KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok rozszerzony (50 postów/stronę)  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 17 z 121Strony:  <=  <-  15  16  17  18  19  ->  => 
30-05-14 12:12  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Edekyogi 

 

No widzisz!
A miałeś wątpliwości - po co, na co, komu to potrzebne itp, itd... :-)

 
30-05-14 13:43  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:30)

 
30-05-14 23:35  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 62

ZŁOTO NA POKŁADZIE

Pocztowy parowiec "Central America" wybierał się w długą podróż z Kalifornii do Nowego Jorku. Zwodowany w 1852 roku statek wyszedł z małego portu o znanej skądinąd nazwie Havana 8 września 1857 roku z 587 ludźmi - załogą i pasażerami - na pokładzie. Większość wśród pasażerów stanowił i szczęśliwi poszukiwacze złota, którzy teraz obładowani cennym kruszcem wracali do cywilizowanego świata, aby zakosztować wreszcie ciężko zapracowanego luksusu. Obładowanym dodatkowo stosami poczty statkiem dowodził kapitan Herndon.

Pogoda była piękna, toteż zadowoleni z siebie poszukiwacze dumnie spacerował i po pokładzie, chociaż na dobrą sprawę nie sprawiało im to chyba zbyt wielkiego relaksu: dla bezpieczeństwa nie rozstawali się ze swymi skarbami, trzymając je zawsze przy sobie. Wypchane złotymi sztabkami specjalne pasy, obszerne kieszenie czy spore skórzane mieszki miały swoją wagę, ale jakiż to był słodki ciężar. . .

Po dwóch dniach rejsu niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami, a wzrastający wiatr zaczął szarpać coraz silniej tak spokojne do niedawna morze. Mijały kolejne godziny, w trakcie których pogoda psuła się coraz bardziej i wkrótce można już było mówić o sztormie. Statek z trudem wspinał się na wodne góry, żeby po chwili walić całym swym ciężarem w otwierające się przed nią doliny. Rankiem 11 września sztorm przemienił się w huragan i wtedy do wnętrza ciężko doświadczanego statku zaczęła się dostawać woda. Po zaledwie trzech godzinach zalała ona kotłownię, w której w ostatniej prawie chwili wygaszono grożące eksplozją paleniska. Statek dryfował teraz, grożąc w każdej chwili zatonięciem. Fale roztrzaskały szalupy, nie było zatem szans na ocalenie bez pomocy z zewnątrz.

Po południu 12 września bostoński bryg "Marine" zauważył rozpaczliwe sygnały i zbliżywszy się do "Central America", przy pomocy swych szalup ewakuował wszystkie kobiety i dzieci. Tylko kobiety i dzieci, jako że maleńki bryg nie był w stanie zabrać już ani jednej osoby więcej.

Po paru godzinach w polu widzenia ukazał się inny żaglowiec, sygnałami zapowiadając zatrzymanie się i wysłanie szalup, po czym... poszedł dalej w drogę, zostawiając za sobą setki zrozpaczonych, niedowierzających własnym oczom ludzi. Przyjąć należy, że na tajemniczym statku zabrakło ochotników do obsadzenia w warunkach sztormowych szalup. Ludzka słabość zatriumfowała nad ludzką solidarnością.

Krótko po dziewiętnastej "Central America" zaczął tonąć. W ciągu dosłownie minuty pokład statku pokrył się setkami kilogramów złota, wyrzucanymi w pośpiechu przez jego właścicieli: z takim balastem niewielkie wprawdzie szanse na ratunek malały przecież do zera! Szczęśliwie nadchodziły inne statki, zaalarmowane najwyraźniej przez "Marine", Rezultaty ich wysiłków okazały się jednak być mizerne. Z katastrofy uratowało się ostatecznie zaledwie 160 osób, w tym wszystkie kobiety i dzieci. Złoto poszło na dno razem ze statkiem…

Parowiec i chwila jego tonięcia
,

Kilka spośród wielu wydobytych ze szczątków wraka sztabek złota. W chwili obecnej nadal trwają podwodne poszukiwania reszty skarbu



--

Post zmieniony (10-04-20 12:11)

 
30-05-14 23:40  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 63

PANIKA

Poznaliśmy już kuriozalną wywrotkę włoskiego pasażerskiego statku „Principessa Jolanda”. Teraz nadszedł czas na przedstawienie historii bliźniaczej „Principessy Mafalda”.

Zwodowany dziewiętnaście lat wcześniej statek miał długość prawie 150 metrów i wypierał 9.210 ton, co pozwalało uważać go w swojej klasie za jednostkę dużą. Dowodzony przez kapitana Simona Guli statek wyszedł z Wysp Zielonego Przylądka ósmego października 1927 roku, idąc ku oczekiwanemu z wytęsknieniem przez pasażerów Rio de Janeiro. Bilety na przejazd wykupiło 52 pasażerów I klasy, 95 drugiej i 821 trzeciej. Załogę stanowiło 287 marynarzy.



Statek przez lata słynął jako najszybsza jednostka pływająca pomiędzy Włochami a Ameryką Południową. Ale lata służby, w tym zwłaszcza ciężka praca w latach wojny w charakterze transportowca wojsk pogorszyła znacznie jego stan techniczny, a swoje dodały ciągle ograniczane z powodów finansowych zakresy remontów. Po tym rejsie planowano wycofać statek z linii atlantyckiej, przeznaczając go do wykonywania wycieczkowych rejsów po Morzu Śródziemnym.

Dwudziestego piątego października, o godzinie 17:10 w pobliżu brazylijskiej wyspy Abrolhos, „Principessa" minęła o kilkaset metrów duży brytyjski parowiec „Empire Star", z kapitanem Cooperem na mostku. Po około pół godzinie od spotkania, kiedy to oba statki znajdowały się jeszcze w zasięgu wzroku, radiostacja „Empire Star" odebrała z włoskiego statku sygnał SOS, uzupełniony informacją o bardzo poważnych kłopotach w maszynowni. Brytyjczycy zawrócili natychmiast, rozsyłając jednocześnie w eterze wezwanie o natychmiastową pomoc. Kilka najbliżej znajdujących się statków zmieniło kurs, i gęsto dymiąc z obciążanych pośpiesznie kotłów szło co sił na podaną pozycję. Poza „Empire Star” najbliżej znajdował się holenderski statek pasażerski „Alhena”.

„Empire Star”


Co stało się na włoskim statku?

Około 17:15 „Principessą” kilka razy bardzo mocno szarpnęło. Starzy mechanik zgłosił na mostek, że pękł wał prawej śruby, uszkadzając przy tym poszycie dna. Woda zaczęła zalewać maszynownię, a co gorsze, nie dało się zamknąć wodoszczelnych drzwi. Dopiero po dwudziestu minutach Guli polecił wysłać w eter wezwanie o pomoc.

Spanikowani pasażerowie zaczęli wybiegać na pokład i szturmować szalupy, pomimo wezwań załogi o zachowanie spokoju. Część załogi myślała jednakże tylko o sobie. Pierwsza z łodzi zeszła na wodę obsadzona jedynie marynarzami, z cieślą na czele!

Poprzez korytarze kabin pierwszej i drugiej klasy biegli na pokład pasażerowie trzeciej klasy, wdzierając się po drodze do kabin i rabujących z nich co tylko się dało, często grożąc przy tym nożami. Po pewnym czasie z powodu przechyłu na prawą burtę nie można było opuścić szalup z drugiej strony, co tylko powiększyło panikę. Odnotowano przypadki, gdy uzbrojeni w rewolwery pasażerowie pierwszej i drugiej klasy wystrzałami torowali drogę do łodzi sobie, i swoim rodzinom.



Część pasażerów po założeniu kamizelek ratunkowych skakała wprost do wody, w nadziei wyłowienia ich przez szalupy ratowniczych statków. Większość pasażerów trzeciej klasy było jednakże nie umiejącymi pływać wieśniakami, którzy nie mieli pojęcia gdzie są kamizelki ratunkowe i jak ich użyć!

Kiedy „Empire Star" zbliżył się na kilkadziesiąt metrów do okrytej na śródokręciu gęstym dymem „Principessy", marynarze ujrzeli trudny do zapomnienia widok: szalupa za szalupą szła w dół, szturmowane przez spanikowany do ostateczności tłum. W rezultacie łodzie były tak przeciążone, że dwie z nich wywróciły się natychmiast po zwodowaniu. Ku przerażeń i u Brytyjczyków, z obu burt skakały do wody całe gromady ludzi, często najwyraźniej nie umiejących nawet pływać!



Doskonale wyszkoleni marynarze z „Empire Star" i „Alheny” sprawnie opuścili przygotowane już zawczasu szalupy, wciągając do nich tych, którzy unosili się na wodzie. Większość z nich nie miała na sobie nawet pasów ratunkowych! Wkrótce do akcji przyłączyły się łodzie sześciu kolejnych statków. Pomimo wspaniałej pogody, panika zbierała krwawe żniwo.

O 22:10, około pięć godzin od pęknięcia wału, „Principessa Mafalda” zaczęła się przechylać coraz szybciej, z wyraźnym przegłębieniem na rufę. Nagle rozległa się bardzo głośna eksplozja – prawdopodobnie wybuchły kotły – po czym otoczony chmurą gęstego dymu statek wślizgnął się pod wodę.

Po przewiezieniu rozbitków na ląd nie doliczono się aż 344 osób:
- 27 z I klasy
- 37 z II klasy
- 228 z III klasy
- oraz 32 członków załogi, w tym kapitan Guli. Jest prawdopodobne, że widząc straszne skutki swej nieudolności, zdecydował się pójść na dno wraz ze swoim statkiem.

„Alhena” na podejściu do portu z 450 rozbitkami


Większość z uratowanych pasażerów I klasy



Post zmieniony (02-07-20 13:35)

 
31-05-14 23:31  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 64
TAJEMNICA WRAKU „CITY OF RIO DE JANEIRO”

San Francisco było tuż tuż. 21 lutego 1901 roku powoli kończył się rozpoczęty w Honolulu na Hawajach rejs. Tym razem drogę tę przebyło 145 pasażerów i 68 członków załogi. Statek może i nie był zbyt luksusowy, ale pewnie też nikt nie oczekiwał ekstra wygód od zbudowanego 23 lata wcześniej i mającego 3.500 ton wyporności „City of Rio de Janeiro”



Krótko przed trzecią rano na statek wszedł pilot Fred Jordan. Za pobliską cieśniną Golden Gate nieśmiało przebłyskiwały światła miasta. Gęsta mgła, przez którą statek spędził ostatnie godziny na kotwicy, najwyraźniej rzedła. Żadne opóźnienie nie jest mile widziane, toteż śpieszyło się wszystkim.

O 4:02 kapitan William Ward dał rozkaz podniesienia kotwicy. Odezwała się statkowa syrena, budząc niektórych pasażerów. Pani Robbins po krótkiej naradzie z córką uznała, że pomimo wczesnej pory wypada już zgłosić się u ochmistrza po odbiór zdeponowanych kosztowności. Obie panie ubrały się. Nie spało także sporo innych osób, jak na przykład czwórka karciarzy, od wielu godzin grająca na pieniądze. Najwyraźniej zamierzali hazardować się aż do chwili zacumowania.



Morze było spokojne, a mgła niby miała tendencje do rozrzedzania się, ale widoczność wciąż nie zachwycała. O 4:42 już tylko pięć mil dzieliło „City of Rio de Janeiro” od kei. Przechodzący statek dostrzeżono z obserwacyjnego punktu Point Lobos, skąd dyżurujący przekazał do portu odpowiednią informację. I gdy do celu pozostało zaledwie kilkadziesiąt minut, mgła zaczęła ponownie gęstnieć. Pomimo tego, statek wciąż robił 7 węzłów.

Ward spytał Jordana, czy nie należałoby w takiej sytuacji prowadzić regularnego sondowania. Zdaniem pilota nie było to potrzebne, ponieważ statek znajdował się na właściwym kursie. Nikt na pokładzie nie znał tak świetnie tutejszych wód jak on, to pewne.

Widoczność spadła do 50-60 metrów. Ward polecił nadawanie syreną regularnych sygnałów. Wciąż nie mógł się zdecydować na sondowanie - ostateczna decyzja należała przecież do niego, nie do pilota.

O 4:59 ochmistrz grzecznie odmówił pani Robbins otworzenia sejfu, informując, że biuro jest czynne od szóstej. Ponieważ o tej porze statek winien już stać w porcie, zirytowana pasażerka zapowiedziała wkrótce kolejną wizytę.

Minuty później dało się słyszeć tarcie kadłuba o jakiś obiekt. Pilot wprawdzie twierdził, że statek z całą pewnością otarł się tylko o jedną z bojek, ale Ward tym razem postanowił polegać na swojej ocenie. Wydał rozkaz „cała wstecz”. Maszyna nie zdążyła jednakże nawet zastartować, gdy potężny wstrząs obalił wszystkich na podłogę. Ustał jedynie trzymający się koła sternik. Nikt nie miał wątpliwości. Statek wpadł na podwodną skałę!

Po chwili z maszynowni nadeszła hiobowa wieść. Przez rozległą dziurę w poszyciu wlewały się ogromne ilości wody, w tempie uniemożliwiającym jej wypompowanie. Nie było chwili do stracenia. Kapitan natychmiast rozkazał opuścić statek. Stewardzi biegali po korytarzach, budząc pasażerów. O 5:15 ponownie rozległa się syrena, ale tym razem było to wezwanie o pomoc. Dziób „City of Rio de Janeiro” pogrążał się w wodzie. Statek tonął, i to tonął szybko.

Z maszynowni wydostał się tylko jeden mechanik. W dole, w ciemnościach słyszał donośny szum wdzierającej się wody i gasnące krzyki mniej szczęśliwych kolegów. Ubrani często jedynie tylko w nocne koszule pasażerowie, ku swemu przerażeniu spotykali wodę zalewającą już prowadzące do wyjścia korytarze. Zewsząd słychać było rozpaczliwe krzyki i wołania o pomoc. Dwóch spośród grających w karty przygniotły w rogu kabiny fortepian ¡ meble. Nie mieli żadnych szans, mimo że dawali jeszcze znaki życia. Podobna sytuacja przytrafiła się pani Robbins. Desperackie próby córki uwolnienia nieprzytomnej matki ze śmiertelnej pułapki zawiodły. Po chwili sama musiała uciekać przed wodną nawałą. Ostatecznie również i ona straciła w katastrofie życie.

„City of Rio de Janeiro” przechylał się na prawą burtę, aż wreszcie pogrążył w wodzie. Od momentu zderzenia upłynęło zaledwie osiem minut! Do końca na mostku stał kapitan. Poszedł na dno ze statkiem, który zatonął dzięki jego błędnym decyzjom: niesondowaniu i utrzymywaniu zbyt dużej prędkości. Szkielet Warda odnaleziono 17 miesięcy później, a zidentyfikowano dzięki owiniętemu wokół żeber łańcuszkowi z kieszonkowym zegarkiem.

Wielu ze skaczących do zimnej wody wciągnął w głąb wir wytworzony przez tonący statek. Z kolei część pływaków silny prąd zniósł w stronę otwartego morza. Rozpaczliwe krzyki nieszczęśników szybko gasły w gęstej mgle. Na miejscu tragedii unosiły się prawie cudem zwodowane dwie szalupy. Trzecia wisiała jeszcze z ludźmi na żurawikach, kiedy statek się przewrócił. Nikt z niej nie ocalał.



Dwie samotne szalupy kręciły się bezradnie, nie potrafiąc we mgle znaleźć drogi do pobliskiego brzegu. Najlepsi pływacy rozpierzchli się na wszystkie strony w poszukiwaniu lądu. Wkrótce pierwsi szczęśliwcy dotarli na plażę, wszczynając alarm. Innych, płynących przypadkowo w złym kierunku, nigdy już nie ujrzano. Prawdopodobnie prąd zniósł ich w morze, gdzie w końcu potonęli.

Na miejscu pojawiły się łodzie rybackie, ratujące większość osób unoszących się na wodzie w pobliżu miejsca zatonięcia statku. Niestety, spośród 213 ludzi na pokładzie „City of Rio de Janeiro” zginęło aż 131. Kolejną ofiarą stał się czekający na nabrzeżu na wieści pan Robbins. Dowiedziawszy się o śmierci żony i córki, zmarł na atak serca,

Pomiędzy uratowanymi znalazł się Fred Jordan. Jego wyjaśnienia złożone w sądzie niewiele jednak wyjaśniły. Pilot MYŚLAŁ, iż statek idzie dobrym kursem, a kapitan Ward nie zredukował szybkości, bo mu się śpieszyło. I to wszystko.

Wkrótce po tragedii rozniosły się nigdy nie potwierdzone wieści o dużej ilości złota ¡ srebra przewożonego przez statek. Nurkowie zaczęli poszukiwania w głębokich na 100 metrów wodach. Obszar do zbadania okazał się jednak zbyt duży, jako że nigdy nie udało się ustalić w miarę dokładnego miejsca zatonięcia statku. Pomimo tego, poszukiwania kontynuowano przez wiele lat, niekiedy angażując do tego... jasnowidzów, a ostatnią dużą próbę podjęto tuż przed wybuchem II wojny światowej. Wtedy także nie natrafiono na kryjący się na dnie wrak. Czy kiedyś - przez przypadek choćby - uda się odnaleźć jego szczątki? A może wrak znajduje się już głęboko pod mułem dna zatoki?

Post zmieniony (03-07-20 09:26)

 
31-05-14 23:32  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 65

PIĘCIU BRACI

Thomas i Aletta Sullivan z dumą patrzyli na swych synów Cała żegnająca się z nimi piątka wyglądała znakomicie w marynarskich mundurach. George (lat 27), Francis zwany „Frank” (25), Joseph „Red” (23), Madison „Matt” (22) i Albert „Al;” (19) podtrzymywali rodzinną tradycję, jako że i Sullivan senior w młodości pływał na okrętach US Navy. Teraz chłopcy udawali się na pokład lekkiego krążownika „Juneau” gdzie zamustrowano ich na własną prośbę razem. Na krążowniku bracia byli powszechnie lubiani. Zresztą wyznając zasadę „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” stanowili i tak grupę nie do pokonania na żadnym polu.

Od lewej: Francis, George, Madison, Albert, Eugene


Na Pacyfiku trwały ciężkie zmagania z Japończykami, choć najgorsze chwile zdawały się już być przeszłością. Po wspaniałym czerwcowym sukcesie Amerykanów pod Midway, flota japońska teraz już tylko zrywami dawała znać o swej wciąż niewątpliwej sile.



W listopadzie trwały zażarte walki o Guadalcanal i tam też skierowano „Juneau”. Od północy ku wyspie nadciągała silna armada nieprzyjaciela. Dwa pancerniki, dwa krążowniki i czternaście niszczycieli miały za zadanie zbombardowanie amerykańskiego lotniska na Guadalcanalu. Potędze tej kontradmirał Callaghan mógł przeciwstawić tylko pięć krążowników i osiem niszczycieli. Stawka jednakże była zbyt wielka, aby unikać walki.

„Juneau”


Callaghan rozstawił swe jednostki na północ od wyspy, na przecięcia kursu wroga. W przypadku walki w dzień Amerykanie nie mieliby praktycznie żadnych szans, ale starcie nocne - przy znacznie lepszych radarach - wcale nie musiało się skończyć rzezią.

Trzynastego listopada o 1:50 okręty z zaledwie kilku kilometrów otworzyły wzajemny ogień. Jak na bitwę morską był to niezwykle krótki dystans, toteż nic dziwnego, że już wkrótce pierwsze jednostki poszły na dno.

Japoński niszczyciel „Amatsukaze” dowodzony przez wyjątkowo uzdolnionego komandora Harę, gnał całą naprzód przez ciemność. Pożary wzniecone pociskami oraz błyski wystrzałów, wskazywały położenie innych okrętów. W pewnej chwili ujrzano delikatny zarys wrogiego krążownika wymieniającego ogień japońskim krążownikiem „Yudachi”. O 1:59 Hara rozkazał wystrzelić cztery torpedy, i dokładnie po 220 sekundach dojrzał potężną eksplozję u burty nieprzyjaciela. Trafiony krążownik - był to „Juneau” - nie zatonął jednakże, wycofując się jedynie powoli z pola bitwy.

Pierwsze promienie słońca pozwoliły na podsumowanie starcia. Amerykanie stracili jeden lekki krążownik i cztery niszczyciele, podczas gdy Japończycy pancernik „Hiyei”, lekki krążownik i jeden niszczyciel. W sumie Callaghan mógł więc mówić o sukcesie, tym bardziej że nie dopuścił wroga w pobliże będącego jego celem lotniska.
Amerykańskie okręty szły jeden za drugim. Szyk zamykał „Juneau”, na którym sprawdzano dokładnie zakres uszkodzeń oraz strat w ludziach. Bracia Sullivan szczęśliwie przeżyli bez szwanku nocne starcie. Teraz czterech z nich miało służbę w dziobowej części okrętu, podczas gdy George znajdował się na rufie.

O 11:01 dwie torpedy wystrzelone z japońskiego okrętu podwodnego I-26 trafiły pechowy krążownik. Część dziobowa rozleciała się w straszliwej eksplozji komór amunicyjnych. Po dwóch minutach na oceanie unosiły się tylko szczątki okrętu oraz setka marynarzy. Około sześciuset ludzi poszło od razu z krążownikiem na dno.

W obawie przed dalszymi torpedami, inne okręty nie podjęły akcji ratowniczej. Co gorsza, nie wyrzucono nawet tratew, co ocaliłoby z pewnością wiele istnień! Odpowiedzialny za ten oburzający fakt komandor Hoover z „krążownika „Helena”, został później za to pozbawiony dowództwa.

Według ocalałych marynarzy Francis, Madison i Joseph ponieśli śmierć na miejscu, a Albert utonął następnego dnia. George’owi udało się wspiąć na tratwę, skąd po czterech czy pięciu dniach ześlizgnął sie do wody i utonął.

Widziane własne samoloty i okręty nie zbaczały w kierunku coraz bardziej wyczerpanych marynarzy. Ranni, nękani pragnieniem umierali jeden za drugim. Kiedy wreszcie rozbitków odnalazły łodzie latające, przy życiu utrzymywało się już tylko 11 osób. Wśród nich nie było nikogo z Sullivanów...



Szok spowodowany rozmiarami ludzkich strat na „Juneau”, spotęgowany był wstrząsem po śmierci piątki braci. Fakt ten stał się podstawą do natychmiastowego wydania rozkazu zabraniającego mustrowania rodzeństwa na ten sam okręt.

Czwartego kwietnia 1943 roku zwodowano w San Francisco niszczyciel klasy Fletcher. Czcząc pamięć poległej piątki, nadano mu imię „The Sullivans”.

„The Sullivans”, niszczyciel klasy Fletcher


Kolejny okręt nazwany “The Sullivans” – niszczyciel typu Arleigh Burke - zwodowano w roku 1995. Matka chrzestną była wnuczka Alberta, Kelly Sullivan Loughren



Post zmieniony (03-07-20 09:27)

 
01-06-14 07:39  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
GrzechuO   

Matapan był "chwilkę" wcześniej...
Nie liczy się! ;)

--
Pozdrówka

GrzechuO

 
01-06-14 08:34  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:31)

 
02-06-14 08:11  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 66

MANEWRY KAPITANA GRINSTEADA

Zwodowany w 1865 roku rzeczny bocznokołowiec "Princess Alice" należał do dużych i wygodnych statków, wyróżniających się łatwo pomiędzy mrowiem innych jednostek, krążących pracowicie po Tamizie. Kiedy rankiem trzeciego sierpnia 1878 statek pod dowództwem kapitana Grinsteada wychodził w wycieczkowy rejs z Londynu do Gravesendu i następnie do leżącego już nad morzem Sheerness, panowała piękna pogoda zachęcająca do leniwego wygrzewania się na pokładzie. O godzinie osiemnastej rozpoczęła się w Sheerness równie przyjemna podróż powrotna. Przy biletach kosztujących tylko dwa szylingi statek zatłoczony był prawie do granic możliwości i należy ocenić, iż znajdowało się na nim prawie 900 ludzi, zarówno pasażerów jak i członków załogi. Ciepły i bezwietrzny wieczór stanowił znakomite ukoronowanie całego dnia.

0 19:40, kiedy "Princess Alice" znajdowała się tuż u celu swojej podróży, bo o milę poniżej leżącego koło Londynu Woolwich, bocznokołowiec napotkał idący kontrkursem węglowiec "Bywell Castle". Dowodzący nim kapitan Harrison posiadał uprawnienia pilota na Tamizie, co świadczyło najlepiej o jego kwalifikacjach. Jego statek szedł w balaście, prezentując wysoko wynurzone burty. Ta okoliczność miała odegrać wkrótce istotne znaczenie w rozwoju sytuacji.

Kiedy obie jednostki skracały do siebie dystans, kapitan Grinstead z obawy przed kolizją wykonał sekwencję kilku chaotycznych manewrów, w rezultacie czego jego statek nadstawił się śródokręciem pod wysoko wynurzony nad wodę dziób "Bywell Castle"!

Gwałtowna komenda Harrisona „Cała wstecz!” niczego już nie zmieniła. Znacznie większy od wycieczkowca węglowiec przekroił go prawie na pół, co spowodowało błyskawiczne nabieranie wody. Dziobowa część "Princess Alice" zatonęła natychmiast, zabierając ze sobą na dno praktycznie wszystkich znajdujących się w jej wnętrzu pasażerów. Po podniesieniu wraka przy wyjściach z salonu znaleziono stosy martwych ciał. Część rufowa utrzymała się jeszcze tylko cztery do pięciu minut, po czym również zniknęła pod lustrem wody.

Z powodu silnego prądu węglowiec pokonał jeszcze spory dystans w dół rzeki, zanim udało się go zastopować rzuceniem kotwicy. Na "Bywell Castle" zabrano się do opuszczania szalup co zajęło sporo czasu, zwłaszcza w przypadku największej z nich.
Konieczność pokonania teraz przez wioślarzy sporego dystansu pod prąd opóźniła przyjście ratunku o kolejne cenne minuty.

Tymczasem znoszeni w dół rzeki rozbitkowie przepływali bezsilnie obok zakotwiczonego węglowca, nie mogąc się na niego dostać z powodu sterczących wysoko nad wodą burt. Wielu z nich utonęło, zanim udało im się dopłynąć do brzegu. Wielu umarło także z powodu ogromnej ilości pokrywających wodę ścieków wylewanych z tak mało wydajnych oczyszczalni Barking i Crossness, że woda w ich otoczeniu skażona była ponad wszelkie normy. Wyławiane po wielu dniach niektóre ciała były nie do rozpoznania, w rezultacie czego aż 120 ofiar pochowano w masowym grobie

W dziesięć minut po zderzeniu na scenę przybył wycieczkowiec "Duke of Teck", ratując sporą grupę pasażerów. Liczba ludzi którzy stracili życie, była jednak przerażająca: aż 640, w tym kapitan Grinstead. Zaledwie dwieście kilkadziesiąt osób przeżyło fatalne manewry dowódcy wycieczkowca.

Sąd całą winę przypisał kapitanowi Grinsteadowi, prasa jednakże podniosła szum w sprawie jakoby niesłusznie uwolnionego od winy kapitana Harrisona. Pomimo uniewinniającego werdyktu przeżycia i niesłuszne oskarżenia tak podkopały jego zdrowie, że już nigdy nie wrócił na morze.

Przy okazji zmieniono także trzy sprawy: opracowano ścisłe przepisy dotyczące poruszania sie po Tamizie, wiosłowe łodzie Marine Police Force zostały wymienione na parowe co w przyszłości miało pozwolić na szybsze wejście do akcji ratunkowej, a z kolei trujące odpady z oczyszczalni (!) ładowano od tej pory na barki i wywożono daleko w morze, zamiast wylewać wprost do rzeki...

*

W osiemnaście miesięcy po tych wydarzeniach, „Bywell Castle” zatonął z całą załogą podczas sztormu na Biskaju.

„Princess Alice”

oraz rysunki przedstawiające fatalne chwile
, , ,

Wrak statku wyciągnięty na ląd


--

Post zmieniony (10-04-20 12:15)

 
02-06-14 08:13  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 67

DZIEWICZA PODROŻ

Zwodowany w roku 1851 „Amazon" był drewnianej konstrukcji parowcem, napędzanym znajdującymi się po obu burtach kołami łopatkowymi. Na wszelki wypadek jednakże postawiono na nim maszty, na reje których można było wciągać żagle, wspomagające maszynę.

„Amazon”


W piątek 2 stycznia 1852 roku statek opuścił Southampton ze 161 osobami na pokładzie, z czego aż 110 stanowiło załogę. Dziewicza podróż zaczęła się od napotkania fatalnej pogody u progu Zatoki Biskajskiej. Aby jak najszybciej wydostać się z tego akwenu, kapitan Symons nakazał wykorzystanie całej mocy, jaką można było tylko wycisnąć z 800-konnego silnika. Realizacja tej decyzji zaowocowała wkrótce poważnymi kłopotami w maszynowni, a to z powodu przegrzania się przeciążonych łożysk. Nie to jednak okazało się groźne.

Rankiem czwartego stycznia drugi oficer Treweek zauważył wydobywające się z maszynowni płomienie. Po ogłoszeniu alarmu szybko zorientowano się, iż ogień powstał w magazynku, w którym przechowywano olej oraz łój. Wiadomość o pożarze szybko doszła do pasażerów, których na polecenie Symonsa zgromadzono w salonie. Spanikowani ludzie wyważyli jednak momentalnie drzwi, odepchnęli blokujących im drogę stewardów i po chwili zameldowali się w komplecie na pokładzie.

Sytuacja była poważna nawet i bez paniki. Płonący magazyn stanowił część maszynowni, która momentalnie stała się niedostępna. Bohaterskie wysiłki czwartego mechanika aby zastopować silnik, okazały się bezowocne. Od tej chwili aż do samego końca niekontrolowany statek przebijał się całą naprzód poprzez wzburzone wody.

Rozwinięte węże strażackie szybko przepaliły się, a użyte w zastępstwie wiadra okazały się oczywiście absolutnie niewydajne. Z braku szans na opanowanie ognia, kapitan wydał rozkaz opuszczenia łodzi. Statek był wyposażony w dziewięć szalup, z czego dwie zdążyły spłonąć. Panika w tym momencie objęła już nie tylko pasażerów ale i marynarzy, co wróżyło jak najgorzej. Żadna z szalup nie została jeszcze opuszczona, kiedy ogień dotarł do magazynku z prochem (na wypadek napotkania piratów statek wyposażono w kilka działek!). Eksplozja przesądziła o losie „Amazona".

W chwili gdy wciąż płonąc statek szedł na dno, w zasięgu wzroku ujrzano jakiś żaglowiec, który ku wiecznej hańbie jego załogi oddalił się czym prędzej. A przecież musiano stamtąd widzieć objęty ogniem statek!

Na wodzie unosiły się teraz tylko dwie, opuszczone w ostatniej chwili szalupy. Na jednej z nich znajdowało się dwadzieścia jeden osób, a na drugiej trzynaście i wszyscy oni podjęci zostali wkrótce przez holenderski galeon. Cudem prawdziwym inny holenderski statek uratował kolejnych dwadzieścia pięć osób, którzy przeżyli na wzburzonym morzu dzięki dużym fragmentom oddzielonego od tonącego kadłuba pokładu. Teoretycznie powinni zamarznąć po kilkunastu minutach, a jednak...

Dla pozostałych stu dwóch ludzi dziewiczy rejs „Amazona" okazał się jednak być ostatnim. Wśród nich znajdował się także kapitan Symons.

XIX-wieczny rysunek pokazujący dramat „Amazona”


Post zmieniony (10-04-20 12:15)

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 17 z 121Strony:  <=  <-  15  16  17  18  19  ->  => 

 Ten wątek został zamknięty 


© konradus 2001-2024