KARTON CAFÉ   
Regulamin i rejestracja regulamin forum  jak wstawiac grafike, linki itp do wiadomosci grafika i linki w postach

Miejsce na rozmowy o rzeczach niekoniecznie związanych z modelarstwem kartonowym, tzw. "rozmowy kanapowe", ciekawostki, humor itd. Tu można się poznać lepiej i pogawędzić ze sobą.


 Działy  |  Tematy/Start  |  Nowy temat  |  Przejdź do wątku  |  Szukaj  |  Widok rozszerzony (50 postów/stronę)  |  Zaloguj się   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 13 z 121Strony:  <=  <-  11  12  13  14  15  ->  => 
21-05-14 18:14  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 45

FATALNA BOMBA

„Princeton” był lekkim, szybkim amerykańskim lotniskowcem. Zwodowany w październiku 1942 roku już po kilku miesiącach brał czynny udział w starciach z Japończykami. W dwa lata później trwała cała seria ciężkich bitew na wodach wokół Filipin. Główną rolę odgrywały tu samoloty z lotniskowców. Piloci z „Princetona" mieli się czym pochwalić: rankiem 24 października 1944 roku brali udział w zatopieniu superpancernika „Musashi", a ponadto zestrzelili aż 34 wrogie samoloty! Nastroje na lotniskowcu były znakomite.

,

Odparto właśnie atak japońskich samolotów, gdy nagle o 9:39 pojawił się pojedynczy samolot. Wylatując z nisko wiszącej chmury bombowiec typu Judy zrzucił z wysokości 450 metrów celną - jedną jedyną! - 250-kilogramową bombę na pokład „Princetona", która trafiła pomiędzy windami. Po chwili zestrzelony Japończyk rozbił się o wodę, ale nie zmieniało to w niczym sytuacji okrętu.

Bomba przebiła pokład i wybuchła w hangarze wśród 6 Avengerów, z których każdy był w pełni zatankowany i miał podwieszoną torpedę! Zapalone paliwo zapoczątkowało potężny pożar, a wybuch głowic torped wyrzucił w powietrze dwie potężne windy służące do transportowania samolotów z hangaru na pokład i z powrotem. Jedna z nich po chwili spadła na rufę, powiększając rozmiar zniszczeń.

„Princeton” płonie


Do płonącego lotniskowca podeszły dwa niszczyciele. Marynarze skakali do wody, aby po chwili sięgać wywieszonych zbawczych siatek ratowniczych. Niestety, niektórzy przy tej próbie utonęli. Szczęśliwie otwarty z broni maszynowej ogień skutecznie odganiał krążące w pobliżu rekiny.

Po godzinie 15:00 do „Princetona" zbliżył się krążownik „Birmingham": jego pompy miały pomóc w opanowaniu ognia.

„Birmingham” podchodzi do lotniskowca


Marynarze krążownika prowadzą akcję gaśniczą


Na prawej burcie zebrały się setki marynarzy szykujących się do wsparcia swych kolegów. Z prądownic wystrzeliły strumienie wody. I kiedy krążownik był już o metry, na „Princeton" nastąpiła straszliwa eksplozja, prawdopodobnie w magazynie bomb! Wielka część rufy i kawał pokładu wyleciały w powietrze i po chwili spadły na zatłoczony pokład „Birminghama".

Jak relacjonował naoczny świadek: „Obraz był straszliwy: zabici, umierający i ranni, wielu z nich ciężko. Krew spływała potokami wzdłuż ścieków burtowych. Marynarze z oderwanymi kończynami, ziejącymi ranami w boku, z głowami pokiereszowanymi odłamkami prosili o pomoc - ale przede wszystkim dla swych kolegów”...

Eksplozja na „Princeton” , przed nim widać sylwetkę krążownika


W jednej chwili na krążowniku zginęło 241 ludzi (w tym czterech zaginionych bez śladu) a 426 odniosło rany! Eksplozja była jednocześnie wyrokiem śmierci na lotniskowiec, na którym straciło życie 229 ludzi, a rany odniosło 211.

Pożary już ugaszono. Widać rozmiar uszkodzeń
,

Po kilku godzinach zorientowano się że ze względu na ogromną skalę zniszczeń lotniskowiec jest nie do ocalenia, i dlatego zapadła decyzja o jego zatopieniu. Do egzekucji wyznaczono niszczyciel „Irwin”. Z ośmiuset metrów okręt wystrzelił sześć torped, z których trafiła raptem tylko jedna (w lewą część dziobu), nie dając jednakże żadnego widocznego efektu. Co interesujące, dwie z torped nie doszedłszy do celu zawróciły i skierowały się ku „Irwinowi”, który musiał energicznie zmieniać kurs, aby nie dopuścić do samozatopienia. Okazało się później, że wyrzutnie niszczyciela były poważnie uszkodzone, co miało wpływ na działanie jego torped.

Po nieudanych próbach storpedowania wraka „Irwin” wystrzelił do niego 27 pocisków kalibru 127 mm, ale także bez efektów. Wzniecone kolejne pożary nie były w stanie zatopić lotniskowca.

Teraz do dzieła zabrał się krążownik „Reno”. W przeciągu minuty wystrzelił dwie torpedy, które trafiły do magazynu mieszczącego 70 ton materiałów wybuchowych. Potężna eksplozja przypieczętowała los dzielnego okrętu, który po 45 sekundach znikł z powierzchnio oceanu.

Eksploduje magazyn amunicyjny po celnej torpedzie „Reno”. Za kilkadziesiąt sekund „Princeton” pójdzie na dno


Post zmieniony (03-07-20 09:02)

 
23-05-14 10:10  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 46

TAJEMNICA "BERGE ISTRA"

Zwodowany w 1972 roku „Berge Istra" był ogromnym norweskim statkiem przystosowanym do przewozu zarówno ropy jak i ładunków masowych: długość 314 metrów, szerokość 50 i wyporność aż 224.000 ton! Nic więc dziwnego, że 32-osobowa załoga miała prawo czuć się na nim bezpiecznie. No bo cóż mogłoby zdarzyć się olbrzymowi, przy którym przeciętny statek wyglądał jak krasnoludek?



Piękna pogoda towarzyszyła w połowie grudnia 1975 roku wyjściu z brazylijskiego Tubarao. Statkiem dowodził kapitan Kristoffer Hemnes który dopiero co zastąpił na tym stanowisku odpoczywającego na urlopie Thora Gudmunsena. „Berge lstra" - tym razem ze 188.000 ton rudy - skierował się na wschód, do Kimizu w Japonii gdzie planowano zawinąć 5 stycznia.

Dwudziestego dziewiątego grudnia armator odebrał pierwszy i jedyny, jak się wkrótce okazało, telegram podający aktualną pozycję. „Berge lstra" znajdował się wtedy około 174 mile na południowy zachód od filipińskiej wyspy Mindanao. Do portu przeznaczenia było już zatem niedaleko. Ale tydzień później statek nie pojawił się na redzie Kimizu. Pomimo ciągłych prób, nie można było nawiązać łączności radiowej.

Zaniepokojeni Norwedzy wszczęli alarm. Przez następne siedem dni dziesiątki samolotów przeszukiwały ogromne obszary oceanu. Poproszono wszystkie przechodzące w rejonie Filipin statki o nasilenie obserwacji. Bezskutecznie. Cóż takiego mogło się stać z ogromnym statkiem i jego załogą? Dlaczego nie nadano SOS? DLACZEGO NIE NADANO SOS?!?

Wysuwane liczne hipotezy niczego oczywiście nie wyjaśniały. Współcześni piraci? Stara zabłąkana mina? Gigantyczna fala? Domysłom - głównie prasy - nie było końca.

13 stycznia przerwali poszukiwania Japończycy, a cztery dni później akcję zawiesiły także siły powietrzne Filipin i USA. I kiedy już stracono nadzieję na rozwiązanie tajemnicy, filipińscy rybacy natknęli się 17 stycznia na tratwę z dwoma marynarzami z „Berge lstra"! Tratwa znajdowała się około 500 mil na południowy wschód od Mindanao.

Rozbitkowie z „Berge Istra”


Rozbitków zawieziono na należącą do Palau wyspę Koror, ale już po drodze jeden z nich, Imeldo Leon, przekazał drogą radiową informacje o statku. Relacja Hiszpana (obaj rozbitkowie byli tej narodowości) rzuciły światło na tajemnicze zniknięcie olbrzyma.

Trzydziestego grudnia obaj marynarze wraz z trzema kolegami przebywali na dziobie, ostukując rdzę i malując pokład. Około 16:45 usłyszeli głośny syk - jakby uchodzącego sprężonego powietrza - a po chwili potężna eksplozja targnęła tylną częścią statku, powodując silny przechył. Po piętnastu sekundach nastąpiła druga eksplozja.

Marynarze próbowali spuścić tratwę, ale po kolejnych trzydziestu sekundach rozległ się kolejny bardzo silny wybuch. Leon z kolegami został wyrzucony w powietrze, i po chwili cała piątka znalazła się w wodzie. W ciągu zaledwie trzech minut olbrzym zatonął niczym nędzna łupinka. Leon rozejrzał się wokół i ku radości ujrzał tratwę, do której udało mu się dopłynąć. Na wodzie unosił się nieprzytomny kolega Estisanto Terrodomo Lopez. Leon podpłynął do niego i wciągnął bezwładnego na tratwę. Rozejrzał się bacznie wokół. Na pustej powierzchni oceanu nie było już ani śladu po statku, ani też żadnego poza nimi rozbitka. Leon ocucił kolegę, który na szczęście szybko doszedł do siebie.

Przez 19 dni tratwa dryfowała z prądami i wiatrem. Zapasy na tratwie wkrótce się skończyły i pozostano im już tylko picie deszczówki i zjadanie na surowo złowionych ryb, także latających. I wreszcie wycieńczeni rozbitkowie ujrzeli rybacki statek. To był koniec ich odysei.

Po informacjach Leona ponownie ruszyły poszukiwania. 20 stycznia o 550 mil na południowy wschód od Mindanao zauważono długie na 90 mil pasmo ropy oraz pustą tratwę. I to było wszystko.

Zbawienna tratwa zrobiona była z balsy. Rybacy przywieźli ją ze sobą


Następnego dnia armator ogłosił że nie ma żadnych nadziei na znalezienie kolejnych żywych ludzi. Polecił swemu innemu statkowi, „Marshall Clarkowi” zaprzestać dalszych poszukiwań i kontynuować podróż, mimo że statek natrafił na szczątki, znalezione w miejscu uratowania dwójki Hiszpanów. Bez wątpienia pochodziły one z „Berge Istra”: kapoki z szalupy, część tratwy oraz pojemnik z lekarstwami, żywnością i pitną wodą.

Z chwilą zatonięcia „Berge Istra” stała się największym utraconym statkiem w historii żeglugi.

Co spowodowało jego błyskawiczne zatonięcie? Specjaliści uważali, że powietrze dostające się do nieszczelnych zbiorników po przewożonej uprzednio ropie zmieszało się z oparami po jej resztkach, tworząc w rezultacie mieszankę wybuchową. Rozerwane potężną siłą zbiorniki wypełniły błyskawicznie dziesiątkami tysięcy ton wody, która w ciągu 3 minut zatopiła statek. Nie zdążono nawet uruchomić radiostacji!

Do dnia dzisiejszego armator nie zabiera głosu w sprawie przyczyny eksplozji. Na temat możliwych przyczyn katastrofy wypowiedział się za to w 2011 roku jeden z byłych kapitanów statku. Stwierdził on, że neutralny gaz (tak zwany innert gas) używany w tamtych czasach do wypełniania pustych zbiorników był często niepewny, a ponadto wielu oficerów nie było przeszkolonych w jego właściwym stosowaniu. Największe ładownie były wprawdzie wypełnione rudą, ale zbiorniki burtowe nie zostały wyczyszczone po przewożonym uprzednio paliwie, co spowodowało utworzenie się jego oparów.

Przez specjalny system tłoczono do ładowni wytwarzany w maszynowni gaz neutralny. Nieszczelności w systemie spowodowały jednakże odwrócenie kierunków i zamiast tłoczenia gazu do ładowni, opary z resztek paliwa zaczęły przedostawać się do pracującego generatora, doprowadzając w końcu do eksplozji.

Niezwykłym, a tragicznym zbiegiem okoliczności, w trzy lata i dziesięć miesięcy później w ślady „Berge Istra” poszedł bliźniaczy statek „Berge Vanga”. Jego przypadek zostanie przedstawiony w osobnej Opowieści.

Post zmieniony (07-04-20 22:15)

 
23-05-14 10:11  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 47

ZBRODNIA PORUCZNIKA PATZIGA

W 1916 roku parowiec „Llandovery Castle" przebudowany został przez Brytyjczyków na statek szpitalny. Pomalowany na biało, z wielkimi czerwonymi krzyżami na burtach widoczny był na morzu z daleka. W tym nietypowym jak na czas wojny jaskrawym malowaniu była metoda: pozwalało to na uniknięcie pomyłkowego ataku wroga, jako że zgodnie z międzynarodowymi konwencjami, statki szpitalne miały się przecież cieszyć nietykalnością.

„Llandovery Castle” jeszcze jako zwykły pasażerski liniowiec


Statek przez prawie dwa lata woził rannych i chorych żołnierzy z Europy do Kanady. W czerwcu 1917 roku statek wracał do Anglii ze 164 członkami załogi, 80 członkami kanadyjskiego korpusu medycznego i 14 pielęgniarkami. Zgodnie z przepisami prawa międzynarodowego na statku nie było żadnego „niewłaściwego" ładunku ani też żołnierzy.

„Llandovery Castle” jako statek szpitalny
,

Dwudziestego siódmego czerwca pogoda była znakomita. Zmierzchało. Statek zapalił światła, pozwalające na łatwą identyfikację jego przeznaczenia nawet w nocy.

W pobliżu czaił się niemiecki okręt podwodny U-86, dowodzony przez porucznika Helmuta Patziga. Pomimo protestów dwóch innych oficerów, Patzig zdecydował się na zbrodniczy atak, zdając sobie doskonale sprawę z faktu atakowania statku szpitalnego! O 21:30 torpeda rozerwała lewą burtę ofiary. Woda błyskawicznie wdarła się do wnętrza, i zaledwie po 10 minutach „Llandovery Castle" poszedł na dno.

U-86…


...i jego szybko tonąca ofiara



Spośród 19 szalup tylko pięć nadawało się do opuszczenia. Każda z nich miała miejsce dla 52 ludzi. Po kilkunastu minutach można było doliczyć się jednak tylko trzech łodzi, i na dobrą sprawę nie wiadomo co stało się z pozostałymi dwoma. Czyżby wciągnął je wir wytworzony przez tonący statek?

U-86 wynurzył się, po czym Patzig zażądał podejścia jednej z szalup do burty jego okrętu. W razie odmowy wykonania rozkazu, zagroził otworzeniem ognia do rozbitków. Oddany strzał z pistoletu świadczył o powadze tej pogróżki.

Porucznik szukał okazji do usprawiedliwienia haniebnego czynu starając się wymusić zeznanie, iż statek szpitalny przewoził amunicję oraz amerykańskich lotników. Oczywiście nikt nie potwierdził tej wydumanej teorii. W ciemnościach, za cichą życzliwą radą jednego z niemieckich oficerów (!) szalupa odpłynęła, znikając z pola widzenia. Na innej łodzi podniesiono tymczasem żagiel, aby jak najszybciej oddalić się od Niemców. I wtedy niespodziewanie w kierunku rozbitków poszły dwa strzały z okrętowego działa, na szczęście oba niecelne. Po paru minutach Niemcy oddali kilkanaście salw w innym kierunku, i bez wątpienia celem były dwie pozostałe szalupy. Niestety tym strzały pociski doszły celu!

Dwudziestego dziewiątego czerwca brytyjski niszczyciel natknął się na jedną łódź z 24 rozbitkami. Ruszono na poszukiwanie pozostałych szalup. Ostatecznie znaleziono jeszcze tylko jedną, ale pustą. Okoliczności wskazywały jednak wyraźnie, iż była ona początkowa obsadzona przez rozbitków. Nikt nie miał wątpliwości iż zarówno oni, jak i obsada trzeciej łodzi zostali wymordowani przez Niemców. Łącznie na „Lladovery Castle" śmierć poniosły 234 osoby.

A porucznik Patzig? Ukrył się po wojnie tak dobrze, że wyjątkowo niemrawo szukająca go niemiecka policja „nie mogła" go znaleźć. W 1931 roku sąd niemiecki uchylił zarzuty wobec niego, a to w związku z ogłoszoną amnestią. Podczas II wojny Patzig był w latach 1943-1945 dowódcą 26 flotylli U-bootów. Zmarł w swoim domu, przez nikogo nie niepokojony, w 1984 roku.

Helmut Patzig, bezkarny zbrodniarz


Post zmieniony (07-04-20 22:15)

 
23-05-14 22:20  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 48

PIERWSZE POWAŻNE OSTRZEŻENIE

Prym wśród największych statków świata od lat wiodły zbiornikowce. Ich wyporność rosła z roku na rok i porażający ongiś swymi rozmiarami stutysięcznik obecnie nikomu już nie imponuje. Gwałtowny wzrost przewożonych jednorazowo ilości ropy oznaczał jednakże coraz większe zagrożenie katastrofą ekologiczną w skali makro. Armatorzy kierowali się jednakże zasadą "jakoś to będzie". I było - aż do przyjścia pierwszego poważnego ostrzeżenia.

"Torrey Canyon" był w swoim czasie zbiornikowcem średniej wielkości o długości 237 metrów i wyporności 67.000 ton. Jednakże wobec boomu naftowego zdecydowano się go powiększyć, wstawiając pomiędzy przecięty w poprzek kadłub dodatkową sekcję zbiorników. Operacja była bardzo skomplikowana, ponieważ przykładowo trzeba było zmienić miejsce położenia dziobowej nadbudówki.

Jedna z japońskich stoczni uwinęła się jednak ze wszystkimi problemami nader sprawnie i w rezultacie "Torrey Canyon" w 1965 roku zamienił się w zbiornikowiec o długości 297 metrów i nośności aż 119.000 ton. Na owe czasy był to olbrzym. Dwa lata później zarejestrowany na Bermudach, ale obsadzony włoską załogą statek odbywał kolejną podróż, Załadowany do pełna arabską ropą szedł do walijskiego portu Milford Heaven.

Osiemnastego marca 1967 roku do celu podróży pozostawały już tylko godziny. Nad ranem minięto bliskie Kornwalii wyspy Scilly i teraz wypatrywano latarniowca kotwiczącego przy skałach Seven Stones. Jest! A więc wszystko OK, Kapitan podał nowy kurs, po czym opuścił mostek.

Służbowy oficer analizował wzajemne położenie 1atarniowca, "Torrey Canyon" i Seven Stones. Czy kapitan Pastrengo Rugiati nie chce przejść zbyt blisko skał? Przecież u licha nie prowadzi motorówki! Czy nie należałoby zmienić kursu?

Zaalarmowany kapitan wbiegł na mostek. No tak, skały były niebezpiecznie blisko. "Lewo na burtę! Szybko, lewo na burtę!" Ale statek wciąż nie zmieniał kursu! Co jest? Rugiati podskoczył do steru. W podnieceniu sternik nie przestawił go z automatycznego na ręczne sterowanie! Czas, teraz liczy się tylko czas!
Przerzucenie na sterowanie ręczne i w lewo, co sił w lewo! Potężna masa zaczęła pomaleńku odchylać się od dotychczasowego kursu. Czy uda się odrobić fatalnie stracone sekundy? Odpowiedzią był potężny wstrząs i przeraźliwy zgrzyt docierający do każdego zakamarka na statku. "Torrey Canyon" wszedł na skały...

"Całe wstecz" - Rugiati nie tracił nadziei. Może uda się własnymi siłami uwolnić z pułapki? Ale obładowany do maksimum statek ani drgnął. Co gorsza zderzenie uszkodziło kadłub: po prawej stronie widać było wydobywające się z rozprutych zbiorników tony ropy. W eter poszło SOS.

Jako pierwszy po niewielu godzinach dotarł na miejsce holenderski holownik "Utrecht”. Ratownicy zaczęli oceniać szanse powodzenia. W górze krążyły brytyjskie śmigłowce. W morze wyszły jednostki Royal Navy. Na pokładzie jednej z nich znajdował się środek neutralizujący ropę. Było tego aż... 4500 litrów...

Holendrzy gorączkowo przygotowywali się do ściągnięcia olbrzyma ze skał. Niepokoiły ich złe prognozy pogody. Nadejście sztormu oznaczałoby automatyczne zawieszenie akcji ratowniczej. Następnego dnia "Torrey Canyon" opuściła zbędna w tej sytuacji część załogi. Akcja ratownicza rozwijała się. Przybywali kolejni holenderscy specjaliści. Chodziło o dużą stawkę. Ściągnięcie statku i doprowadzenie bezpiecznie do portu oznaczało godną wszelkiego wysiłku zapłatę. Porażka byłaby równoznaczna z nieotrzymaniem ani grosza, pomimo zaangażowanych już poważnych środków. Obowiązywała zwykła w takich przypadkach zasada "no cure, no pay" (nie uratowany, bez zapłaty).

Na statku pozostało teraz już tylko czterech członków załogi: kapitan, oficer i dwóch mechaników. Sytuacja zaczęła się
wyraźnie poprawiać. Ratownicy opróżniali uszkodzone zbiorniki mając nadzieję, że lżejszy statek w czasie przypływu da się ściągnąć ze skał.

Dookoła jak okiem sięgnąć, rozpościerała się ropa. intensywny, ostry zapach drażnił nozdrza. Po zanieczyszczonej powierzchni krążyły okręty. Teraz już wszystkie z nich wylewały na ropę chemikalia. Wobec ogromu katastrofy było to jednak niewiele znaczące działanie. Plama przesuwała się na wschód, ku szykowanym właśnie do sezonu plażom Kornwalii.

Dwudziestego pierwszego marca statek opuścić miała reszta załogi. I tego samego dnia tuż przed kominem nastąpił potężny wybuch tworzącego się z ropy gazu. W konsekwencji jeden z ratowników, kapitan Staal poniósł śmierć, ale statek szczęśliwie nie zapalił się. W takim przypadku mogłoby być znacznie więcej ofiar. Ratownicy wciąż więc mieli szansę. W obawie przed kolejnymi eksplozjami zawieszono wszelkie prace na dwa dni. W tym czasie sprowadzono dodatkowe sprężarki, mające wypompować zawartość niektórych zbiorników.

Dwudziestego czwartego marca pierwsze tony ropy dotarły do plaż Kornwalii. Przygotowane na taką okoliczność liczne, dobrze wyekwipowane oddziały natychmiast ruszyły do kontrataku. Rozpylanie detergentów, zgarnianie spychaczami skażonego piasku, przemywanie upierzenia oklejonych ropą ptaków - pracy było mnóstwo. Pomimo energicznych działań straty ekologiczne zapowiadały się przerażająco.

Pogoda pogorszyła się tymczasem i w końcu sztormowe fale zaczęły atakować bezwładny statek. W rezultacie stało się to, czego się najbardziej obawiano. "Torrey Canyon" przełamał się za dziobową nadbudówką. Do morza zaczęły się wylewać kolejne ogromne porcje topy. Przełamanie się statku oznaczało także przegraną ratowników. Śmierć kapitana Staala oraz zaangażowanie ogromnych środków finansowych poszła na marne. Wkrótce kadłub przełamał się ponownie.

Rząd brytyjski miał już dość. Przyciskany przez publiczną opinię zdecydował się zbombardować z powietrza wrak bombami zapalającymi, niszcząc w ogniu ropę. Dwudziestego ósmego marca w powietrze wystartowały odrzutowce RAF-u. Jeden za drugim nadlatywały nad wrak zrzucając swój ładunek. Po kilku minutach statek stanął w płomieniach. Ogromny słup dymu widoczny był z wielu mil. Gdy ogień przygasał, podsycano go zrzucając napalm oraz lekkie paliwo lotnicze. Spalić jak najwięcej ropy! Naloty powtarzano co kilka godzin. Teraz płomienie wystrzeliwały na setki metrów w górę.

Ale ropy wciąż zalewającej plaże Kornwalii nie można już było spalić. Podjęte ogromne wysiłki tylko w niewielkiej części zneutralizowały poczynione przyrodzie szkody. Ogromne straty stały się pierwszym poważnym ostrzeżeniem.

„Torrey Canyon” na skałach
,

Statek przełamany


Bombardowana z powietrza ropa zapaliła się


Spalony wrak:


--

Post zmieniony (05-04-20 11:43)

 
23-05-14 22:21  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 49

OFIARA BEZMYŚLNOŚCI

Nawet na Morzu Śródziemnym zima potrafi być zupełnie nieciekawa. Nic więc też dziwnego nie było w fakcie, że francuski pasażer „Champollion" tańczył na wszystkie strony przebijając się przez wzburzone wody. Rozpoczęty 15 grudnia 1952 roku w Marsylii rejs nie miał jednak przecież trwać wiecznie i po tygodniu - z krótką przerwą w Aleksandrii - zmęczeni pogodą pasażerowie winni znaleźć się na twardym lądzie w Bejrucie. Nie wzięto jednak pod uwagę ludzkiego braku wyobraźni.

„Champollion”
,

„Champollion” nie należał do olbrzymów, ale 12.000 ton wyporności też miało swoje znaczenie, toteż kiepska pogoda nie martwiła zbytnio kapitana Bourde. Był to raczej problem dla stewardów, dzielnie walczących o całość stołowej zastawy. No, ale w końcu nie na wszystko można było poradzić. Zresztą krótki postój w Aleksandrii dał trochę odpoczynku a teraz - teraz już tylko mały skok do pobliskiego Bejrutu. Niecałe dwie setki pasażerów, wśród których znajdowało się 57 pielgrzymów, zaczęło pomału przygotowywać się do opuszczenia wygodnego, choć mocno kołyszącego się statku.

Nadeszła noc z 21 na 22 grudnia. Za kilka godzin miało ukazać się światło bejruckiej latarni morskiej. I rzeczywiście, około czwartej nad ranem wezwano kapitana na mostek. Bourde wziął lornetkę. Światło ukazało się wprawdzie o godzinę wcześniej niż wynikałoby to z wyliczeń, ale ostatecznie statek pchany sztormem miał prawo przyśpieszyć. Poza tym nie było żadnych wątpliwości: błyski białego światła układały się w dobrze znany cykl latarni Ra’s Beyrout. Sekundowy błysk - trzysekundowa przerwa - sekundowy błysk. Doprawdy trudno byłoby się pomylić. Statek szedł teraz kursem na odległą latarnię. Potem jeszcze tylko obejście w prawo cypla i... spokojny, bezpieczny port.

Wachtowy marynarz podnosił co chwila lornetkę ku oczom. Nagle ujrzał na latarni dodatkowe, zielone światło ukazujące się pomiędzy białymi rozbłyskami. Zaraz zaraz, Bejrut ma tylko białe światło! A może niedawno zmieniono charakterystykę latarni?

Czasu na analizę nie starczyło. Krzyk marynarza na oku sygnalizował niebezpieczeństwo, śmiertelne niebezpieczeństwo: „Przybój przed dziobem!". Dla wszystkich obecnych na mostku sytuacja stała się przeraźliwie klarowna - oto kierując się wskazaniami latarni, idą całą naprzód wprost ku brzegowi!

„Lewo na burtę!" Bourde nie tracił zimnej krwi. Chyba nigdy jeszcze jego komenda nie była tak pośpiesznie wykonana. Potężna masa stali powoli zaczęła wchodzić w lewą cyrkulację. Uda się? Czy się uda?!

Odpowiedzią był potężny wstrząs. „Champollion" wszedł z dużą szybkością na skałę i gwałtownie zastopował zwalając ludzi na podłogę. Po chwili maszyny dały całą wstecz, ale kadłub nie cofnął się nawet o centymetr. Dziobowa część statku zbyt mocno utkwiła na skale.

Tymczasem na redzie bejruckiego portu pilotówka braci Balpajów na próżno oczekiwała spóźniającego się liniowca. Wreszcie zawrócili do portu. Może tam się wyjaśni opóźnienie? Nadszedł świt. Dopiero przy dziennym świetle ujrzano bezpośredniego sprawcę nieszczęścia. Kilka kilometrów w głąb lądu mieściło się właśnie uruchomione nowe lotnisko. To jego - przeznaczona dla samolotów - latarnia nadawała identyczne (!) białe sygnały, jak nieodległa Ra’s Beyrout. Umieszczone poniżej zielone światło stawało się niestety widoczne dopiero z najbliższej odległości. Wyjątkowa bezmyślność władz lotniska wydała straszne owoce. „Champollion” tkwił twardo dwieście metrów od brzegu.

Tylko dwieście czy aż dwieście? Ze statku nie wyglądało to źle. Pasażerowie widząc pobliską plażę uspokajali się. Cóż mogłoby się wydarzyć tak blisko lądu? Cóż za niezwykła przygoda! Będzie o czym później opowiadać przyjaciołom przy kawie i koniaku...

Kapitan nie miał jednakże złudzeń. Sztorm nie tylko nie uspokajał się, ale przeciwnie: zapowiadała się jeszcze gorsza pogoda. Jak długo kadłub wytrzyma wściekłe uderzenia fal? Ląd? A jak przedostać się przez dwustumetrową, najeżoną licznymi skałami kipiel? Wbrew pozorom sytuacja była zatem poważna. Jak na razie jednak tylko garstka osób zdawała sobie z tego sprawę. Fale coraz silniej uderzały w lewą burtę, i coraz więcej wody wdzierało się do środka przez wybite szyby.

Wysłanie SOS postawiło mnóstwo ludzi na lądzie w stan alarmu. Na brzegu zjawili się ratownicy, lekarze, wojsko i oczywiście – jakżeby inaczej! - mnóstwo zwykłych gapiów.

Niespodziewanie zamilkły maszyny „Champolliona" i na statku zgasło światło. Przyczyną była zalewająca agregaty woda.

Bourde zdawał sobie sprawę, że wobec stanu morza opuszczenie szalup nie wchodziło w grę, ponieważ szybko rozbiłyby się w huczącym przyboju. A może jednak łódź z ochotnikami spróbowałaby dowieźć na ląd linę? A potem przeciągnąć stalówkę i tym samym połączyć statek z plażą? Tworzyłoby to zupełnie nową jakościowo sytuację.

Zebrano załogę, po czym Bourde przedstawił niebezpieczeństwo wiążące się z zadaniem. „Ochotnicy wystąp!" Cała sześćdziesiątka marynarzy wysunęła się o trzy kroki naprzód!!! Doprawdy można by pozazdrość kapitanowi takich ludzi.

Wybrano najsprawniejszą szóstkę, którą dowodzić miał pierwszy oficer, Blachere. Ostrożnie spuszczono łódź z przywiązaną do niej liną. Osada chwyciła za wiosła i szalupa tańcząc na wzburzonej, kotłującej się wodzie ruszyła naprzód.

Obserwatorzy - zarówno na statku jak i na brzegu – zaciskali palce aż do bólu. A łódź powoli przebijała się ku celowi. Z plaży weszli do wody powiązani razem dla bezpieczeństwa ratownicy. Ustawieni w długą linię wysunęli się jak najdalej ku szalupie. I właśnie tuż przed nimi łódź wywróciło potężniejsze od innych uderzenie fali!

Na szczęście pomocne dłonie były tuż tuż, i po chwili odważni marynarze znaleźli się na plaży. Co więcej, uchwycono także końcówkę przewożonej przez nich liny! Gromada ludzi zaczęła ciągnąć ją ku sobie. Na statku gotowe już było jej stalowe przedłużenie. Im więcej stalówki wychodziło z „Champolliona", tym większy był jej ciężar. W końcu ludzie zrezygnowali. Linę przymocowano do... czołgu. Potężna maszyna ruszyła z wyciem silnika przed siebie, i nagle - naprężona lina nie wytrzymała obciążenia. Ku rozpaczy wszystkich pękła z hukiem. Poświęcenie marynarzy poszło na marne!

W tym czasie liniowiec leżał już w przechyle 45 stopni. Jego dziobowa część spoczywała na skale, podczas gdy rufa nie miała żadnego oparcia. I w końcu stało się to, czego najbardziej obawiał się kapitan Bourde. Atakowany wściekłymi falami kadłub nie wytrzymał naprężeń i ze zgrzytem przełamał się tuż za kominem. Natychmiast zarządzono ewakuację wszystkich na zdecydowanie bezpieczniejszą teraz część dziobową.

Przełamany wrak. Za statkiem stoi brytyjski krążownik „Kenya”


Kapitan postanowił ponowić próbę dowiezienia na brzeg liny. Kolejni ochotnicy zajęli miejsca w szalupie. I znów na spotkanie wyszedł im w morze łańcuch ratowników. Morze było dziś jednak straszne. Po chwili szalupa rzucona na skałę uległa rozbiciu, wyrzucając dzielnych ochotników do wody. Tym razem nie wszystkich uratowano. Jeden z marynarzy zginął rozbiwszy się o skały. Katastrofa zabrała swoją pierwszą ofiarę.
Minął dzień i noc. Już 24 godziny trwała walka o życie. W pobliżu ukazał się brytyjski krążownik „Kenya", ale przy obecnej pogodzie jego obecność miała charakter jedynie moralnej pomocy. Ludzie na wraku marzli. Co gorsza, resztki zapasów żywności i wody pitnej znajdowały się na rufowej części wraku. Rankiem 23 grudnia do kapitana zwrócono się o zgodę na przepłynięcie wpław ku lądowi dwóch młodych kobiet! Były to 17 i 19-letnie siostry, należące zresztą do nicejskiego klubu pływackiego. Niewątpliwie należało tym świetnym pływaczkom dać szansę.

Dla ochrony przed zimnem dziewczyny wysmarowały się grubo wazeliną. Powiadomieni o niecodziennej próbie dzielni ratownicy znów wyszli żywym łańcuchem w morze.

Dziewczęta nie wahały się ani chwili. Skok - i już po chwili przebijały się przez kipiel. I - niewiarygodne - wyczerpane do cna pływaczki dotarły do zbawczych rąk ratowników! A więc można pokonać te groźne dwieście metrów wpław!

Nikt na statku nie zwracał uwagi na fakt, że nastolatki były znakomitymi pływaczkami, regularnie odbywającymi treningi. Chwila - i coraz więcej pasażerów zaczęło wskakiwać do wody. Nie wszyscy jednak byli ani tak dobrzy ani tak szczęśliwi jak siostry. Tak dużej grupy nie mogli także jednocześnie asekurować ludzie z lądu!

W rezultacie im dalej od statku, tym mniej głów unosiło się na wodzie. Z siedemdziesięciu śmiałków aż czternastu wyłowiono martwych. Na statku brakowało żywności i wody. Szczęśliwie udane zrzuty z samolotów rychło poprawiły sytuację. Trwający nadal sztorm wciąż uniemożliwiał podejście znajdujących się w pobliżu jednostek. I wtedy pojawiła się łódź pilotowa braci Balpajów. Zręcznie prowadzona niewielka jednostka podeszła pomimo ogromnego ryzyka do przechylonego kadłuba „Champolliona". Na jego burtę wyłożono sztormtrap, po bokach którego ustawili się asekurujący ewakuację marynarze. Tańcząca poniżej w rytm fal pilotówka w każdej chwili mogła zostać ciśnięta i rozbita o burtę statku. Ale Balpajowie gotowi byli zaryzykować życiem. Wystraszonym pasażerom przykład dała 84-letnia staruszka - i swym wyczynem przełamała ogólny lęk przed zejściem po sztormtrapie.

Po chwili 60 pasażerów płynęło już w miarę bezpiecznie ku portowi. W tym czasie w morze wychodziła stamtąd kolejna pilotówka, kierowana przez trzeciego z braci Balpajów. Im także dopisało szczęście. Pomimo groźnych fal ewakuowali pozostałych rozbitków. Jako ostatni opuścił swój statek kapitan Bourde. Płakał.

Opuszczonego wraku pilnowano, aby jego wyposażenie nie zostało rozszabrowane


,

Post zmieniony (03-07-20 08:55)

 
25-05-14 00:05  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 50

TRZY TORPEDY

Lśniący nieskazitelną bielą „Wilhelm Gustloff" był ładnym niemieckim wycieczkowcem. Zbudowany krótko przed II wojną światową, nie miał jednakże zbyt wiele okazji zaprezentowania się złaknionym morskiego wypoczynku pasażerom.

,

Nadeszły burzliwe lata i spory, bo mający 25.484 DWT statek przybrał ochronne szare barwy. Przejęty przez Kriegsmarine pełnił różne funkcje, aby wreszcie w 1944 roku zostać transportowcem. Nadszedł styczeń 1945 roku.

Ofensywa ze wschodu szła jak burza i wkrótce jasne się stało, że Wermacht nie będzie w stanie utrzymać Prus Wschodnich. Sytuacja ta spowodowała masową ucieczkę cywilnej ludności na zachód, byle dalej od straszliwego wroga. Duża część spośród około 450.000 uciekinierów znalazła się w Gdyni i Gdańsku. Zrozpaczeni, czekali na możliwość ewakuacji drogą morską.

Hitler pamiętał o nich. W rezultacie wyznaczono 18 pasażerskich statków mających przewozić uciekinierów do bezpiecznych jeszcze regionów Rzeszy. Ewakuacja rozpoczęła się w ostatnich dniach stycznia. Na stojące przy kejach statki okrętowały niekończące - wydawałoby się - tłumy. Dawno już przekroczono wszelkie dopuszczalne limity. Przykładowo na przystosowanym do przewozu 1.200 pasażerów „Cap Arkona" rozmieściło się w niebywałym ścisku aż 14.000 uciekinierów! Znacznie od niego mniejszy „Deutschland" pomieścił ich proporcjonalnie jeszcze więcej, bo aż 12.000. Nie liczyła się wygoda - ważna była jedynie możliwość ucieczki przed nacierającymi czołgami.

„Wilhelm Gustloff" stał w Gdyni. Także po jego trapie wchodził na pokład długi wąż uciekinierów. Wśród ponad 4.400 zaokrętowanych cywilów przeważali starcy, kobiety i dzieci. Na statku znalazło się także 162 rannych żołnierzy, oraz około 1.300 marynarzy i pracowników cywilnych Kriegsmarine. Razem z załogą „Gustloff" miał na swym pokładzie 6.050 – 6.200 osób.

Zdjęciie pochodzi z fabularnego niemieckiego filmu




Trzydziestego stycznia rzucono cumy i statek powoli odszedł od nabrzeża. Towarzyszący mu inny pasażer „Hansa" na skutek awarii steru prawie natychmiast zawrócił do portu. „Wilhelm Gustloff" szedł praktycznie bez eskorty. Jedynie teoretycznie chronić go miał mały torpedowiec „Löwe" oraz niepokaźna jednostka pomocnicza „TF-19”. Była ona zresztą tak mała, że napotkawszy poza Helem na większą falę, musiała zrezygnować z zadania i powrócić do Gdyni. Pozostał zatem tylko samotny „Löwe" - i doprawdy trudno było się spodziewać z jego strony efektywnego działania.

"Löwe"


Okręty szły jeden za drugim. Prowadził torpedowiec, a o kilka mil z tyłu szedł „Wilhelm Gustloff". Silny wiatr oraz burzliwe morze przy 18 stopniach mrozu dawały się wszystkim solidnie we znaki.

Duża fala przeszkadzała także radzieckiemu okrętowi podwodnemu S-13. Kapitan Aleksandr Marinesko klął w żywe oczy. Przebywanie na powierzchni oznaczało rzucanie okrętem na wszystkie strony, podczas gdy w zanurzeniu fale ciągle zalewały peryskop. Ostatecznie najlepszym okazał się wariant pośredni, przy którym tylko kiosk wystawał ponad powierzchnię morza.

0 19:30 spostrzeżono duży statek opuszczający Zatokę Gdańską. Szybko zorientowano się, iż jest to statek pasażerski. Ale w czasie wojny statki pasażerskie zamieniały się w wojskowe transportowce - a te należało niszczyć! S-13 ustawił się do ataku od strony lądu. W ciemnościach wynurzył się i będąc w znakomitej pozycji odpalił trzy torpedy. Odległość była niewielka.

S-13 i jego dowódca, kapitan Marinesko
,

Trzy potężne eksplozje targnęły Wilhelmem Gustloffem". Rozbite maszyny zamilkły i śmiertelnie raniony statek przechylił się na lewą burtę. Wodoszczelne grodzie podarowały tym, którzy przeżyli pierwsze uderzenie, jeszcze godzinę. Zaledwie godzinę.

Malarza poniosła fantazja, ponieważ tonący statek nie stał w płomieniach


Wysunięty daleko do przodu „Löwe” dopiero po odebraniu sygnału krótkofalówki czym prędzej zawrócił. Ponieważ radiostacja „Gustloffa" miała... rozładowane akumulatory, torpedowiec pośredniczył w wysłaniu wezwania o pomoc. STATEK WILHELM GUSTLOFF TRZY TRAFIENIA TORPEDAMI TONIE W POZYCJI 55’8 NORD I 17’39 OST WZYWA NA RATUNEK NA POKŁADZIE 6000 LUDZI.

Tymczasem na pozbawionym światła statku działy się rzeczy niewyobrażalne. Zszokowane i sparaliżowane strachem, głęboko ukryte pod pokładem kobiety z dziećmi nie były w stanie podjąć żadnego sensownego działania. Ogromna większość z nich poszła wkrótce na dno razem ze statkiem. A na pokładzie toczyły się szaleńcze walki o miejsca w szalupach. Raz po raz rozlegały się strzały oficerskich rewolwerów, siłą wymuszających dyscyplinę. Ale i to nie zapobiegało panice.



Nie wszystkie zresztą szalupy bezpiecznie zeszły w dół — zdarzały się przypadki wywrócenia łodzi i wysypania się z nich rozbitków wprost do lodowatej wody. Tutaj w ciągu kilku minut zamarzali na śmierć.

Na pomoc oprócz „Löwe" zjawiły się wkrótce inne okręty, ale rezultat ich działalności okazał się być przerażająco skromny. Uratowano zaledwie 904 ludzi. Ponad 5.000 zginęło owego straszliwego wieczora!

Wrak „Wilhelma Gustloffa" znajduje się na północ od Łeby na głębokości około 50 metrów. Rozbity torpedami i uderzeniem o dno jest teraz jedynie kompletnie roztrzaskanym podwodnym grobowcem tysięcy ofiar.

Wrak „Wilhelma Gustloffa”


Położenie wraków trzech statków, na których łącznie śmierć poniosło ponad 20.000 osób. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę…



Post zmieniony (03-07-20 08:59)

 
25-05-14 00:06  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2

Opowieść 51

ZDERZENIE WE MGLE

„Zamość” był statkiem z serii charakteryzującej się ukośnym, mocno wychylonym ku rufie kominem. Wprawdzie marynarze twierdzili iż początkowo komin był prosty, a odchylił się od pionu jedynie na skutek niezwykłej szybkości statku, ale kto by im tam wierzył...



Na zdjęciu bliźniaczego „Zabrza” doskonale widać mocno przechylony do tyłu komin


Po kolejnym przejściu przez Atlantyk statek zmierzał 20 stycznia, 1979 roku do Antwerpii. Za rufą pozostawił burzliwe o tej porze roku morze, i teraz już tylko kilkudziesięciomilowy przelot rzeką dzielił go od kei.

Gdy o 18:30 na pokład „Zamościa” przybył pilot, wokół rozciągała się mgła. Zaledwie milowa widoczność nakazywała wyjątkową ostrożność nawet pomimo obowiązku utrzymywania prawostronnego ruchu, oraz pracującego non-stop radaru. Nastawiony na trzymilowy zakres pokazywał on przejrzyście sytuację w najbliższym sąsiedztwie. Kapitan nie zamierzał jednakże zaniedbać żadnych środków ostrożności. Zmniejszona szybkość i trzymanie się maksymalnie prawej strony toru miały zabezpieczyć statek przed wszelkimi przykrymi niespodziankami.

Wkrótce na ekranie radaru ukazał się niewielki statek idący ze sporą prędkością, i mający najwyraźniej zamiar wyprzedzić polski statek. Piloci obu jednostek porozumieli się przez krótkofalówki. Po chwili niemiecki „Cargo Liner IV” przemknął wzdłuż lewej burty „Zamościa”, po czym ponownie zniknął we mgle. Teraz jego pozycję widać było tylko na wciąż uważnie obserwowanym ekranie radaru. Widoczność pogarszała się. Dla bezpieczeństwa „Zamość” jeszcze bardziej zbliżył się do prawego brzegu, ponownie redukując szybkość.

O 20:33 radar pokazywał „Cargo Liner IV” w odległości 1 mili przed dziobem naszego statku. W minutę później pilot krzykiem przywołał kapitana do radaru. Tam, z przodu, najwyraźniej doszło do zderzenia „Cargo Linera IV” z idącym z dużą szybkością na kontrkursie znacznie większym statkiem! Po chwili świetlne plamki rozdzieliły się.

Na lądzie odebrano już sygnały o kolizji. Dwa ratownicze holowniki odbiły natychmiast z pobliskiej bazy śpiesząc na ratunek.

Na radarze „Zamościa” obserwowano teraz echo dużego statku, idącego po kolizji w dół rzeki. Był to japoński samochodowiec „Jinei Maru”, który - jak się okazało - posuwając się z niebezpiecznie dużą szybkością o mały włos nie staranował „Cargo Liner IV”.

„Jinei Maru”


Wyłożony w ostatniej chwili maksymalnie wprawo ster spowodował tylko otarcie się jednostek burtami. Snopy iskier towarzyszyły zgrzytowi blach, po czym rozpędzony Japończyk odbił mocno w prawo. Teraz statek szedł wprost na mieliznę!

„Ster maksymalnie w lewo!” W ostatniej niemal chwili „Jinei Maru” uniknął wjechania z dużą szybkością na mieliznę, ale teraz niosło go na przeciwległy brzeg. I wtedy na wprost przed dziobem samochodowca ukazał się idący powoli swoją prawą stroną frachtowiec z charakterystycznie przechylonym ku rufie kominem. Znów rozpaczliwa komenda na ster: „Co sił w prawo”! Ale na jakiekolwiek działanie było już po prostu za późno.

Ze zgrzytem dartych blach gruszka dziobowa japończyka rozpruła „Zamościowi” poszycie poniżej linii wodnej. Przez długą na 19 i szeroką na 1,5 metra dziurę zaczęły wlewać się do wnętrza naszego statku setki i tysiące ton wody. Była dokładnie 20:38.

„Zamość prawie natychmiast zaczął kłaść się na lewą burtę. Nie było nawet czasu na opuszczenie szalupy, ale pomimo tego ewakuacja załogi i pasażerów przebiegała niezwykle sprawnie. Zaledwie w cztery minuty po zderzeniu „Zamość” leżał już lewą burtą na dnie rzeki. Ze względu na niewielką w tym miejscu głębokość Skaldy, cała prawa strona statku wystawała ponad powierzchnię wody.



Na szczęście tuż obok były już dwa ratownicze holowniki, zaalarmowane wcześniejszą kolizyjną sytuacją pomiędzy „Jinei Maru” i „Cargo Liner IV”. Uratowano wszystkich.

Post zmieniony (07-04-20 22:17)

 
25-05-14 09:26  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Odnośnie "Zamościa" - jakie były jego dalsze losy, został odremontowany czy złomowany ?
Jeszcze taka dodatkowa notka o katastrofie z "Morza" (przepraszam za "wtrącanie się" ale miałem okazję zrobić jeden rejs na nim).



Pozdrawiam

 
25-05-14 10:18  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Akra 

Na Forum:
Relacje w toku - 2
Relacje z galerią - 5


 - 2



Post zmieniony (17-02-20 14:27)

 
25-05-14 11:40  Odp: Teksty bardzo ciekawe, ciekawe i takie sobie :-)
Ryszard 



Na Forum:
Relacje w toku - 20
Galerie - 33


W Rupieciarni:
Do poprawienia - 20


 - 9

Jako uzupełnienie art. dot. storpedowania "Gustloffa" .
Ciała ofiar morze wyrzucało jeszcze w lutym1945 r. Jednym z miejsc pochówku (ok. 100 os.) jest Cmentarz Witomiński w Gdyni - obecnie w tym miejscu pochowano inne osoby zmarłe po wojnie. Setki zwłok chowano na wydmach Ustki i Łeby.

 Tematy/Start  |  Wyświetlaj drzewo   Nowszy wątek  |  Starszy wątek 
 Strona 13 z 121Strony:  <=  <-  11  12  13  14  15  ->  => 

 Ten wątek został zamknięty 


© konradus 2001-2024