KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok rozszerzony (50 postów/stronę)  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 38 z 121Strony:  <=  <-  36  37  38  39  40  ->  => 
17-07-14 12:52  Odp: Opowieści bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Post zmieniony (05-04-20 11:22)

Post zmieniony (05-04-20 12:36)

 
18-07-14 08:13  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 155

NA MAPIE RAFY NIE BYŁO...

Na początek dobra wiadomość. Cudownym zrządzeniem losu 350 pasażerów i 300 członków załogi luksusowego parowego liniowca „Antilles” została uratowana po serii dramatycznych wydarzeń. Prześledźmy je.

Wypierający prawie 20.000 ton i zwodowany w 1953 roku statek był własnością znanego francuskiego armatora Compagnie Generale Transatlantique. 2 stycznia 1971 roku statek wyszedł w kolejny rejs z Pointe a Pitre w Gwadelupie. Było to klasyczne zatrudnienie statku w porze europejskiej zimy: statek miał krążyć od portu do portu po Karaibach i Południowej Ameryce.
Rejs pomału dobiegał do końca. „Antilles” wyszedł z wenezuelskiego portu La Guaira (tuż przy Caracas), kierując się poprzez Grenadynę na Barbados.

Przechodząc w pobliżu wyspy Mustique, ku zaskoczeniu kapitana statek wszedł nagle na nieznajdującą się na żadnej morskiej mapie rafę! Ponieważ telegraf maszynowy ustawiony był na „cała naprzód”, miało to opłakane skutki. Podwodna część kadłuba rozerwana została wzdłuż dwóch dziobowych ładowni! W eter poszło wezwanie o pomoc.

W oczekiwaniu na ratowników, kapitan – chcąc unieść kadłub ponad rafę – zdecydował o wypompowaniu za burtę części paliwa (!). Mechanicy najwyraźniej nie stanęli jednak na wysokości zadania, bo jedynym rezultatem ich działania było powstanie w maszynowni pożaru. Pomimo ogromnych wysiłków załogi ogień błyskawicznie wymknął się spod kontroli, przenosząc się w rejon jadalni. Jakby podsycany benzyną pożar zaczął obejmować kolejne i kolejne rejony statku. Postęp żywiołu był tak bezlitośnie szybki, że już w dwie i pół godziny po dostrzeżeniu pierwszych płomieni, kapitan wydał rozkaz opuszczenia statku z pozostanie na nim jedynie szkieletowej załogi.

Decyzja ta dobrze świadczyła o jego przytomności umysłu i realistycznej ocenie sytuacji. W historii żeglugi niejeden przecież pożar na pasażerskim statku skończył się hekatombą – zwłaszcza wśród pasażerów – gdy kapitan zbyt późno doszedł do wniosku, że ognia nie da się opanować własnymi siłami.

Ewakuacja przebiegała nad wyraz sprawnie, głównie dzięki opanowaniu i profesjonalizmowi załogi. Fakt, że pogoda była idealna, co stanowiło ważny czynnik psychologiczny. Szalupa po szalupie i tratwa po trawie osiadały na wodzie, skąd zaraz odholowywane były w pobliże wyspy przez kilka łodzi motorowych liniowca. Dalej, już przy użyciu własnych wioseł, szalupy i tratwy skierowały się na plażę, gdzie też w końcu przeniosła się większość rozbitków. Stąd bezpiecznie obserwowali rozwój wydarzeń i brakowało im chyba teraz jedynie kilkunastu stewardów, roznoszących drinki.

Tymczasem pozbawiony kłopotu o pasażerów kapitan z garścią ochotników prowadził beznadziejną walkę z ogniem. Dzielni marynarze krok po kroku wycofywali sie przez następującym żywiołem aż wreszcie, gdy w ogniu stała już cała nadbudówka, także i oni opuścili w końcu statek.

Ponieważ rejon katastrofy pełen był rozmaitych statków, pomoc przyszła bardzo szybko. Największy udział w niej miała cunardowska „Queen Elizabeth 2”, która ewakuowała z wyspy aż 510 osób. Pogoda była wspaniała, toteż akcja przebiegała wręcz podręcznikowo, a zachwyceni nadzwyczajnym wydarzeniem pasażerowie brytyjskiego liniowca z ciekawością obserwowali sprawne działania swej załogi. Będzie o czym opowiadać po powrocie do domu!

Kapitan wraz z 50 ludźmi został z kolei zabrany z pobliskiej wysepki Bequia, podczas gdy 85 rozbitków zostało podjętych wprost z szalup przez francuski frachtowiec „Suffren”. Sześć osób przejął inny francuski statek, chłodniowiec „Pointe Allegre”.

Szalejące pożary tak bardzo w końcu osłabiły Antilles”, ze kadłub w końcu poddał się sile ognia, przełamując się po kilku dniach.
Nikt nie był zainteresowany usunięciem wypalonego wraku. Po kilku latach kadłub zaczął się rozpadać na coraz mniejsze kawałki, stopniowo znikające pod lustrem wody.

Na marginesie: zaledwie dwa miesiące przed wejściem na rafę statek przeszedł trwającą ponad miesiąc, bardzo kosztowną wymianę wnętrz wszystkich salonów, palarni, barów i kabin. Gdybyż ktoś potrafił przewidzieć, co się już wkrótce stanie...


„Antilles” w całej swej krasie i jako smutny, wypalony wrak
, ,

Trzy biorące udział w akcji ratowniczej statki: „Queen Elizabeth 2”, „Suffren” i „Pointe Allegre”
, ,

--

Post zmieniony (11-04-20 11:08)

 
18-07-14 08:13  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 156

CENA AWARII

Statki założonej w 1856 roku kompanii Anchor Line przewoziły pasażerów na linii łączącej Glasgow z Nowym Jorkiem, w razie potrzeby zachodząc także do portów kanadyjskich. Jednym z nich był zwodowany w 1865 roku i wypierający około 2000 ton parowiec "Hibernia". W sobotę wieczorem, 14 listopada 1868 roku statek wyszedł z Nowego Jorku, kierując się ku portowi macierzystemu. Dowodzący liniowcem kapitan Munro miał pod swoją komendą 58 marynarzy, a średnio wygodne kabiny zajmowało 74 pasażerów.

Stan oceanu doskonale odzwierciedlał wskazania kalendarza: jak przystało na listopad, Północny Atlantyk nieźle dawał się we znaki. Na szarpanym mocno przez fale statku gwałtownie spadło zapotrzebowanie na wszelkie produkty żywnościowe, zwłaszcza wśród niezwyczajnych silnemu kołysaniu pasażerów. O drugiej w nocy 24 listopada, kiedy to "Hibernia" znajdowała się wciąż 600 czy 700 mil na zachód od wybrzeży Irlandii, nastąpiła poważna w skutkach awaria.

Ciągłe szarpanie się śruby wyskakującej co chwilę w powietrze i zaraz potem wchodzącej głęboko w wodę spowodowało pęknięcie wału śrubowego. Niekontrolowane obroty wału zdemolowały z kolei urządzenia sterowe, uniemożliwiając praktycznie kontrolowanie ruchów statku. Poprzez uszkodzony fragment rufy do wnętrza statku stopniowo, ale nieubłaganie zaczęła dostawać się woda.

Przez cały dzień wsparta pasażerami załoga w pocie czoła wyrzucała za burtę statkowy ładunek, pragnąc za wszelką cenę odciążyć "Hibernię". Cały czas pracowały poruszane energią pary pompy. Woda przybywała jednakże zbyt szybko i ostatecznie następnego dnia Munro rozkazał opuścić statek. Rozpoczęte o siódmej rano opuszczanie szalup przebiegało wręcz modelowo i wkrótce rozbitkowie przyglądali się bezsilnie ostatnim chwilom "Hibernii". Z pracującym do końca silnikiem i wszystkimi pompami poszła ona na dno w kilkadziesiąt zaledwie minut po skończeniu ewakuacji.

Po kilkunastu minutach nastąpił tragiczny moment, kiedy to fala przewróciła dowodzoną przez pierwszego oficera szalupę z 33 ludźmi wewnątrz. Najbliższa łódź znajdowała się o około 400 metrów dalej, ale silny wiatr uniemożliwił podejście ku nieszczęśnikom.

Wieczorem tego samego dnia pierwsi rozbitkowie - w tym kapitan - uratowani został i przez idący z Quebec do Aberdeen statek o jakże adekwatnej do sytuacji nazwie "Star of Hope" (Gwiazda Nadziei). Krótko po tym, "Gwiazda" uratowała ludzi z kolejnej, tym razem dowodzonej przez bosmana, szalupy. Dalsze poszukiwania nie przyniosły jednakże żadnego pozytywnego rezu1tatu i po 30 godzinach bezowocnej akcji "Star of Hope" powróciła na swój pierwotny kurs.

Po kilku dniach do wybrzeży Irlandii dotarła łódź z drugim oficerem i dwoma marynarzami. Pozostali rozbitkowie zmarli z zimna, bądź też wypadli w sztormowej pogodzie za burtę. Ostatecznie uratowało się 55 ludzi, z tego 52 dzięki "Star of Hope”. Siedemdziesiąt osiem osób nie przeżyło skutków awarii wału śrubowego.

„Hibernia”
,

--

Post zmieniony (11-04-20 11:09)

 
18-07-14 08:58  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
pieczarek   

Kawa wypita, teksty przeczytane :)
Co do tekstu o Thetis nie pozostaje nic innego jak kupic najblizszy numer Okretow. 4 strony Twojego artykulu brzmia zachecajaco.

--
pozdrawiam Kuba

Post zmieniony (18-07-14 09:13)

 
18-07-14 09:02  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (05-04-20 11:22)

 
18-07-14 23:05  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Pomyślałem sobie wczoraj że przecież nigdy nie deklarowałem, że moje Opowieści będą traktować tylko o sprawach morskich – chociaż na 157 opublikowanych historii (już 157, nie do wiary!), dokładnie 157 to sprawy związane z morzem. Po dłuższych obliczeniach wyszło mi, że jest to mniej więcej 100 procent :-)

Postanowiłem zrobić mały skok w bok i opisać historię LOTNICZĄ, znaną mi i intrygującą od lat.

Opowieść 157

„LADY BE GOOD”

4 kwietnia 1943 w godzinach popołudniowych z bazy lotniczej Soluch pod Benghazi w Libii, wystartowało 25 amerykańskich bombowców typu B-24 Liberator. Celem nalotu był port w Neapolu. Lot tam i z powrotem planowano na dziewięć godzin, ale samoloty 376 Grupy Bombowej miały paliwa aż na godzin dwanaście. Jeden z bombowców miał wymalowany na nosie numer 64, a pod prawymi oknami kabiny pilota widoczna była własna nazwa samolotu „Lady be good” (tytuł musicalu Gershwina). Był to pierwszy bojowy lot tej załogi, która przybyła do Afryki zaledwie 16 dni wcześniej.

Nalot miały przeprowadzić dwie fale bombowców: najpierw dwunastu, a krótko potem pozostałych trzynastu. Jednym z tej trzynastki był Liberator „Lady be good”.



Silny wiatr i unoszące się w powietrzu masy piasku spowodowało tak wielką penetrację piasku do silników, że aż dziewięć bombowców z drugiej fali musiało zawrócić do bazy. Teraz „64” leciała już tylko w towarzystwie trzech maszyn.

Samoloty zjawiły się nad Neapolem o 19:50, lecąc na wysokości 7600 metrów. Z powodu fatalnej widoczności jednak lotnicy zmuszeni byli zrezygnować z bombardowania portu, kierując się na cel zastępczy, który znajdował się na samym początku trasy powrotnej. Jednakże jedynie dwa Liberatory zrzuciły tam swe bomby, bo dwa pozostałe – nie widząc dokładnie celu – pozbyły się swego ładunku dopiero po zrzuceniu go do morza.

„Lady be good” wracała samotnie. O 12:12 dowodzący maszyną porucznik William J. Hatton zameldował że jego automatyczny naprowadzacz nie działa, w związku z czym prosi bazę o wysłanie sygnału naprowadzającego. Nie wysłano go jednak, ponieważ dowódca bazy uznał, że może to być sztuczka Niemców! Gdy Liberator jednakże znajdował się już blisko Soluch wystrzelono z ziemi rakiety mające zwrócić uwagę lotników, ale nikt z załogi samolotu ich nie dostrzegł!

Przez dwie kolejne godziny samolot leciał w głąb pustyni, tracąc w końcu wszelką orientację co do swego położenia. Wobec kończącego się paliwa i braku możliwości bezpiecznego wylądowania w nocy i na nieznanym terenie, o godzinie drugiej na rozkaz dowódcy siedmioosobowa załoga wyskoczyła na spadochronach. Pozbawiony załogi samolot przebył w powietrzu jeszcze 26 kilometrów zanim płasko lecąc sam wylądował, rozbijając się tylko w pewnym stopniu. Jeden z silników pracował aż do chwili zderzenia z piaskiem.

Rankiem na poszukiwania zaginionego bombowca wyruszyły z bazy w Soluch liczne maszyny, ale żadna z nich nie zaleciała wystarczająco daleko, aby zauważyć szczątki „Liberatora”. Po paru dniach zniknięcie samolotu zamknięto konkluzją „Zaginieni w akcji” i taką informację otrzymały rodziny lotników. No cóż, jak to na wojnie…

***

Mijały lata, a rodziny wreszcie pogodziły się z myślą, że ich bliscy już dawno nie żyją. I nagle gruchnęła wiadomość o odnalezieniu „Lady be good”! Dokonała tego 9 listopada 1958 roku grupa brytyjskich nafciarzy. Zawiadomili oni natychmiast o swoim odkrycie amerykańska bazę lotniczą w Libii – Wheelus Air Base – ale nie poskutkowało to żadną akcją ze strony Amerykanów! Jak stwierdzili, w tym rejonie nie stracono nigdy żadnego samolotu, więc znaleziony wrak nie może być ich. Wprawdzie Brytyjczycy mówili o amerykańskich znakach rozpoznawczych, ale co tam cywilni Angole mogli o tym wiedzieć... Zaskoczeni taką reakcją nafciarze zaznaczyli miejsce znaleziska na mapie, pozostawiając na przyszły rok dokładniejsze zbadanie sprawy.

27 lutego 1959 roku do wraku samolotu dotarł kolejny brytyjski nafciarz, Gordon Bowerman. Miejsce znajdowało się aż o 710 kilometrów od Soluch! Wreszcie Amerykanie z Wheelus Air Base poszli po rozum do głowy i wysłali na miejsce swoich ludzi. Zastali przełamanego na dwie części Liberatora i to całkiem nieźle zachowanego. Działały karabiny maszynowe – sprawdzono to przez naciśnięcie spustu - a także radiostacja, oczywiście po podłączeniu jej do prądu. Znaleziono także trochę wody i jedzenia. Herbata w termosie wciąż nadawała się do picia!

Poszukiwania ludzkich szczątków w kadłubie maszyny oraz w najbliższej okolicy okazały się bezowocne. Nie było także spadochronów, co od razu z grubsza wyjaśniło Amerykanom przebieg wypadków. Znaleziony na miejscu dziennik lotu prowadzony przez nawigatora porucznika Haysa, kończył zapis na Neapolu. To był pierwszy bojowy lot porucznika...

Teraz ruszyła szeroko zakrojona akcja mająca na celu odnalezienie zwłok załogi. Prowadzono ją w dużym promieniu od samolotu, trafiając wreszcie na trop. O 31 kilometrów na północ od samolotu znaleziono strzałkę zrobioną z butów, a do zrobienia kolejnych użyto przygniecionych kamieniami spadochronów: wszystkie strzałki pokazywały na północny zachód. Urwały się one jednak na skraju libijskiej pustyni Calanscio. Od tego miejsca i tej chwili żadne dalsze poszukiwania nie przynosiły nowych odkryć. Z powodu wyjątkowo ciężkich warunków atmosferycznych akcję odwołano.

I znowu na scenie pojawiają się brytyjscy nafciarze. W lutym 1960 roku znaleźli szczątki pięciu lotników o 137 kilometrów na północ od rozbitego samolotu. Leżały blisko siebie, otoczone licznymi przedmiotami. Wśród nich znajdował się dziennik drugiego pilota „Lady be good”, porucznika Roberta Tonera! Opowiedział on wszystko o tragicznych losach załogi ...

Niedziela, 4 kwietnia 1943
Neapol - 28 miejsc (? – A.K.) - wszystko się pomieszało – zgubiliśmy się podczas powrotu, koniec paliwa, wyskoczyliśmy, wylądowaliśmy na pustyni o 2 nad ranem, nikt nie jest poważnie ranny, nie możemy znaleźć Johna (John S. Woravka – bombardier), pozostali obecni.

Poniedziałek 5
Rozpoczynamy marsz na północny-zachód, wciąż nie ma Johna, kilka racji żywnościowych, pół manierki wody, jedna nakrętka wody dziennie, słońce silnie grzeje. Miły wiatr z północnego zachodu. Noc bardzo zimna, bez snu. Odpoczywamy i idziemy.

Wtorek 5
Odpoczynek o 11:30, słońce bardzo grzeje, bez wiatru, spędziliśmy popołudnie w piekle, nie ma samolotów itd, odpoczywaliśmy do 17:00. Odpoczywaliśmy i szliśmy całą noc. 15 minut w drodze, 5 odpoczynku.

Środa, 7 kw. 1943
Ta sama rutyna, wszyscy słabną, nie możemy iść długo, modlimy się cały czas, anowu po południu bardzo gorąco, piekło. Nie możemy spać, wszystko boli od leżenia na ziemi.

Czwartek 8
Atakujemy piaskowe diuny, bardzo wynędzniali, dobry wiatr ale ciągłe wianie piasku, każdy teraz bardzo słaby, myślę że Sam (Samuel R. Adams – strzelec) i Moore (Vernion L. Moore - strzelec i asystent radiooperatora) mają dosyć. Oczy La Motte (Robert LaMotte - radioperator) uciekają, pozostałych oczy też są niedobre (widać po nich zły stan organizmu – A.K.). Wciąż idziemy na północny zachód.

9 kwietnia porucznicy Hatton, Toner, Hays i sierżanci Adams i LaMotte kończą marsz, zbyt wycieńczeni aby iść. Sierżanci Shelley, Moore i Ripslinger idą na północ w nadziei na ratunek. Porucznik Toner nadal notuje:

Piątek 9
Shelly (z wycieńczenia nieprawidłowo napisał nazwisko kolegi), Rip (Ripslinger), Moore oddzielili się i próbują uzyskać pomoc, reszta z nas bardzo słaba, niedobre oczy, bez kroku, wszyscy chcemy umrzeć. Nadal (pijemy) bardzo mało wody. W noce około 35 (Farnheita = 1,5 stopnia C), dobry północny wiatr, zostawiliśmy jeden spadochron.

Sobota, 10 kw. 1943
Wciąż modlimy się o ratunek. Żadnego znaku ani niczego, trochę ptaków, dobry wiatr z północy. Naprawdę bardzo słaby, nie mogę iść. Wszystko boli, nadal chcemy umrzeć. Noce bardzo zimne, bez snu.

Niedziela 11
Wciąż czekamy na ratunek, wciąż się modlimy. Złe oczy, tracimy wagę, rozglądamy się wokół, dalibyśmy radę mając wodę, tylko aby zwilżyć język, mamy nadzieję na ratunek wkrótce, nie odpoczywamy, wciąż to samo miejsce.

Poniedziałek 12
Jeszcze nie ma pomocy, bardzo zimna noc.

I to był ostatni wpis…

Zaczęto teraz szukać szczątków silniejszej trójki, która poszła na północ. Sierżant sztabowy Guy E. Shelley znaleziony został o 34 kilometry na północ od piątki która nie miała już sił iść. Sierżant Harold J. Ripslinger dokonał niezwykłego, szkoda tylko że bezowocnego wyczynu – jego szczątki znaleziono aż 141 kilometrów za ciałem Shelleyem: łącznie – praktycznie bez wody – przeszedł aż 175 kilometrów! Ciała radioperatota Moore nigdy nie znaleziono.

Doczesne szczątki ośmiu lotników przetransportowano do USA, gdzie urządzono im uroczysty pogrzeb. Wrak samolotu przewieziony został do Wheelus Air Base, skąd część elementów przerzucono następnie do Stanów, celem przeprowadzenia badań technologicznych.



Załoga „Lady be good”


Trasa lotu


Wrak samolotu
, , ,
, , , , ,
,

Elementy wyposażenia załogi
,

Notatnik Tonera


Znalezione pięć pierwszych ciał przykryto flagami USA


Wrak samolotu po przewiezieniu go do Wheelus Air Base
, ,

--

Post zmieniony (11-04-20 11:10)

 
19-07-14 23:24  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 158

EKSPLOZJA W ZATOCE BANTRY

Czterdzieści tysięcy ton ropy wciąż jeszcze znajdowało się w zbiornikach francuskiego zbiornikowca "Betelgeuse". Dwukrotnie większą ilość ładunku rodem z Zatoki Perskiej wypompowano już do zbiorników terminalu wyspy Whiddy leżącej w zatoce Bantry, w południowo-zachodniej części Irlandii.

W trakcie przeładunku, ósmego stycznia 1979 roku o pierwszej w nocy ogromnym, bo wypierającym 121.430 ton statkiem szarpnęła potężna eksplozja. W jednej chwili kadłub rozerwany został na dwie części. Po chwili nad powierzchnie wody wystawały tylko sterczące w górę dziób i rufa statku. Na powierzchnię morza natychmiast zaczęły wypływać ogromne ilości ropy.

Wybuch, a następnie ogromne jęzory ognia spowodowały także poważne straty na samym terminalu. Szczęściem w nieszczęściu nie naruszonych zostało 16 wielkich lądowych zbiorników, wypełnionych już ropą. Połówki rozerwanego zbiornikowca osiadły na dnie tak szybko, że pomimo iż pokład częściowo wystawał wciąż ponad powierzchnię wody, nie ocalał na nim nikt!

Oprócz czterdziestu dwóch marynarzy gwałtowną śmiercią zginęli także żona statkowego piekarza oraz siedmiu Irlandczyków, pracowników terminalu. Podmuch eksplozji był tak silny, że zatrząsnął każdym domem na wyspie. Wzbijające się na 200 metrów w niebo płomienie widziano z odległości ponad 30 kilometrów, a na wyspie było jasno jak w dzień.

Szczątki wraka płonęły jeszcze przez 24 godziny, aż wreszcie ogień wygasł samoistnie. Rozgrzane blachy promieniowały jednak nadal tak straszliwym gorącem, że nie dawało to żadnych możliwości wylądowania na szczątkach celem ich zbadania. Pomimo wygaśnięcia ognia, wrak okrywał wciąż gęsty, czarny dym. Rankiem 9 stycznia całkowicie zatonęła wypalona rufa, podczas gdy część dziobowa wciąż wystawała pod kątem 30 stopni ponad lustro wody.

Po starannych przygotowaniach, po kilku tygodniach rozpoczęto wypompowywanie z ocalałych zbiorników resztek ropy. Ze względów bezpieczeństwa operacja przebiegała bardzo wolno. W lutym dziobowa sekcja "Betelgeuse" została odholowana z miejsca tragedii, a następnie wyciągnięta na Atlantyk, gdzie zatopiono ją przy pomocy kilku ładunków wybuchowych.

W końcu sierpnia udało się jeszcze podnieść większą część zatopionej sekcji śródokręcia, przenosząc kawałkami na plażę wyspy. Pozostałe jeszcze na dnie fragmenty były mocno poszarpane, ale w końcu udało się umieścić je na pontonach, skąd trafiły do stoczni złomowej. Jako ostatnie - bo dopiero 1 lipca 1980 roku - wydobyto szczątki rufy. Także i one traf iły do hutniczego pieca.

Teraz do pracy przystąpili prawnicy. Dopiero w marcu 1985 roku ogłoszono całkowity koszt strat dla "Betelgeuse". Wynosiły one - bagatela - 120 milionów dolarów, z czego lwią część stanowiły angielskie roszczenia wobec właściciela statku. Żadne jednak pieniądze nie mogły wrócić życia pięćdziesięciu ofiarom tragicznej nocy.

„Betelgeuse”


i koniec kariery statku
, , ,

--

Post zmieniony (11-04-20 11:10)

 
19-07-14 23:25  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 159

MGŁA

Duży, bo mierzący ponad 135 metrów amerykański statek „Waesland” armatora Red Star Line rozpoczynał swój kolejny, rutynowy rejs z Liverpoolu do Filadelfii 8 marca 1902 roku. Oprócz ładunku drobnicy statek miał na burcie 82 pasażerów – głównie skandynawskich emigrantów - i 89 członków załogi.

Już od chwili wyjścia z portu statek poruszał się wyjątkowo ostrożnie, a to z powodu niezwykle gęstej mgły. Około północy „Waesland” znajdował się w pobliżu walijskiej wyspy Anglesey. Pasażerowie i wolni od służby marynarze już dawno leżeli w objęciach Morfeusza. Nie mieli możliwości więc zobaczyć wyłaniającego się nagle z nocnej mgły parowca „Harmonides”, którego dziób celował wprost w sam środek ich statku.

Wachtowi obu statków w jednej straszliwej chwili uświadomili sobie, że zderzenie jest nieuniknione. Po kilkunastu sekundach dziób „Harmonidesa” wbił się wprost w kabinę intendenta, który niewytłumaczalnym zupełnie przypadkiem wyszedł z tego cało!

Mając solidnie rozdartą burtę, „Waesland” skazany był na zagładę. Woda błyskawicznie zaczęła zalewać wnętrze statku. Szczęśliwie morze był wyjątkowo spokojne.

Pokład zaroił się ludźmi, najczęściej noszących na sobie jedynie nocne koszule. Wszyscy rzucili się do szalup. Szczęśliwie zdecydowana postawa oficerów i marynarzy powstrzymywała skutecznie jakiekolwiek oznaki paniki. Tylko tego brakowało w takiej sytuacji…

Obsadzano sprawnie szalupy, jakkolwiek śmierć i tak wzięła co swoje. Podczas opuszczania obsadzonej przez 12 ludzi szalupy numer 1 poślizgu dostała rufowa lina łącząca ja z żurawikiem, co spowodowało, że łódź z impetem przechyliła się na dziób, wisząc teraz w pionowej pozycji. Cała dwunastka wypadła z impetem do morza. Wśród nich było martwe ciało młodego Amerykanina z Texasu, który z impetem rozbił głowę o burtę łodzi. Drugą śmiertelną ofiarą była Emmett, mała córeczka podróżującego wraz z nią ojca, pastora kościoła anglikańskiego.

Sprawca całego nieszczęścia, „Harmonides” stał niewidoczny za ścianą mgły, ale rozlegające się z jego pokładu gwizdki wskazywały kierunek szalupom.

W dwadzieścia minut po kolizji „Waedsland” zaczął pogrążać się w morzu. Kapitan Apfield z garścią oficerów odbił od burty tonącego statku szczęśliwie na tyle wcześnie, że potężna eksplozja rozpalonych kotłów do których wdarła się morska woda, nie przyniosła nikomu żadnej szkody. Rozerwany wybuchem kadłub natychmiast położył się na burtę i błyskawicznie zatonął.

Szalupa po szalupie zdawała swoich rozbitków na „Harmonidesa”, na którego pokładzie spotkali się z wyjątkowym wręcz współczuciem. Załoga statku oddawała swoje własne ubrania, aby tylko znajdujący się w półnegliżu ludzie mogli okryć przemarznięte ciała. Jednocześnie załoga sprawdzała starannie stan własnej jednostki, ale na szczęście uszkodzenia nie okazały się specjalnie groźne. Woda wprawdzie zalała dziobowe pomieszczenia, ale solidna wręga z przodu kotłowni nie pozwalała na zalewanie kolejnych przedziałów.

Po upewnieniu się, że nikt żywy nie pozostał na wodzie, „Harmonides” ppomalutku, żeby nie nadwerężać kadłuba skierował się ku swemu portowi docelowemu, Liverpoolowi. Gdy wreszcie napotkano łódź pilotową, natychmiast przekazano na nią hiobowe wieści. Łódź pomknęła całą parą do lądu, skąd wysłano pilny telegram do Liverpoolu. Gdy parowiec wszedł do rzeki Mercy, czekały już mu tam z pomocą holowniki. Dokładnie po 28 godzinach od chwili kolizji, „Harmonides” rzucił cumy.

Armator „Waeslanda” natychmiast zajął się rozbitkami nie bacząc na koszty. Wszystkich zakwaterowano w znakomitych warunkach, zaopatrując w żywność i napoje. Rozbitkowie stracili przecież literalnie wszystko co ze sobą mieli, w tym także pieniądze.

W wywiadach dla prasy pasażerowie z najwyższym uznaniem wypowiadali się o kwalifikacjach i poświęceniu załogi „Waeslanda”. Nikt z nich nie zszedł do żadnej szalupy przed pasażerami, chyba że była to akurat obsada danej łodzi.

„Waesland” przed przebudową, jeszcze jako „Russia”


„Waesland” oraz dwa zdjęcia z pokładu statku
, ,

--

Post zmieniony (11-04-20 11:11)

 
20-07-14 22:22  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Andrzej Px48 



Na Forum:
Galerie - 5


 - 1

Widzę (czytam) szanowny Autorze ,że rok 1900 z przyległościami to Twój konik. A może coś z czasów ,,wrednej" dla pewnych kręgów komuny? Np.tragedia BRDY.

--

Jak czytać skrót PKP---Poczekaj Kiedyś Przyjadę.

 
21-07-14 08:17  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 160

CENA PYCHY

Zebrane na nabrzeżu w Sydney tłumy wiwatowały na cześć wpływającego do portu parowca "Monumental City". Statek kończył właśnie rozpoczętą 17 lutego 1853 roku w San Francisco podróż, będąc pierwszym, który przebył Pacyfik bez pomocy żagli! Rejs trwał ponad dwa miesiące i właśnie teraz - 23 kwietnia - statek wpisywał się na stałe do historii żeglugi.

Inauguracyjny rejs odbyty tylko dzięki maszynie parowej był o tyle ważny, że oznaczał nadejście ery połączeń wiarygodnych jeśli chodzi o punktualność i regularność. Dla parowców nic nie znaczyła morska cisza, tak bardzo niekiedy dająca się we znaki żaglowcom. A Australia była warta owej niezawodnej łączności, jako że przeżywała wówczas złotą gorączkę: tysiące i tysiące ludzi wyruszało na piąty kontynent, aby spróbować szczęścia na złotonośnych terenach.

Oprócz połączeń ze światem zewnętrznym, potrzebne były teraz także niezależne od kapryśnego wiatru statki chodzące regularnie wzdłuż wybrzeży Australii, tym bardziej, że niezagospodarowane wnętrze kontynentu sprawiało ogromne kłopoty dla wszelkich podróży lądowych. Do takiej właśnie służby przeznaczony został "Monumental City”.

Skierowanym na regularną trasę Melbourne-Sydney statkiem dowodził Amerykanin W.H. Adams, ten sam, który przyprowadził go pamiętnym rejsem z San Francisco, Kilka pierwszych tygodni na nowej służbie minęło bez godnych odnotowania wydarzeń, aż nadszedł w końcu 14 maja 1853 roku.

Wiatr wiał z idealną siłą i w idealnym kierunku, toteż dla oszczędzania węgla zastopowano maszynę, podnosząc jednocześnie żagle. Wieczorem do spacerującego po pokładzie kapitana Adamsa podszedł podróżujący jako zwykły pasażer kapitan marynarki australijskiej o nazwisku Whyte, doskonale znający te wody. Powiedział on Adamsowi, iż jego zdaniem statek idzie zbyt blisko lądu. W odpowiedzi nie usłyszał niczego sensownego. Niby dlaczego jakiś tam Australijczyk miałby pouczać Amerykanów jak należy nawigować? "Monumental City" szedł dalej niezmienionym kursem. Mijały godziny.

Piętnastego marca o 3:45 nad ranem okazało się, że ów bezczelny Australijczyk miał niestety rację. Statek pod pełnymi żaglami wszedł na skały wyspy Tullaberga!

Adams polecił zdjąć żagle i ściąć u podstawy pęknięty przedni maszt, ale zaaferowani marynarze w pośpiechu ścięli także dodatkowo... maszt główny, który waląc się na burtę naruszył konstrukcję statku. To kuriozalne wydarzenie przyniosło po kilku godzinach przełamanie się "Monumental City" na pół.

Ponieważ pogoda była zadowalająca, postanowiono poczekać do rana z ewakuacją pasażerów na ląd. Ale pogoda nagle zmieniła się... Nie jest wiadome, dlaczego kapitan nie rozkazał przewieźć na ląd przede wszystkim kobiet i dzieci. Cała akcję rozpoczęto od próby dotarcia szalupą na brzeg marynarza z liną. po kilku próbach przedsięwzięcie udało się.

Silny przybój utrudniał opuszczanie szalup i w rezultacie udało się to zrobić bezpiecznie tylko w jednym przypadku: pozostałe rozbiły się o skały, zabierając ze sobą na dno część wypełniających je ludzi. Kapitan polecił pasażerom i załodze próbować dotrzeć na plażę wzdłuż rozciągniętej liny. Zrobiła to jedynie większość załogi i część co odważniejszych pasażerów, a w końcu na lądzie znalazł sie także sam Adams, pozostawiając na wraku licznych bezradnych i zrozpaczonych ludzi.

Nie widząc w końcu szansy na uratowanie życia także ci najsłabsi próbowali skorzystać z pomocy liny, ale znakomitą większość zmywały i topiły wzburzone fale. Wreszcie nadwerężony kadłub miał już dosyć, pękając na pół. Kolejnych rozbitków zmiotło do wzburzonego morza, gdzie czekała na nich jedynie śmierć przez utonięcie.

Gdy po kilku dalszych godzinach na wraku nie pozostał już nikt żywy, policzono ocalałych. Bilans katastrofy przedstawiał się fatalnie: z 87 obecnych na pokładzie osób utonęło aż 33, w tym Peter Stroebed, właściciel statku. Ocalało 54 osób, w tym aż 42 z 45 członków załogi. Z 42 pasażerów życie uratowało zaledwie 12. Wśród tej grupy nie było żadnej kobiety ani dziecka...

Po katastrofie w prasie Melbourne i Sydney ukazało się sporo listów domagających się postawienia przed sądem kapitana i oficerów z „Monumental City”.

Tymczasem to na żądanie kapitana Adamsa zaczęła działać śledcza instytucja Steam Navigation Board of Inquiry. Niestety na rozprawie pojawili się jedynie świadkowie powołani przez Adamsa i zeznający na jego korzyść! Nie wiadomo jak to on załatwił, ale fakt był faktem że np. jeden z młodszych stewardów publicznie się żalił, iż „Chciałem pojawić się jako świadek, ale nie dostałem wezwania... kapitan wezwał jedynie tych świadków, których sam chciał.”

No i w rezultacie sprawę zamknięto bez wskazania winnych...


Fragment wraku „Monumental City”. Wrak traktowany jest obecnie jako wielkiej klasy ciekawostka dla płetwonurków


Na pobliskiej wyspie Gabo postawiono najpierw drewniany, a w 1862 kamienny obelisk upamiętniający katastrofę


--

Post zmieniony (11-04-20 11:12)

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 38 z 121Strony:  <=  <-  36  37  38  39  40  ->  => 

 Ten wątek został zamknięty 


© konradus 2001-2024