Akra
Na Forum: Relacje w toku - 2 Relacje z galerią - 5
- 2
|
Opowieść 143
MAPA JEST NIEPOTRZEBNA!
NRD-owska stocznia w Wismarze zbudowała dla Związku Radzieckiego pomiędzy 1964 a 1972 rokiem serię pięciu „poetyckich” statków pasażerskich: „Michaił Lermontow”, „Iwan Franko”, „Taras Szewczenko”, „Aleksander Puszkin” i „Szota Rustaweli”. Jeden z nich zakończył swą karierę w nader dramatycznych okolicznościach. To „Michaił Lermontow”, ostatni z serii.
Statek rozpoczął od kursowania w charakterze liniowca pomiędzy Leningradem a Nowym Jorkiem. Ponieważ jednak w 1980 roku prezydent Reagan – w związku z radziecką inwazją na Afganistan - zablokował statkom z sierpem i młotem na kominie prawo wejścia na wody terytorialne Stanów, armator wysłał statek poza Europę, dla wykonywania klasycznych rejsów wycieczkowych z turystami na pokładzie. „Michaił Lermontow” miał wszystkie kabiny tej samej klasy – jakżeby w kraju robotników, chłopów i inteligencji pracującej można było dzielić ludzi na lepszych i gorszych! – mogących pomieścić 750 pasażerów. Załoga liczyła 220 ludzi.
Standard owych ujednoliconych kabin był jednak zbyt niski jak na wymagania rozpuszczonych kapitalistów i dlatego w 1982 roku wydano 15 milionów dolarów na podwyższenie standardu. Każda z kabin otrzymała własną łazienkę, a pomieszczenia ogólnodostępne pięknie udekorowano. Czarny „atlantycki” kadłub przemalowano na biało. Marketingiem całego przedsięwzięcia zajęła się brytyjska specjalistyczna spółka CTC Cruisers.
Statek wysłano aż na antypody. Szóstego lutego 1986 roku statek pod dowództwem kapitana Władysława Worobiowa wyszedł z Sydney w swój kolejny jedenastodniowy rejs po portach Nowej Zelandii. Tym razem nie było kompletu pasażerów: jedynie 372 osoby wykupiło bilety. Statek odwiedził Auckland i Taurangę a na końcu stolicę Nowej Zelandii, Wellington. Wszystkie trzy porty leżały (i leżą nadal!) na Północnej Wyspie.
16 lutego statek opuścił port, kierując się poprzez Cieśninę Cooka na północ, żeby następnie skręcić ostro w lewo wchodząc w Cieśninę Królowej Szarloty, skąd prosta już droga wiodła do kolejnego portu na turystycznej trasie, Picton. Pierwszego portu leżącego już na Wyspie Południowej.
Podczas krótkiego bo siedmiogodzinnego postoju turyści zwiedzili miasto i okolice. Tym razem „Michaił Lermontow” obrał kurs na Zatokę Milforda w południowo-zachodnim rejonie Południowej Wyspy. Na mostku znajdował się pilot Don Jamison, kapitan portu w Picton który nie zszedł ze statku na zwykłym miejscu, czyli przy mijanej po drodze Wyspie Długiej (Long Island).
Jamison miał tylko pobieżną znajomość wód w sąsiedztwie Picton, a do tego brakowało mu doświadczenia przy pilotowaniu tak dużego, bo długiego na prawie 176 metrów i mającego 19.872 GRT statku. Był jednak na tyle zadufany w sobie, że prowadził statek nie korzystając z mapy!
Wycieczkowiec szedł w kierunku Przylądka Jackson w silnym deszczu i przy wietrze dmącym z szybkością 46 kilometrów na godzinę. Jamison zbliżył statek do brzegu aby mogli podziwiać jego piękno nieliczni wytrwali, twardo stojący na pokładzie pasażerowie. Poprzez ścianę ulewy niewiele zresztą było widać, więc manewr pilota był absolutnie zbędny. W odległości około jednej mili od przylądka Jamison zdecydował poprowadzić statek wąskim przejściem pomiędzy przylądkiem a skałą zwaną Lighthouse Rock.
Kapitana Worobjewa nie było wtedy na mostku. Rosyjski oficer wachtowy wprawdzie nieśmiało napomknął o niepotrzebnym ryzyku, ale Jamison odpowiedział mu arogancko że statek ma zanurzenie 8,23 metra, podczas gdy przejście jest głębokie na 10,5-12 metra. Gdyby spojrzał na mapę dostrzegłby, że wprawdzie przejście ma od 12 do 18 metrów, ale też że znajdują się w nim podwodne skały. Nawet gdyby znał położenie każdej z nich, manewrowanie pomiędzy skałami tak dużym statkiem byłoby szalenie trudne, o ile wręcz nie niemożliwe.
Pycha szybko została ukarana. O 17:37 idący z szybkością 15 węzłów statek uderzył prawą stroną części dziobowej w podwodną skałę. Poszycie poniżej linii wodnej zostało punktowo rozerwane, a do trzech przedziałów statku zaczęła się wlewać woda. Samo w sobie nie było to dla statku bardzo groźne, bo nawet przy trzech zalanych przedziałach statek zachowałby pływalność, ale wstrząs przy zderzeniu odkształcił wodoszczelne drzwi graniczące z zalewanymi przedziałami, nie pozwalając na ich odcięcie.
Na mostek nadszedł kolejny meldunek, tym razem z pomieszczenia generatorów, znajdującego się spory kawałek za uszkodzonym poszyciem. Wstrząs naderwał przednią wręgę, na skutek czego woda zaczęła zalewać pomieszczenie. Nagle na całym statku zabrakło prądu.
Kapitan był już na mostku. Mocno uszkodzony statek wlókł się teraz za radą pilota na mieliznę w Zatoce Gore i w końcu udało się. „Michaił Lermontow” znieruchomiał, oparty o dno. Tyle że z braku prądu nie można było opuścić kotwic... przypływ zabrał statek ze zbawczej mielizny w kierunku głębszej wody. Dodatkowo uszkodzone drzwi wodoszczelne ustąpiły wreszcie całkowicie pod naporem wody, co przyspieszyło przebieg wydarzeń.
O 18:03 statek nadał MAYDAY, prosząc o ratunek. Był to ewenement z uwagi na radziecką politykę typu „w ZSRR nigdy nic złego się nie dzieje, u nas katastrof niet!”. W ramach owego nonsensownego przemilczania nawet znanych wszystkim faktów, nie poinformowano pasażerów o zderzeniu i obecnej sytuacji ani też nie poinstruowano, co mają robić! Część pasażerów zorientowała się że cos jest nie tak dopiero wtedy, gdy ujrzała rosyjskich marynarzy w kamizelkach ratunkowych. Im nikt nie kazał tego zrobić. Puszczono za to przez głośniki informację że kolacja opóźni się o godzinę, za to przedłuży się trwająca obecnie degustacja win. Orkiestra grała zupełnie jak na „Titanicu”, a degustacja trwała aż do chwili, gdy kieliszki zaczęły zjeżdżać z przechylonych stołów.
Teraz skrajnie już wystraszeni pasażerowie zaczęli domagać się od załogi ewakuacji, ale przez szereg godzin żądanie to po prostu pomijano milczeniem! Może zresztą załoga wiedziała co robi, bo zarówno szalupy, tratwy i wiele z kamizelek były w opłakanym stanie. W końcu z wielkim ociąganiem polecono pasażerom zajmować miejsca w środkach ratunkowych.
Tymczasem na pozycję „Michaiła Lermontowa” szedł zaalarmowany sygnałem MAYDAY gazowiec „Tarihiko”. Wkrótce radziecki kapitan kazał wysłać informację, że żadna asysta nie jest potrzebna (u nas katastrof niet!), ale dowodzący „Tarihiko” kapitan Reedman postanowił na własne oczy sprawdzić sytuację. Jakże mądra była to decyzja!
W zapadającym zmroku gazowiec zbliżył się do wycieczkowca, wokół którego unosiły się szalupy i tratwy. O 20:45 „Tarihiko” zaczął przyjmować na swój pokład pierwszych rozbitków. Wkrótce nadeszły kolejne statki.
O 22:45 „nie potrzebujący pomocy” statek leżał już 40 stopni na burcie i w dwanaście minut później poszedł na dno głębokiej w tym miejscu na 30 metrów zatoki. Pomimo mocno opóźnionej ewakuacji uratowano wszystkich poza jednym z mechaników, który musiał utonąć wewnątrz statku, jako że nigdy nie znaleziono jego ciała. Jedenastu pasażerów odniosło obrażenia podczas ewakuacji.
Nowozelandczycy nie zdecydowali się na formalne dochodzenie. Jamison jako jedynie usprawiedliwienie powiedział że czuł się tego dnia wyczerpany fizycznie i psychicznie, ponieważ w poprzednich miesiącach tydzień w tydzień pracował po 80 godzin. Nie zabierał już nigdy potem więcej głosu na temat katastrofy. Zdał swoją licencję pilotową – zresztą kto chciałby teraz korzystać z jego usług?
Z kolei rosyjskie władze zarządziły przeprowadzenie śledztwa, po czym głos zabrał sąd. Uznając jako głównego winnego „pilota-innostranca”, obciążyli także odpowiedzialnością kapitana Worobiewa, skazując go na cztery lata więzienia.
Wraku nie wydobyto, za to w ciągu następnych dwóch miesięcy dokładnie opróżniono jego zbiorniki paliwowe.
„Michaił Lermontow” jeszcze na atlantyckim szlaku
i w charakterze wycieczkowca
,
Tonący statek
, ,
W takiej pozycji leży wrak „Michaiła Lermontowa”
--
Post zmieniony (11-04-20 10:57)
|