważniejszych stanowisk po opanowaniu Norwegii. Zginęli też członkowie paradnej orkiestry.

„Blücher” tonie
, ,

Post zmieniony (21-07-20 10:01)

 
09-05-14 09:00  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 19

ATLANTYCKA LEGENDA

Wobec braku lotniczej konkurencji, przedwojenna flota pasażerskich transatlantyków powiększała się z każdym rokiem. Migracyjne ruchy oraz rosnąca szybko liczba zwykłych pasażerów były wystarczającym powodem dla dokonywania wciąż nowych inwestycji. Oprócz licznych zwykłych, niepokaźnych statków, od czasu do czasu na morzu pojawiały się jednostki wyjątkowe. Taką fenomenalną gwiazdą pierwszej wielkości był francuski statek "Normandie".

Brytyjscy, włoscy i niemieccy armatorzy wprowadzali do służby coraz świetniejsze liniowce. Największy francuski armator Compagnie Generale Transatlantique ( CGT) miał także wielkie ambicje. Żeby zachować markę oraz aby przechwycić pasażerską śmietankę, także Francuzi musieli pomyśleć o nieprzeciętnym statku.

Ze względu na przewidywane ogromne koszty, CGT zostało wsparte finansowo przez rząd. Ambicje oraz - bagatela - 800 milionów (ówczesnych!) franków pozwoliły na przymiarkę do statku o wyporności w granicach 50-80.000 BRT oraz szybkości 28 węzłów, co pozwoliłoby pokonać Atlantyk w maksimum 5 dni. Chodziło tu także o ustanowienie rekordu przejścia przez ocean. Prestiżowa nagroda, zwana Błękitną Wstęgą Atlantyku, kusiła każdego liczącego się armatora. Mieć najszybszy transatlantyk świata - cóż to by była za reklama!

Do projektowania przystąpiono niezwykle starannie. Łącznie wykonano obliczenia dla 160 różnych koncepcji! Mnóstwo czasu spędzono wypróbowując rozmaite kształty kadłuba w basenach biur konstrukcyjnych. Ostatecznie opracowanie jego kształtu zlecono amerykańskiemu inżynierowi o swojsko brzmiącym nazwisku Yourkevitch (czyt. Jurkiewicz). Duża grupa fachowców pod kierownictwem Alberta Sebille'a - architekta i artysty - zabrała się z kolei za opracowanie zewnętrznego wyglądu całego statku. Obaj przeszli samych siebie.

Nowatorskie rozwiązanie kielichowo rozszerzającego się dziobu, piękna rufa, trzy malejące stopniowo kominy - wszystko to później było chętnie naśladowane, nigdy jednakże nie uzyskano już tak harmonijnej całości. Lekkość i elegancja - to było to. Rewelacją na skalę światową były także rozwiązania zastosowane w maszynowni oraz materiały użyte do budowy kadłuba. Powstała konstrukcja ponadczasowa która nawet teraz - po dziesiątkach lat! - robi wrażenie.

,

Transatlantyk wpływa do Nowego Jorku


"Normandie" była piękna nie tylko z zewnątrz. Zaplanowane przez najwybitniejszych francuskich artystów i architektów wnętrza statku były równie znakomite.

Kabiny i pomieszczenia pasażerów podzielono na pięć klas. Trzy pierwsze ("de grand luxe", "de luxe" i "klasa I") przyjąć mogły 848 osób. Dwie pozostałe niższe klasy miały miejsca dla kolejnych 1.124 pasażerów. Dla najlepiej płacących przygotowano pomieszczenia iście królewskie. Główna sala balowa o wysokości 9,5 metra miała powierzchnię 700 metrów kwadratowych! Umiejętnie użyte szkło, złoto i alabaster stworzyły atmosferę piękna i podniosłości. Z kolei jadalnia I klasy była największym pomieszczeniem, jakie kiedykolwiek stworzono na statku. Długa na 86 metrów, szeroka na 14 i wysoka na 9,5 miała kubaturę ponad 11.000 metrów sześciennych!

Jadalnia I klasy


Wyłożone rżniętymi w rozmaite wzory kryształowymi płytami Ściany jadalni odbijały blask 12 ogromnych szklanych piramid światła. Sufit pokrywały podświetlane złociste kasetony. Salę dekorował wysoki na 5,5 metra posąg przedstawiający Pokój, a na ścianach wisiały liczne ogromne kinkiety. Przy rozmieszczonych 150 stołach różnej wielkości zasiąść mogło jednocześnie 700 osób.

Długo można by wymieniać pomieszczenia statku takie jak teatr, kaplica o długości 20 metrów, szpital z salą operacyjną, salony fryzjersko-kosmetyczne, drukarnia, palmiarnia, sale gimnastyczne czy baseny pływackie. Największy z nich, długi na 25 metrów a szeroki na 6, był podświetlony od spodu. W kuchni uwijało się 72 kucharzy z 76 pomocnikami, 12 cukierników, 12 piekarzy, 8 rzeźników oraz 3 lodziarzy.

Kaplica…


…restauracja a la carte…


…i wielkie schody



Statek był ogromny. Z długością 313 metrów, szerokością 36,40 i wypornością 79.280 ton (później zwiększonej do 83.423) "Normandie" stał się największym statkiem świata.

W swą pierwszą podróż przez Atlantyk statek wyruszył z Le Havre 29 maja 1935 roku. Rejs okazał się być niezwykłym sukcesem zarówno reklamowym, jak i finansowym. Jednocześnie w drodze do Stanów osiągnięto średnią prędkość 29,94 węzła, z miejsca zdobywając Błękitną Wstęgę Atlantyku. Powrót był jeszcze szybszy: 30,10 węzła !

„Normandie” stała się modna, a jej przyszłość zapowiadała się znakomicie. Wkrótce jednak nadeszła wojna. Po jej wybuchu transatlantyk zatrzymano w Nowym Jorku, a po kapitulacji Francji rząd amerykański internował „Normandie”, przemianowując go na „Lafayette”. Przejęty przez US Navy miał zostać przebudowany na transportowiec wojsk.

Na pokład wkroczyły liczne stoczniowe brygady. Prace prowadzono w pośpiechu, bez zwracania specjalnej uwagi na kwestie bezpieczeństwa. I to właśnie stało sie przyczyną nieszczęścia.

9 lutego 1942 roku, podczas prowadzenia prac spawalniczych, zapaleniu uległy niezabezpieczone przed iskrami bele kapoku. Podjęta akcja ratunkowa była bezładna i niefachowa toteż nic dziwnego, że pożar szybko się rozprzestrzeniał. W panice opuszczono statek, zdając go na łaskę płomieni. Przybyli wkrótce strażacy ujrzeli całą nadbudówkę w płomieniach. Od strony lądu i wody "Normandie" zaczęto zalewać strugami wody. Rezultatem tego był wciąż rosnący przechył aż w końcu wspaniały liniowiec położył się na dnie basenu. Ponad powierzchnię wystawała teraz tylko prawa połowa statku.

Wypalony wrak podniesiono dopiero 13 września 1943 roku. Pomimo prób doprowadzenia do odbudowy (na co nalegał zwłaszcza inżynier Yourkevitch) zdecydowano o zezłomowaniu statku. Ostatecznie sprzedano go stoczni złomowej w październiku 1946 roku. Pozostała tylko legenda. Legenda statku, który był NAJ...

Smutny koniec pięknego statku
, , , , , ,

Podnoszenie wraku, pozbawionego już nadbudówek
,

Ostatnia podróż statku. Napis na burcie LIPSETT to nazwa handlującej złomem firmy, która kupiła wrak
, ,

Post zmieniony (21-07-20 10:10)

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 7 z 121Strony:  <=  <-  5  6  7  8  9  ->  => 

 Ten wątek został zamknięty 


© konradus 2001-2024