KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok rozszerzony (50 postów/stronę)  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 30 z 121Strony:  <=  <-  28  29  30  31  32  ->  => 
04-07-14 08:07  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 130

PAMIĘTNY RANEK

Wojna na Pacyfiku kończyła się, ale w maju 1945 roku Japończycy nadal próbowali odwlec jej koniec kontynuując zażarte ataki samobójczych lotników. W starciu ze znakomitymi i licznymi okrętami US Navy kamikadze ginęli setkami, ale i zadawali przy okazji straszliwe ciosy.

Wieczorem 10 maja dwa amerykańskie niszczyciele „Evans" i „Hugh W. Hadley" osiągnęły wyznaczony rejon na północny wschód od Okinawy. Tak jak wiele innych okrętów, stanowiły one element sieci radarowego ostrzegania. Ale oznaczało to także, iż mogą jako pierwsze stać się obiektem ataku kamikadze.

Oba niszczyciele dołączyły do przybyłych już wcześniej trzech okrętów desantowych. Minęły zaledwie minuty, gdy rozległy się dzwonki alarmowe. Artylerzyści obsadzili działa i wkrótce otworzyli ogień do samotnego japońskiego bombowca. Głośne „Hurray!" było świadectwem łatwego zwycięstwa, gdy samolot ciągnąc za sobą smugę czarnego dymu zwalił się w wodę. Nadchodził zmrok.

Jedenasty maja rozpoczął się nisko rozścieloną mgiełką. Była ona jednak mocno niewystarczającą osłoną przed ewentualnymi atakami. O 7.40 kolejny japoński bombowiec wyskoczył z chmury i zanurkował ostro ku „Hugh W. Hadleyowi". Oba niszczyciele otworzyły gwałtowny ogień i po chwili artylerzyści mogli odnotować kolejny sukces. W rzeczy samej pojedynczy kamikadze nie mieli zbyt wielkich szans w ataku na dwa dobrze uzbrojone, nowoczesne niszczyciele.

Radarzyści meldowali teraz o dużej grupie nadciągających samolotów. O 55 mil na północ przemieszczało się w kierunku okrętów aż 156 kamikadze! Ku wrogowi pomknęło natychmiast dwanaście amerykańskich myśliwców. Zaledwie dwanaście...

Po niewielu minutach z pokładów dostrzeżono zbliżające się samoloty z charakterystycznym znakiem czerwonego słońca. Lufy podniosły się ku górze i po chwili okręty postawiły gęstą zaporę przeciwlotniczą. Niszczyciele nabierały gwałtownie prędkości widząc swą szansę jedynie w sile ognia i ostrym manewrowaniu. Przeciwlotniczy ogień był zdumiewająco celny i wkrótce samolot za samolotem zaczęły zwalać się do morza.

„Evan” miał swój dobry dzień. Przez ponad godzinę niszczyciel zestrzelił aż 15 kamikaze, sam nie ponosząc żadnego szwanku. Ale Japończyków było zbyt wielu. Jak relacjonował później lekarz okrętowy niszczyciela „...gromady samolotów nadciągały ze wszystkich kierunków. Nasze działa strzelały tak gwałtownie, że trzeba było wymieniać wyczerpanych ładowniczych.”

Po godzinie i 13 minutach zestrzeliwania wszystkich atakujących samolotów „kamikadze-artysta" wymanewrował ogień zaporowy, przechylił na skrzydło i rozbił z lewej strony dziobu. Dziura na linii wodnej spowodowała zalanie jednego z pomieszczeń załogowych. Następnie w krótkich odstępach nadeszło drugie, trzecie i czwarte uderzenie". Drugie i trzecie spowodowało krytyczne uszkodzenia „Evansa". Czwarty samolot, typu Oscar, spowodował z kolei groźny pożar, w którym dodatkowo eksplodowały bomby samobójcy. W wyniku wybuchu w rufowej maszynowni, natychmiast zalała ją wodą. Nikt z obsady nie ocalał.

W czasie ataku podmuch eksplozji wyrzucił do wody Johna Gilpina, jednego z oficerów. Bez wahania skoczył mu na ratunek marynarz Macciocca. Utrzymując z wysiłkiem rannego, oszołomionego Gilpina na powierzchni, doczekał się wreszcie ratunku ze strony okrętu desantowego. „Evans" stał nieruchomo. Marynarze gasili rozległe pożary, podczas gdy ocalałe działa wciąż strzelały ku uparcie atakującym Japończykom. Kolejny kamikadze spadał w kuli ognia.

W tym czasie „Hugh W. Hadley" przechodził podobne opresje. Przez 20 minut samotnie zwalczał nieprzyjaciela będąc oddalony o kilka mil od pozostałych jednostek. O 9.20 okręt zaatakowało jednocześnie dziesięć samolotów. W trwającym sekundy niepowtarzalnym starciu zniszczono całą dziesiątkę! Szczęście nie mogło jednak trwać wiecznie.

Po kilku minutach na pokładzie okrętu rozbili się w swych samolotach dwaj kamikadze. Ogień i wybuchy zniszczyły maszynownie, zabijając całą ich obsadę. Szarpany eksplozjami niszczyciel przechylił się na prawą burtę. Ale - tak jak i na „Evansie" - heroicznym działaniom drużyn ratowniczych towarzyszyła dalsza, bezpardonowa walka artylerzystów. Szczęśliwie większość dział ocalała!

O 9:40 japońska nawała wreszcie ustąpiła. „Hugh W. Hadley" mógł się w każdej chwili wywrócić, toteż jego dowódca polecił ewakuować się wszystkim, poza pięćdziesięcioma ludźmi. I właśnie ta pięćdziesiątka dokonała niezwykłego wyczynu. Pożary stopniowo ugaszono, a groźny przechył zlikwidowano. Okręt był uratowany.

Wkrótce oba niszczyciele szły na holu w kierunku bazy. Nadszedł czas na podsumowanie pamiętnego ranka, którego przy tak przytłaczającej przewadze przeciwnika okręty nie miały w zasadzie prawa przeżyć. W niewiarygodnym boju „Evans" zestrzelił 15 samolotów. Z jego załogi zginęło 32 marynarzy, a 27 zostało rannych. „Hugh W. Hadley" z kolei mógł poszczycić się 20 zestrzeleniami za cenę 28 zabitych i 67 rannych. Za ogromny sukces zapłacono więc - jak widać - ogromną cenę.

„Evans”. Na drugim zdjęciu fragment rozbitego śródokręcia
,

Przekazywanie rannych z „Evansa” z USS „Ringness” na USS PCER-858


„Hugh W Hadley”. Na drugim zdjęciu rozbite śródokręcie okrętu
,

--

Post zmieniony (11-04-20 10:45)

 
04-07-14 10:38  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (05-04-20 11:13)

 
04-07-14 12:49  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (05-04-20 11:13)

 
04-07-14 13:20  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

ZbiGu, wysłałem Ci mejla. Sprawdź swoją pocztę.

 
04-07-14 23:55  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 131

GOLIAT KONTRA GOLIAT

Wypierający aż 292.666 ton grecki zbiornikowiec "Atlantic Empress" szedł w lipcu 1979 roku z Zatoki Perskiej do teksańskiego Beaumont. Statek siedział nisko w wodzie, załadowany 270 tysiącami ton ropy. Przeciwnym kursem szedł liberyjski zbiornikowiec "Aegean Captain", wiozący w swych zbiornikach 200 tysięcy ton ropy z antylskiej Aruby do Singapuru. Morze Karaibskie zasnuła gęsta mgła ograniczająca widoczność do 500 metrów, a do tego dochodziły jeszcze ulewne deszcze. I cóż z tego, że na obu statkach znajdowały się radary...

Trudno uwierzyć, że tak ogromne statki do końca się nie widziały. Faktem jest, że 19 lipca o 19:15, zaledwie o 18 mil od wybrzeży Tobago znalazły się na identycznej pozycji. Z potężną siłą „Atlantic Empress” uderzył w prawą dziobową część drugiego zbiornikowca wybijając w nim potężna dziurę. Z obu statków buchnęły natychmiast w niebo kłębiące się, przetykane ciężkim czarnym dymem płomienie, który szczególnie intensywnie pokrył przednią część „Aegean Captain”, na którym ostatecznie poniosło śmierć aż 29 spośród 34 członków załogi. Wśród uratowanej piątki znajdował się kapitan jednostki, Pascalis Hatzipetrou. Do wody wypływały z rozprutych zbiorników masy ropy.

Ropę tracił także "Aegean Captain". Na liberyjskim statku również wybuchł pożar, ale w tym przypadku cała 36.osobowa załoga opuściła statek. Wielu marynarzy było wprawdzie poważnie poparzonych, ale życiu ich nie zagrażało niebezpieczeństwo. Oba zbiornikowce dryfowały teraz z wolna, rozlewając wciąż setki i tysiące ton czarnej mazi. Nad nimi unosiły się płomienie i ciężki, gęsty dym. Rozciągający się już na 25 mil kwadratowych kożuch ropy zaczął zagrażać plażom Tobago, gdzie zmobilizowano wszystkie możliwe środki dla obrony przed katastrofą ekologiczną. Także liczni turyści zgłaszali chęć pomocy.

W nocy z 21 na 22 lipca holowniki zaczęły odciągać wciąż płonący grecki statek jak najdalej od lądu. Jednocześnie na liberyjską jednostkę powrócił kapitan Ioannis Ziskakis wraz z trzema ochotnikami. Po wielogodzinnych zmaganiach udało się im wreszcie opanować ogień! Następnym krokiem było prowizoryczne uszczelnienie kadłuba i wreszcie przeholowanie "Aegean Captain” do Curacao, dokąd dotarł on 11 listopada. Wypompowano pozostałą ropę, po czym mocno zniszczony statek sprzedano do jednej z azjatyckich stoczni złomowych.

"Atlantic Empress" czekał inny los. Eksplozja po eksplozji szarpała odholowany już na 300 mil od Tobago statek, aż wreszcie 29 lipca najpotężniejszy z dotychczasowych wybuchów rozerwał jednocześnie trzy zbiorniki z ropą. Teraz najwięksi nawet optymiści oczekiwali już tylko jedynego możliwego końca. W dwa dni później eksplodował kolejny zbiornik, tworząc wysoki na 200 metrów słup ognia. Przechył nieszczęsnego olbrzyma powiększał się coraz szybciej, aż wreszcie 2 sierpnia statek poszedł na dno.
Londyńskich ubezpieczycieli czekała teraz wypłata największych odszkodowań w historii żeglugi...

Pechowe zbiornikowce
, ,
,

--

Post zmieniony (11-04-20 10:47)

 
04-07-14 23:55  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 132

PECHOWIEC

Brytyjski wojskowy transportowiec "Sarah Sands" śmiało można było nazwać pechowcem. W swojej karierze statek wszedł już kiedyś na przybrzeżne skały, a niewiele później z powodu złego wybalastowania przewrócił się zaraz po opuszczeniu doku.

Zwodowany w 1846 roku był w owym czasie drugim największym żelaznym śrubowym parowcem świata. Jakkolwiek w morzu polegano głównie na żaglach, statek wyposażono również w pomocniczą maszynę parową o mocy 200 koni mechanicznych. Kadłub podzielono na trzy wodoszczelne przedziały, co miało ogromne znaczenie dla przebiegu przyszłych wydarzeń.

W końcu roku 1857 transportowiec wyszedł w długi rejs z Wielkiej Brytanii do Indii via południowoafrykański Cape Town. Na pokładzie znajdowało się łącznie około pięciuset osób, w tym 368 żołnierzy z Dorsetshire Regiment oraz spora grupa oficerskich żon i dzieci. Żołnierze mieli wzmocnić brytyjskie oddziały zwalczające w Indiach buntowników przeciwnych rządom Korony.

Aż dwa miesiące zajęło dotarcie statku do Simonstown na Przylądku Dobrej Nadziei. 25 października podczas podnoszenia kotwicy rozpoczęły się problemy z załogą domagająca się lepszego wyżywienia. Zmusiło to dowodzącego wojskiem pułkownika Jamiesona do zakucia kilkunastu prowodyrów w kajdany. Czarna seria na tym się jednak nie skończyła, bowiem drugiego listopada z rei zwalił się do morza jeden z marynarzy, idąc natychmiast na dno.

O 14:30 jedenastego listopada, w kilka dni po opuszczeniu Cape Town jeden z żołnierzy zauważył ogień we wnętrzu statku. Wprawdzie kadłub "Sarah Sands" był żelazny, ale elementów drewnianych było tak wiele, że pożar rozprzestrzeniał się w oczach. Wkrótce cała rufowa część transportowca stała w ogniu. Część załogi rzuciła się do szalup, do akcji wkroczyli jednak wtedy ludzie pułkownika Jamiesona, uniemożliwiając ucieczkę marynarzy. Pod groźbą użycia broni żołnierze obsadził i szalupy w pierwszej kolejności kobietami i dziećmi, uzupełniając dopiero na końcu ich obsadę grupą marynarzy.

Przez następne osiemnaście godzin wsparte grupą lojalnej części załogi wojsko walczyło z ogniem. Morale żołnierzy było tak wysokie i niezachwiane, że Jamieson z niedowierzaniem obserwował ich poświęcenie. Czy byli to ci sami ludzie, z którymi jeszcze tak niedawno miał tyle problemów?

Ryzykując natychmiastową śmierć, opróżniano magazyny z przewożonego do Indii prochu. Zawartość dwóch z nich zdołano wyrzucić z burtę, ale w wyścigu do trzech kolejnych wygrał ogień. Część pokładu na śródokręciu wyleciała w powietrze. Sześciu ochotników po kilku dramatycznych próbach wydostała z salonu nietknięty jeszcze przez ogień sztandar pułku.

W tych dramatycznych godzinach walczący z żywiołem nie otrzymali żadnej pomocy od znajdujących się na szalupach marynarzy. Zadowoleni z uratowania własnej skóry, odmówili nawet wzięcia "Sarah Sands" na hol, aby przemieścić płonący statek jak najbliżej skrytego za horyzontem lądu. Szczęśliwie udawało się trzymać cały czas transportowiec dziobem pod wiatr, w związku z czym zdmuchiwał on płomienie za rufę, oszczędzając wciąż nietkniętą przez żywioł część dziobową. O dziwo opisana wcześniej eksplozja prochu pomogła w opanowaniu sytuacji, wyrzucając do wody spore ilości płonących fragmentów statku. I w końcu pożar udało się ugasić!

Trudno w to uwierzyć, ale nikt na "Sarah Sands" nie poniósł śmierci, chociaż wiele osób zostało poważnie niekiedy poparzonych. Wzięto na pokład ludzi z unoszących się cały czas w pobliżu szalup, po czym straszliwie pokiereszowany statek obrał kurs na Mauritius, gdzie ostatecznie zawlókł się 21 listopada.

„Sarah Sands”


--

Post zmieniony (11-04-20 10:47)

 
06-07-14 00:04  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 133

OFIARA WŁASNEGO BŁĘDU

Niszczyciel „Błyskawica" powoli odchodził od nabrzeża. Pierwszego października 1942 roku deszcz lał na potęgę, a morze nie wyglądało zachęcająco, ale rozkaz był rozkazem. Tym razem okręt miał skierować się na zachód, na spotkanie z ogromnym pasażerskim liniowcem „Queen Mary", wiozącym z Ameryki 10.000 żołnierzy (inne źródła piszą o 15.000 a nawet 20.000, co jednak raczej trzeba zaliczyć do bajeczek). Całą drogę bardzo szybki statek przebył samotnie, ale na przybrzeżnych wodach Wielkiej Brytanii zbyt wielkim zagrożeniem mogły być niemieckie samoloty i okręty podwodne. Obok „Błyskawicy" znajdowało się kilka innych niszczycieli oraz flagowy okręt zespołu, lekki krążownik „Curacoa".

„Curacao”


Następnego ranka ujrzano potężną bryłę pięknego, trzykominowego liniowca. Statek nadal rozwijał dużą prędkość, a zygzakując utrudniał ewentualny podwodny atak. Okręty eskorty ustawiły się w szyku, mającym chronić „Queen Mary" ze wszystkich stron. Dowodzący krążownikiem komandor Boutwood zmienił w ostatniej chwili pozycję swego okrętu. „Curacoa" nie był nową jednostką i należało się spodziewać, że po prostu nie będzie w stanie dotrzymać kroku szybkiemu transportowcowi. Dlatego też zamiast za rufą „Queen Mary", komandor ustawił swój okręt kilka mil przed jej dziobem. Z pobieżnej kalkulacji wynikało, że krążownik zostanie minimalnie przegoniony tuż przed portem, co było oczywiście do zaakceptowania.

Mimo uzgodnienia z „Curacoa" schematów zygzakowania, nie wszystko układało się idealnie. Na „Queen Mary" spostrzeżono po kilku godzinach, że kurs systematycznie doganianego okrętu potencjalnie grozi kolizją. Ostatecznie jednak to krążownik miał zwracać na to uwagę, a nie wielka, ciężka w manewrach „Queen Mary"!

Jak wspominał Alfred Johnson, zamustrowany na „Queen Mary” jako artylerzysta: „Krążownik HMS Curacoa spotkał nas 200 mil od wybrzeża, aby eskortować nas do Greenock... Widzieliśmy go zygzakującego przed nami... w tym jednakże przypadku eskorta była bardzo, bardzo blisko nas. Powiedziałem do kolegi: Zygzakuje cały czas przed nami, jestem pewny, że go uderzymy.”

Johnson miał trafne przeczucie. Gdy konwój znajdował się już tylko około 20 mil od północnego wybrzeża Irlandii, o godzinie 14.12 na mostku transportowca stwierdzono z przerażeniem, że z prawej burty, wprost pod dziób gnającego z szybkością 28,5 węzła olbrzyma zbliża się nieuchronnie brytyjski krążownik.

Nie było szans na jakikolwiek zdecydowany manewr. Ze zgrzytem dartych blach dziób „Queen Mary" przeciął na pół nieszczęsny okręt. Różnica wielkości spowodowała, że na liniowcu mało kto w ogóle się zorientował o tragedii! Ot, leciutkie jednorazowe szarpnięcie... Statek szedł nie zmieniając kursu i jedynie z tyłu widać było tonącą błyskawicznie część rufową krążownika oraz utrzymującą się jeszcze na wodzie część dziobową. Nie było czasu na opuszczenie szalup ani nawet na zrzucenie tratew. Ocaleli marynarze krążownika zgromadzili się przy unoszącym się jeszcze na powierzchni kawałku okrętu.



,

Wszyscy z nich mieli nadzieję, że „Queen Mary” zawróci i rozpocznie akcję ratowniczą. Nic z tego. Kapitan Cyril wydał rozkaz: „Nie zatrzymywać się aż do bezpiecznego osiągnięcia portu!” Wkrótce nadal idący z dużą prędkością statek znikł za horyzontem, zatrzymanie się dla ratowania rozbitków zbytnio naraziłoby go bowiem na storpedowanie przez U-boota. Dopiero po pewnym czasie akcję ratunkową przeprowadziły brytyjskie niszczyciele.

Prowizorycznie uszczelniony dziób „Queen Mary”. Zastanawiające, jak niewielkie uszkodzenia odniósł liniowiec po przekrojeniu na pół stalowego kadłuba krążownika!


Zderzenie kosztowało ostatecznie - oprócz utraty okrętu – śmierć 338 spośród liczącej 439 ludzi załogi krążownika. Spośród oficerów uratował się tylko jeden z poruczników, oraz komandor John Boutwood, dowódca krążownika.

Rozprawa sądowa odbyła się dopiero po zakończeniu wojny. Boutwood bronił się lew, ale ostatecznie sąd uznał go za winnego w 2/3, podczas gdy dowódcę „Queen Mary” w 1/3.

Post zmieniony (11-04-20 10:48)

 
06-07-14 00:05  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 134

PIONIER WIEKU PARY

"Comet'' należał do Henry’ego Bella ze Szkocji, jednego z pierwszych ludzi regularnie eksploatujących jednostki z napędem parowym. Statek zaprojektował uzdolniony budowniczy William Symington którego jedynym żądaniem było to, aby właściciel zdobył odpowiednią maszynę parową. Bell znalazł takową i kupił za 165 funtów, ale kocioł musiał już wziąć na kredyt. Kredyt, którego statek nigdy nie miał spłacić.

Statek zwodowano w roku 1812 kiedy to praktycznie cała flota świata poruszała się pod żaglami, ale Bell umiał patrzeć w przyszłość: nie miał najmniejszych wątpliwości, iż przyszłość żeglugi leży w nowym napędzie o niezwykłych możliwościach. Dzięki śmiałej inwestycji stał się właścicielem pierwszego w historii pasażerskiego statku - a może raczej stateczku - z napędem parowym!

Owe cudo techniki nie prezentowało się zresztą okazałe: wyporność 25 ton, długość 15 metrów i szybkość 6,7 węzła, jakkolwiek ten olśniewający wyczyn można było osiągnąć jedynie przy dobrej pogodzie. Bell, będący również głównym projektantem statku, zdawał sobie sprawę z niewystarczającej mocy prymitywnego przecież silnika, toteż na wszelki wypadek przewidział również możliwość użycia żagla. Nie postawiono wprawdzie na pokładzie żadnego masztu, ale od czego pomysłowość: w poprzek wysokiego, piszczałkowatego komina zamontowano reję i już było na czym rozciągnąć płótno...

W pierwszych latach eksploatacji wszystkie minusy "Cometa" wyszły na jaw, toteż w siedem lat po wodowaniu statek otrzymał nową, silniejszą maszynę, a kadłub przedłużony został o sześć i pół metra. Przebudowa pozwalała na zabranie większej niż dotychczas liczby pasażerów, co miało oczywiście natychmiastowy wpływ na wyniki ekonomiczne "Cometa". Wśród jego pasażerów historia odnotowała dwa bardzo słynne nazwiska: Walter Scott i James Watt.

Dotychczas statek chodził wzdłuż wybrzeży Szkocji, ale licząc na zainteresowanie potencjalnych pasażerów cudem techniki - Bell zamierzał wkrótce skierować go na Tamizę. Tam była szansa na zrobienie prawdziwie dużych pieniędzy.

Los nie pozwolił jednakże zrealizować tych planów. Trzynastego grudnia 1820 roku u szkockich wybrzeży stateczek napotkał tak silny szkwał, że wciąż zbyt słaba maszyna nie potrafiła się mu przeciwstawić. "Comet” wyrzucony został na skały w połowie drogi między Glasgow a Fort William. Atakowany przez fale statek przełamał się wkrótce w swym najsłabszym miejscu: tam właśnie, gdzie został przecięty rok wcześniej, aby wstawić dodatkowy segment kadłuba.

Załoga i pasażerowie, wśród nich sam Henry Bell, zebrali się na mocniej osadzonej na piasku części dziobowej. Wybór był trafny, ponieważ mocno poniewierana przez żywioł rufa przewróciła się wkrótce pod naporem fal. Szczęśliwie brzeg znajdował się tuż tuż, a odcinek wody do przebycia osłonięty był dodatkowo przed wiatrem kadłubem wraka. Wszystko to razem przyczyniło się do szczęśliwej ewakuacji wszystkich rozbitków. Udało się także wymontować z wraka i dostarczyć na ląd maszynę parową. Po wielu latach służby w budownictwie i w browarze, w 1962 roku została sprezentowana londyńskiemu Muzeum Nauki (Sience Museum).

Wkrótce Bell zabrał się za projektowanie kolejnego, oczywiście również parowego "Cometa". Zdobyte doświadczenie pozwalało przypuszczać, że nowy statek stanowić będzie krok we właściwym kierunku, bez powielania błędów popełnionych przed laty. O dramatycznych losach nowego "Cometa" opowie następna historia.

Replika „Cometa” stojąca w Glasgow
,

Maszyna parowa znajdująca się obecnie w Science Museum, Londyn


A w taki sposób maszyna była zainstalowana na statku


--

Post zmieniony (11-04-20 10:49)

 
07-07-14 08:31  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 135

KOLEJNA PRÓBA HENRY’EGO BELLA

Po utracie swego "Cometa" Bell bezzwłocznie zabrał się za budowę jego następcy. Tym razem statek miał być znacznie większy, bo wypierając 94 tony i mierząc od dziobu do rufy 40 metrów. Także parowa maszyna prezentowała się dużo okazalej, pozwalając na rozwinięcie 12 węzłów, co można uznać za całkiem przyzwoity rezultat. Nowego "Cometa" zwodowano w 1821 roku, czyli w niewiele miesięcy po utracie pierwszego statku o tej nazwie.

„Comet”
,

Rankiem osiemnastego października 1825 roku, kursujący od chwili wodowania wzdłuż szkockich wybrzeży statek wyszedł z Inverness, kierując się via Kanał Kaledoński ku Glasgow. Oprócz dowodzonej przez kapitana MacInnesa załogi, znajdowało się na nim około sześćdziesięciu pasażerów. Ze względu na brak miejsc do spania, statek zawinął wieczorem do Fort William, gdzie spędzili oni noc w wygodnych łóżkach lokalnej gospody. Kolejna przerwa podróży nastąpiła w Crinan, skąd rankiem dwudziestego października statek rozpoczął ostatni etap swojej podróży.

Fatalnym zbiegiem okoliczności "Comet" nie zdążył na wysoką wodę w skracającym znacznie trasę kanale Crinan, w rezultacie czego musiał czekać na przypływ aż do godziny osiemnastej. Opóźnienie w rozkładzie oznaczało nocne podejście do Greenock, będącego portem dla Glasgow. Dodatkową zwłokę wywołało żądanie kilku pasażerów wysadzenia ich w Rothesay, leżącego tuż przed celem podróży. Jakkolwiek z niechęcią, Mac Innes zgodził się na dodatkowe zawinięcie.

Wieczorem urządzono na pokładzie tańce, po czym zmęczeni ale i rozbawieni pasażerowie i część załogi zeszła pod pokład, aby w cieple jakoś tam przedrzemać pozostałe do zacumowania godziny.

Maszynę "Cometa" wspomagał żagiel, który nieszczęśliwie zasłaniał przy okazji wachtowym jeden z kierunków. Co gorsze, parowiec nie niósł żadnych zapalonych świateł! Z tego powodu ani nikt na „Comecie” nie widział zbliżającego się statku „Ayr”, ani też wachtowi z „Ayr” nie widzieli zaciemnionego statku tym bardziej, że światło księżyca już jakiś czas temu przesłoniły gęste chmury.

Zegary wskazywały drugą w nocy, kiedy wstrząs i huk postawiły wszystkich na nogi. W kolizji poważniejsze obrażenia odniósł "Comet", który też bardzo szybko zaczął się pogrążać w wodzie. Zderzenie stanowiło dla wszystkich taki szok, że z lekko tylko uszkodzonego "Ayr" nie opuszczono szalup, mogących przynieść przecież życie ludziom z "Cometa". Dowodzący "Ayr’em" kapitan McClelland bez zapoznania się ze stanem własnej jednostki uznał sytuację za tak poważną, że na wszelki wypadek skierował się pośpiesznie ku Greenock, Za rufą jego statku pozostali w wodzie bezradni rozbitkowie z "Cometa".

Statek poszedł dziobem na dno zaledwie w trzy minuty od zderzenia, w odległości 150 metrów od brzegu, zabierając ze sobą momentalnie prawie wszystkich spośród śpiących w jego wnętrzu. Temperatura wody - oraz przede wszystkim brak umiejętności pływackich - nie sprzyjały jednak próbom pokonania nawet tak krótkiego dystansu. Niewielką szansę przeżycia miała jedynie ta garstka, która unosiła się na większych kawałkach drewnianych fragmentów statku. W rezultacie przybyli w końcu na miejsce tragedii ratownicy wyłowili jedynie kilku żywych rozbitków. Zderzenia nie przeżyło 62 osób, uratowano jedynie dziesięć.

Wrak „Cometa” podniesiono w lipcu 1826 roku i odholowano do stoczni złomowej.

--

Post zmieniony (11-04-20 10:51)

 
07-07-14 08:33  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 136

NA WŁASNE RYZYKO

Piękny i wielki czterokominowy brytyjski transatlantyk "Lusitania" kontynuował rejsy na trasie Nowy Jork - Liverpool pomimo trwającej wojny. Pasażerski statek, przewożący zresztą wielu neutralnych przecież Amerykanów nie mógł przecież stać sie celem nieprzyjacielskiego ataku. Jakieś minimum przyzwoitości i rycerstwa - nawet w trakcie wojny - powinno być przecież, do licha, zachowane!

Pięć odbytych już w trakcie wojny podróży potwierdzało jedynie takie rozumowanie. Niewiele osób natomiast zauważyło 1 maja 1915 roku krótką informację w nowojorskich gazetach. Tego dnia „Lusitania" właśnie wychodziła w kolejny rejs na wschód:

"Podróżnym zamierzającym odbyć podróż przez Atlantyk przypomina się o stanie wojny pomiędzy Niemcami i jego sojusznikami a Wielką Brytanią i jej sojusznikami; że strefa wojny obejmuje wody przyległe do Wysp Brytyjskich; że zgodnie z oficjalną informacją Rządu Cesarskich Niemiec statki noszące brytyjską banderę lub banderę któregokolwiek z sojuszników będą zniszczone na tych wodach i że podróżujący pokonujący strefę wojenną na statkach brytyjskich i/lub któregokolwiek z sojuszników, czynią to na własne ryzyko. Ambasada Cesarskich Niemiec, Waszyngton, 22 kwietnia 1915"

A oto ostrzeżenie niemieckiej ambasady:


Pomimo tego ostrzeżenia na podróż zdecydowało się 1257 pasażerów, którym towarzyszyło 702 członków załogi, dowodzonej przez kapitana Turnera. Ostrzeżenie przyszło zresztą zbyt późno, aby zmieniać plany. Podróż przebiegała spokojnie, ale na podejściu na wody Irlandii Turner otrzymał ostrzeżenie o obecności niemieckich okrętów podwodnych. Ostrzeżenie owo dotyczyło Kanału Św. Jerzego, dzielącego południową część Irlandii od Wielkiej Brytanii. W ostatnich kilku dniach U-booty zatopiły tam trzy brytyjskie frachtowce. Nadana 5 maja przez Admiralicję wiadomość została powtórzona jeszcze następnego dnia. Na "Lusitanii" zdwojono liczbę obserwatorów.

Rankiem 7 maja Turner otrzymał kolejną informację o U-bootach znajdujących się na kursie transatlantyku. Zmiana kursu spotkała się po pewnym czasie z wiadomością, iż U-booty są już za rufą statku. Wrócono na poprzedni kurs.

O 14.15, kiedy to "Lusitania" znajdowała się około 10 mil na południe od irlandzkiego Kinsale, nagła eksplozja poderwała wszystkich na nogi. Torpeda trafiła w prawą burtę pomiędzy pierwszym a drugim czwartym kominem. Chwilę później rozległ się drugi wybuch. Maszyny stanęły natychmiast, a ogromny statek zaczął kłaść się na prawą burtę, co znacznie utrudniało opuszczanie szalup. Zaledwie po 15 minutach od trafienia transatlantyk poszedł dziobem pod wodę. Na jakąkolwiek efektywną akcję ratunkową nie starczyło po prostu czasu.

Z 1959 obecnych na pokładzie ludzi poszło na dno ze statkiem aż 1198, w tym 291 kobiet i 94 dzieci. Wśród ofiar znalazło się 124 Amerykanów, Pozostałych 761 osób z kapitanem Turnerem na czele uratowanych zostało przez szybko przybyły trałowiec "Bluebell".

Sprawcą nieszczęścia okazał się U-20. Według Niemców wystrzelili oni tylko jedną torpedę. Skąd więc druga eksplozja? Dlaczego ogromny statek zatonął w ciągu zaledwie kwadransa? Fakt ten został zinterpretowany przez niemiecką propagandę jednoznacznie. Oto "niewinny” pasażer musiał nielegalnie przewozić materiały wybuchowe, których eksplozja przyśpieszyła jego agonię. Anglicy złamali prawo.

Pomimo takich tłumaczeń reakcja rozwścieczonej prasy amerykańskiej była jednoznaczna: neutralni obywatele USA zginęli po ataku niemieckiego pirata! Pamięć o "Lusitanii" miała później zresztą niebłahe znaczenie przy podejmowaniu decyzji o przystąpieniu Ameryki do wojny.

U-20 też nie doczekał końca wojny. Na skutek nawigacyjnego błędu okręt wszedł 4.11.1916 na mieliznę na Jutlandii. Następnego dnia załoga wysadziła go w powietrze, aby okręt nie wpadł w ręce Brytyjczyków.

„Lusitania”
,

Ostatnie chwile statku. Jako pierwsza pocztówka niemiecka z lat wojny. Błędnie narysowano wybuch torpedy po lewej burcie.
,
,
,
,

Prasa donosi o wydarzeniu
, , ,
, ,

Wrak „Lusitanii”


U-20 w morzu i na mieliźnie
, , ,

--

Post zmieniony (11-04-20 10:52)

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 30 z 121Strony:  <=  <-  28  29  30  31  32  ->  => 

 Ten wątek został zamknięty 


© konradus 2001-2024