Akra
Na Forum: Relacje w toku - 2 Relacje z galerią - 5
- 2
|
Opowieść 49
OFIARA BEZMYŚLNOŚCI
Nawet na Morzu Śródziemnym zima potrafi być zupełnie nieciekawa. Nic więc też dziwnego nie było w fakcie, że francuski pasażer „Champollion" tańczył na wszystkie strony przebijając się przez wzburzone wody. Rozpoczęty 15 grudnia 1952 roku w Marsylii rejs nie miał jednak przecież trwać wiecznie i po tygodniu - z krótką przerwą w Aleksandrii - zmęczeni pogodą pasażerowie winni znaleźć się na twardym lądzie w Bejrucie. Nie wzięto jednak pod uwagę ludzkiego braku wyobraźni.
„Champollion”
,
„Champollion” nie należał do olbrzymów, ale 12.000 ton wyporności też miało swoje znaczenie, toteż kiepska pogoda nie martwiła zbytnio kapitana Bourde. Był to raczej problem dla stewardów, dzielnie walczących o całość stołowej zastawy. No, ale w końcu nie na wszystko można było poradzić. Zresztą krótki postój w Aleksandrii dał trochę odpoczynku a teraz - teraz już tylko mały skok do pobliskiego Bejrutu. Niecałe dwie setki pasażerów, wśród których znajdowało się 57 pielgrzymów, zaczęło pomału przygotowywać się do opuszczenia wygodnego, choć mocno kołyszącego się statku.
Nadeszła noc z 21 na 22 grudnia. Za kilka godzin miało ukazać się światło bejruckiej latarni morskiej. I rzeczywiście, około czwartej nad ranem wezwano kapitana na mostek. Bourde wziął lornetkę. Światło ukazało się wprawdzie o godzinę wcześniej niż wynikałoby to z wyliczeń, ale ostatecznie statek pchany sztormem miał prawo przyśpieszyć. Poza tym nie było żadnych wątpliwości: błyski białego światła układały się w dobrze znany cykl latarni Ra’s Beyrout. Sekundowy błysk - trzysekundowa przerwa - sekundowy błysk. Doprawdy trudno byłoby się pomylić. Statek szedł teraz kursem na odległą latarnię. Potem jeszcze tylko obejście w prawo cypla i... spokojny, bezpieczny port.
Wachtowy marynarz podnosił co chwila lornetkę ku oczom. Nagle ujrzał na latarni dodatkowe, zielone światło ukazujące się pomiędzy białymi rozbłyskami. Zaraz zaraz, Bejrut ma tylko białe światło! A może niedawno zmieniono charakterystykę latarni?
Czasu na analizę nie starczyło. Krzyk marynarza na oku sygnalizował niebezpieczeństwo, śmiertelne niebezpieczeństwo: „Przybój przed dziobem!". Dla wszystkich obecnych na mostku sytuacja stała się przeraźliwie klarowna - oto kierując się wskazaniami latarni, idą całą naprzód wprost ku brzegowi!
„Lewo na burtę!" Bourde nie tracił zimnej krwi. Chyba nigdy jeszcze jego komenda nie była tak pośpiesznie wykonana. Potężna masa stali powoli zaczęła wchodzić w lewą cyrkulację. Uda się? Czy się uda?!
Odpowiedzią był potężny wstrząs. „Champollion" wszedł z dużą szybkością na skałę i gwałtownie zastopował zwalając ludzi na podłogę. Po chwili maszyny dały całą wstecz, ale kadłub nie cofnął się nawet o centymetr. Dziobowa część statku zbyt mocno utkwiła na skale.
Tymczasem na redzie bejruckiego portu pilotówka braci Balpajów na próżno oczekiwała spóźniającego się liniowca. Wreszcie zawrócili do portu. Może tam się wyjaśni opóźnienie? Nadszedł świt. Dopiero przy dziennym świetle ujrzano bezpośredniego sprawcę nieszczęścia. Kilka kilometrów w głąb lądu mieściło się właśnie uruchomione nowe lotnisko. To jego - przeznaczona dla samolotów - latarnia nadawała identyczne (!) białe sygnały, jak nieodległa Ra’s Beyrout. Umieszczone poniżej zielone światło stawało się niestety widoczne dopiero z najbliższej odległości. Wyjątkowa bezmyślność władz lotniska wydała straszne owoce. „Champollion” tkwił twardo dwieście metrów od brzegu.
Tylko dwieście czy aż dwieście? Ze statku nie wyglądało to źle. Pasażerowie widząc pobliską plażę uspokajali się. Cóż mogłoby się wydarzyć tak blisko lądu? Cóż za niezwykła przygoda! Będzie o czym później opowiadać przyjaciołom przy kawie i koniaku...
Kapitan nie miał jednakże złudzeń. Sztorm nie tylko nie uspokajał się, ale przeciwnie: zapowiadała się jeszcze gorsza pogoda. Jak długo kadłub wytrzyma wściekłe uderzenia fal? Ląd? A jak przedostać się przez dwustumetrową, najeżoną licznymi skałami kipiel? Wbrew pozorom sytuacja była zatem poważna. Jak na razie jednak tylko garstka osób zdawała sobie z tego sprawę. Fale coraz silniej uderzały w lewą burtę, i coraz więcej wody wdzierało się do środka przez wybite szyby.
Wysłanie SOS postawiło mnóstwo ludzi na lądzie w stan alarmu. Na brzegu zjawili się ratownicy, lekarze, wojsko i oczywiście – jakżeby inaczej! - mnóstwo zwykłych gapiów.
Niespodziewanie zamilkły maszyny „Champolliona" i na statku zgasło światło. Przyczyną była zalewająca agregaty woda.
Bourde zdawał sobie sprawę, że wobec stanu morza opuszczenie szalup nie wchodziło w grę, ponieważ szybko rozbiłyby się w huczącym przyboju. A może jednak łódź z ochotnikami spróbowałaby dowieźć na ląd linę? A potem przeciągnąć stalówkę i tym samym połączyć statek z plażą? Tworzyłoby to zupełnie nową jakościowo sytuację.
Zebrano załogę, po czym Bourde przedstawił niebezpieczeństwo wiążące się z zadaniem. „Ochotnicy wystąp!" Cała sześćdziesiątka marynarzy wysunęła się o trzy kroki naprzód!!! Doprawdy można by pozazdrość kapitanowi takich ludzi.
Wybrano najsprawniejszą szóstkę, którą dowodzić miał pierwszy oficer, Blachere. Ostrożnie spuszczono łódź z przywiązaną do niej liną. Osada chwyciła za wiosła i szalupa tańcząc na wzburzonej, kotłującej się wodzie ruszyła naprzód.
Obserwatorzy - zarówno na statku jak i na brzegu – zaciskali palce aż do bólu. A łódź powoli przebijała się ku celowi. Z plaży weszli do wody powiązani razem dla bezpieczeństwa ratownicy. Ustawieni w długą linię wysunęli się jak najdalej ku szalupie. I właśnie tuż przed nimi łódź wywróciło potężniejsze od innych uderzenie fali!
Na szczęście pomocne dłonie były tuż tuż, i po chwili odważni marynarze znaleźli się na plaży. Co więcej, uchwycono także końcówkę przewożonej przez nich liny! Gromada ludzi zaczęła ciągnąć ją ku sobie. Na statku gotowe już było jej stalowe przedłużenie. Im więcej stalówki wychodziło z „Champolliona", tym większy był jej ciężar. W końcu ludzie zrezygnowali. Linę przymocowano do... czołgu. Potężna maszyna ruszyła z wyciem silnika przed siebie, i nagle - naprężona lina nie wytrzymała obciążenia. Ku rozpaczy wszystkich pękła z hukiem. Poświęcenie marynarzy poszło na marne!
W tym czasie liniowiec leżał już w przechyle 45 stopni. Jego dziobowa część spoczywała na skale, podczas gdy rufa nie miała żadnego oparcia. I w końcu stało się to, czego najbardziej obawiał się kapitan Bourde. Atakowany wściekłymi falami kadłub nie wytrzymał naprężeń i ze zgrzytem przełamał się tuż za kominem. Natychmiast zarządzono ewakuację wszystkich na zdecydowanie bezpieczniejszą teraz część dziobową.
Przełamany wrak. Za statkiem stoi brytyjski krążownik „Kenya”
Kapitan postanowił ponowić próbę dowiezienia na brzeg liny. Kolejni ochotnicy zajęli miejsca w szalupie. I znów na spotkanie wyszedł im w morze łańcuch ratowników. Morze było dziś jednak straszne. Po chwili szalupa rzucona na skałę uległa rozbiciu, wyrzucając dzielnych ochotników do wody. Tym razem nie wszystkich uratowano. Jeden z marynarzy zginął rozbiwszy się o skały. Katastrofa zabrała swoją pierwszą ofiarę.
Minął dzień i noc. Już 24 godziny trwała walka o życie. W pobliżu ukazał się brytyjski krążownik „Kenya", ale przy obecnej pogodzie jego obecność miała charakter jedynie moralnej pomocy. Ludzie na wraku marzli. Co gorsza, resztki zapasów żywności i wody pitnej znajdowały się na rufowej części wraku. Rankiem 23 grudnia do kapitana zwrócono się o zgodę na przepłynięcie wpław ku lądowi dwóch młodych kobiet! Były to 17 i 19-letnie siostry, należące zresztą do nicejskiego klubu pływackiego. Niewątpliwie należało tym świetnym pływaczkom dać szansę.
Dla ochrony przed zimnem dziewczyny wysmarowały się grubo wazeliną. Powiadomieni o niecodziennej próbie dzielni ratownicy znów wyszli żywym łańcuchem w morze.
Dziewczęta nie wahały się ani chwili. Skok - i już po chwili przebijały się przez kipiel. I - niewiarygodne - wyczerpane do cna pływaczki dotarły do zbawczych rąk ratowników! A więc można pokonać te groźne dwieście metrów wpław!
Nikt na statku nie zwracał uwagi na fakt, że nastolatki były znakomitymi pływaczkami, regularnie odbywającymi treningi. Chwila - i coraz więcej pasażerów zaczęło wskakiwać do wody. Nie wszyscy jednak byli ani tak dobrzy ani tak szczęśliwi jak siostry. Tak dużej grupy nie mogli także jednocześnie asekurować ludzie z lądu!
W rezultacie im dalej od statku, tym mniej głów unosiło się na wodzie. Z siedemdziesięciu śmiałków aż czternastu wyłowiono martwych. Na statku brakowało żywności i wody. Szczęśliwie udane zrzuty z samolotów rychło poprawiły sytuację. Trwający nadal sztorm wciąż uniemożliwiał podejście znajdujących się w pobliżu jednostek. I wtedy pojawiła się łódź pilotowa braci Balpajów. Zręcznie prowadzona niewielka jednostka podeszła pomimo ogromnego ryzyka do przechylonego kadłuba „Champolliona". Na jego burtę wyłożono sztormtrap, po bokach którego ustawili się asekurujący ewakuację marynarze. Tańcząca poniżej w rytm fal pilotówka w każdej chwili mogła zostać ciśnięta i rozbita o burtę statku. Ale Balpajowie gotowi byli zaryzykować życiem. Wystraszonym pasażerom przykład dała 84-letnia staruszka - i swym wyczynem przełamała ogólny lęk przed zejściem po sztormtrapie.
Po chwili 60 pasażerów płynęło już w miarę bezpiecznie ku portowi. W tym czasie w morze wychodziła stamtąd kolejna pilotówka, kierowana przez trzeciego z braci Balpajów. Im także dopisało szczęście. Pomimo groźnych fal ewakuowali pozostałych rozbitków. Jako ostatni opuścił swój statek kapitan Bourde. Płakał.
Opuszczonego wraku pilnowano, aby jego wyposażenie nie zostało rozszabrowane
,
Post zmieniony (03-07-20 08:55)
|