Akra
Na Forum: Relacje w toku - 2 Relacje z galerią - 5
- 2
|
Lepiej późno niż wcale :-)
Opowieść 564
REZULTAT PRZESADNEJ OSTROŻNOŚCI
Poznajmy jednostki wchodzące w skład niewielkiego konwoju, o którym będzie dzisiaj mowa. Wszystkie mają przed nazwą litery USS - United States Ship - czyli Okręt Stanów Zjednoczonych:
Niszczyciel „Wilkes” – oddany do służby w lipcu 1941 roku okręt flagowy konwoju, noszący w czasie opisywanych poniżej wydarzeń interesujący kamuflaż, zastąpiony jednakże pół roku później jednostajnym, jasnoszarym malowaniem
Niszczyciel „Truxtun”. Czterokominowy, 23-letni już niszczyciel również nosił kamuflaż, ale nie natrafiłem na zdjęcie okrętu wykonane podczas wojny, kiedy to ogromny numer na burcie został zastąpiony niewielkim, takim jaki miał „Wilkes”
Drobnicowiec „Pollux”. Zdjęcie z maja 1941 roku
Ponieważ „Pollux” należał do US Navy, miał symboliczne uzbrojenie artyleryjskie, oraz niezwykle liczną załogę. Znaczna część spośród 199 oficerów i marynarzy nie miała oczywiście zbyt wiele zajęcia w trakcie rejsu, natomiast przydawała się przy załadunku i rozładunku w miejscach, w których trudno by liczyć na pomoc zawodowych dokerów.
17 lutego 1942 roku „Pollux” wypłynął z Caso Bay w stanie Maine (północno-wschodnie wybrzeże Stanów) w krótki rejs prowadzący do bazy lotniczej w Argentii (U.S. Naval Air Station Argentia), usytuowanej w zatoce Placentia, Nowa Funlandia.
Na samym dole mapki widnieje nazwa NOVA SCOTIA. Zatoka widoczna ponad literą „O” to właśnie Zatoka Placentia (Placentia Bay)
Zatoka Placentia. Pośrodku brzegu po prawej widać położenie Argentii. Mapka ukazuje obecny ruch na tym akwenie który jest tak duży, że wyznaczono dla niego jednokierunkowe pasy, z wyraźnym wskazaniem morskiego skrzyżowania
„Polluxa” – z komandorem porucznikiem Hugh W. Turneyem jako pierwszym po Bogu - załadowano do pełna bombami – głównie głębinowymi - radiowym wyposażeniem, oraz lotniczymi silnikami. Liczną załogę uzupełniało 58 szkolących się rekrutów, oraz 16 wojskowych mających przydział do bazy w Argentii, lub też wracających tam po urlopie.
„Wilkesem” dowodził komandor porucznik John D. Kelsey, a na mostku „Truxtuna” stał komandor podporucznik Ralph Hickox. Na pierwszym z tych okrętów znalazł się także komandor porucznik Walter Webb, pełniący obowiązki komodora, czyli dowódcy konwoju.
Wprawdzie „Wilkes” wielokrotnie już pokonywał tę trasę, ale w tym rejsie znacznej części jego załogi brakowało doświadczenia. Gdy dwa miesiące wcześniej na okręcie instalowano radar, większość doświadczonych marynarzy wymieniono na kompletnych żółtodziobów, dla większości których był to pierwszy przydział na okręt. Jedynie garstka marynarzy oraz równie nieliczni oficerowie służyli na nim przez dłuższy czas. Wśród nich znajdował się Kelsey.
„Wilkes” prowadził konwój kreśląc zygzaki, mające utrudnić robotę U-bootom. Już od 14 stycznia rekiny Dönitza prowadziły bezlitosną i pełną sukcesów walką z amerykańską żeglugą, działając w ramach szeroko zakrojonej operacji Paukenschlag, i dlatego należało mieć się na baczności. Tak oto Walter Webb pisał o tych dniach: „Zaledwie dzień wcześnie meldowano o wielu okrętach podwodnych w tym rejonie. Zmartwieniem były także góry lodowe, oraz fatalna pogoda. Zimowe sztormy mocno ograniczały widoczność. Tylko Wilkes miał radar; pozostałe okręty [po prostu] uważały, żeby podczas sztormowych nocy nie zderzyć się ze sobą”. Jednostki szły w kolejności „Wilkes”, „Pollux” i „Truxtun”.
Wielu marynarzy było mocno poddenerwowanych. Palacz na „Polluxie”, Lawrence Calemmo, był niespokojny od samego wyjścia z portu. Okręt „wyglądał niczym pływająca trumna. Myślę że wszyscy mieliśmy takie przeczucie, że storpeduje go U-boot”. Zaledwie po kilku godzinach od odcumowania, doszedł mu kolejny powód do zmartwienia: „Płynęliśmy w sztormie przy wietrze 60 węzłów (ok. 110 km/godz), a fale były wysokie na 20 do 40 stóp [6-12 metrów]. Widoczność zero. Niejeden raz prawie nie zderzyliśmy się z „Truxtunem”. Komandor porucznik Turney przebywał cały czas na mostku; wiedzieliśmy, że jesteśmy w niebezpieczeństwie”.
Nie mogąc pozbyć się złych myśli, Calemmo zaniósł prowizoryczny grzejnik w pobliże silnika szalupy do której był przydzielony, co pozwoliłoby na natychmiastowe jego włączenie. Z kolei na „Truxtonie” wysoki i potężnie zbudowany czarnoskóry steward Lanier Phillips – jeden z niewielu murzynów na okręcie - wspominał: [wieczorem 17 lutego] „Poszedłem spać w pełni ubrany, z kamizelką ratunkową tuż obok”. Piszę o nim „jeden z murzynów”, bo wtedy jeszcze nie było w USA Afroamerykanów.
O północy z 17 na 18 lutego na mostku „Wilkesa” wachtę objął kapitan [marynarki] Arthur Barrett. Ponieważ nie było widać gwiazd wyliczył on jedynie przybliżoną pozycję, mając nadzieję, iż wynik kalkulacji nie odbiega zbytnio od rzeczywistości. Do jego rozważań włączył się komandor Webb, według którego dryf powodowany przez prąd jest równoważony siłą wiejącego w przeciwnym kierunku wiatru, co oznaczałoby z grubsza, iż okręt idzie właściwym kursem. A skoro tak, żadna korekta kursu nie jest potrzebna, a konwój wejdzie do zatoki Placentia mając po obu stronach kilka mil czystej wody. Tyle że Webb nie docenił siły prądu, spychającego okręt coraz bardziej w lewo od kursu, w kierunku nad wyraz skalistego lądu.
Na „Polluxie” wachtę miał w tym czasie doświadczony nawigator, kapitan William Grindley.
William Grindley
Oficer denerwował się sposobem, w jaki Webb prowadził konwój, biorąc pod uwagę prawie zerową widoczność i sztormową pogodę. Kilkakrotnie sugerował mu zaprzestanie zygzakowania, ale za każdym razem napotykał odmowę, tyle że coraz bardziej zniecierpliwioną „narzucaniem się z nieproszoną radą”. Znajdujący się również na mostku komandor Turney, niechętnie rozkazał podążać kursem wyznaczonym przez „Wilkesa”.
Grindley był jednak twardym zawodnikiem, w dodatku dobrze znającym okoliczne wody: usilnie prosił Turneya o zgodę na zmianę kursu 30 stopni w prawo, byle dalej od lądu. Pod jego naciskiem dowódca niechętnie zgodził się na 10-stopniową zmianę kursu, podtrzymując odgórnie, acz bezsensownie narzucone zygzakowanie. Jaki U-boot dałby radę ich po ciemku odnaleźć, a następnie przeprowadzić skuteczny atak na wodach szarpanych przez silny prąd i równie silny wiatr?
Teraz dało się poznać efekty braku wyszkolonej załogi na okręcie komodora: pomimo że echosonda pokazywała konsekwentnie zmniejszającą się głębokość morza, nikt nie poinformował o tym oficerów na mostku! Należy sądzić, że obsługujący aparaturę nowicjusze wychodzili z założenia, że dopóki pod kilem jest wystarczająco dużo wody, to nie ma co się martwić wciąż podnoszącym się dnem…
Swoje dołożyli także nowi operatorzy radaru którzy nie mieli pojęcia, że jeśli antena jest oblodzona, wyświetlany na ekranie obraz może być mocno niewiarygodny. Nie mówiono im o tym podczas szkolenia? Oczekiwali oni, że bliskość lądu zaznaczy się na ekranie ścianą światła, wobec czego pojedyncze błyski brali za echo innych okrętów. Tyle że wobec oblodzonej anteny, owe pojedyncze plamki oznaczały w rzeczywistości skały!
Wszystko zaczęło się 18 lutego krótko po czwartej rano, kiedy wreszcie na mostek ”Wilkesa” dotarła wiadomość o gwałtownie malejącej głębokości, a zaraz potem alarm radarzystów meldujących, iż na ekranie ukazała się przed okrętem świecąca ściana stałego lądu. Kelsey z miejsca nakazał zmianę kursu, ale nie starczyło już na to czasu. O 4:09 „Wilkes” wszedł na mieliznę przy przylądku Lawn Head.
Kesleya wydał rozkaz zaalarmowania pozostałych jednostek. Tyle że radiowe instalacje pokryte były grubą warstwą lodu, i nawet okrętowa syrena była z tego samego powodu kompletnie niema…
Pozostałe okręty nie miały tyle szczęścia w nieszczęściu co „Wilkes”, wchodząc na dużo groźniejsze skały. „Pollux” osiadł na nich o milę na wschód od „Wilkesa”, a kolejne dwie dalej w tym kierunku znalazła się skała dla „Truxtuna”. Wszystkie to zdarzyło się w przeciągu zaledwie ośmiu minut.
„Wilkes” miał w tym wszystkim najwięcej szczęścia, ponieważ jego dziób jedynie osiadł na skalnej półce. Pospiesznie przeniesiono z części dziobowej na rufę co tylko się dało, i w rezultacie pozwoliło na powrót na głębię. Nastąpiło to o 7:10. Mając nieprzedziurawiony kadłub, niszczyciel obrał kurs na unieruchomionego „Polluxa”. „Wilkes” zbliżył się, po czym jego załoga… nie zrobiła nic, bo i nic zrobić nie mogła. Wiatr, fale i bliskość skał uniemożliwiały podejście. Pomoc załodze „Polluxa” mogła nadejść jedynie od strony lądu, tyle że najbliższe osiedla znajdowały się daleko od brzegu. Radiostacja niszczyciela zaalarmowała ląd, nie mogąc jednakże podać dokładnej pozycji.
W chwili katastrofy większość załogi drobnicowca spoczywała w kojach. Silny wstrząs z miejsca przywrócił im świadomość. Wnętrze okrętu zadudniło biegnącymi w górę stopami. Wielu marynarzy było tylko częściowo ubranych co było mocno niefortunne zważywszy na paskudną, zimową pogodę. Wielkie fale, „wysokie niczym budynki” przetaczały się co chwila przez pokład, waląc następnie z impetem o wysokie klifowe wybrzeże. Zdaniem marynarza George Colemana, wodne wały miały nawet do 12-15 metrów wysokości! Rozbijając się o klif, wracały spienione na „Polluxa”.
Nie było możliwości samodzielnego zejścia na głęboką wodę, za to groziło przełamanie się kadłuba. Obawiając się tego Turney dał jeszcze całą naprzód mając nadzieję, że okręt mocniej osiądzie na skałach, dzięki czemu po poprawie pogody być może udałoby się uratować choćby tylko część ładunku.
W teorii miało to szanse powodzenia, ale w praktyce w części dennej powstały pęknięcia, przez które zaczęło się wylewać paliwo. Wprawdzie wodoszczelne drzwi były pozamykane, ale pęknięcia owe spowodowały dostawanie się wody do maszynowni. Nad okrętem wciąż załamywały się ogromne fale, aż wreszcie doprowadziły one do odłamania się dziobu.
Wystrzelono mnóstwo flar, ale póki co nie było widać żadnej reakcji ze strony lądu. Nie oznacza to jednak, iż nie zostali zauważeni! Pomimo śnieżycy, odległy blask dostrzegli polujący na ptaki nastolatki Adolph Jarvis i Ken Roul – tyle że od brzegu dzieliły ich całe mile.
Z kolei na „Truxtunie” podjęto próbę zejścia z mielizny, ale skończyło się to uderzeniem śrub o kamienie, w wyniku czego zostały one oderwane od wałów. Wielkie fale podniosły bezwładny kadłub i rzuciły go bokiem pomiędzy dwie skały. Z podziurawionego kadłuba wypływały wielkie ilości paliwa, zalewającego brzeg, i tworzącego na wodzie grubą, czarną, kleistą warstwę. Szczęśliwie zdążono spuścić parę, zanim woda zalała maszynownię. Wciąż atakowany przez wielkie fale kadłub był coraz bliżej rozpadnięcia się na dwie części. Komandor Hickox wiedział, że pozostało mu tylko ogłosić rozkaz „Abandon ship!” (Opuścić okręt!).
Do tego samego przekonania doszedł na „Polluxie” także komandor Turney. Tylko jak tego dokonać gdy od lądu – wprawdzie bliskiego – dzieliły ich rozszalałe, rozbijające się o skały fale?
Załoga niszczyciela patrzyła na wysoki, miejscami aż 100-metrowy klif, na górze którego dopiero tak naprawdę mogli oczekiwać ratunku. Tyle że niemożliwym było wystrzelenie linki ratowniczej na taką wysokość! Z kolei coś, co od biedy można by nazwać plażą, znajdowało się w odległości aż dwustu metrów.
W tej zatoczce, o skały pośrodku po prawej stronie rozbił się „Truxtun”. Samo dotarcie do brzegu nie dawało jeszcze żadnych szans na przeżycie – to można było osiągnąć dopiero po wejściu na klif!
Mówi steward Phillips, ten, który przytomnie położył się spać w ubraniu: „Z początku nie czułem lęku, ale potem zobaczyłem ludzi zmywanych falą z pokładu, widziałem też takich, którzy próbując dopłynąć do brzegu, rozbijali się o skały”.
„Truxtun” był pokryty lodem, a – podobnie jak na „Polluxie” - wielu z członków jego załogi wybiegło na pokład nie tylko że bez normalnego ubrania, ale także boso! Bardzo szybko na rozpaczliwie zimnym, stalowym pokładzie pokazały się liczne krwawe ślady pozostawiane przez gołe stopy. Ludzie zamarzali na śmierć, a jeśli któryś z nich miał wcześniej włożone buty, szybko przechodziły one na białe od zimna stopy tych, którzy jeszcze cudem trzymali się przy życiu.
Fale zniszczyły szalupy „Truxtona”, nie oszczędzając także części tratew. Trzy z nich wpadły do wody dnem do góry. Któryś ze zdesperowanych marynarzy wskoczył do wody aby je odwrócić, ale prawie natychmiast jego ciało sparaliżowało przejmujące zimno, rzucając bezwładne ciało na skały.
Pomimo tego strasznego widoku, ryzyko podjął marynarz William Harris, jeden z lepszych pływaków na okręcie. Skoczył do wody chcąc dopłynąć do brzegu, a chwilę potem, kilku innych podążyło w jego ślady.
Straszny to był widok: fala objęła Harrisa, wtłoczyła go pod gruby kożuch paliwa, po czym wyniosła wysoko i… z impetem rzuciła nim o skałę!
Czas mijał, a wraz z nim nieubłaganie rosła liczba tracących życie. Ponieważ jakimś cudem jedna tratwa się odwróciła, komandor Hickox - pamiętamy iż był on dowódcą niszczyciela – spytał bosmana Engera czy podjąłby się powiosłowania do brzegu, ciągnąc za sobą linę. Dzielny mężczyzna nie tylko że podjął się tego zadania, ale jeszcze dostał do pomocy ochotnika Jamesa Fexa, który wskoczył za nim do tratwy. Zalewani wodą, na wpół sparaliżowani jej temperaturą, i z oczami oklejonymi ropą odbili w kierunku… oceanu (!) licząc na to, że fale same poniosą ich tam, dokąd chcieli dotrzeć.
Ku niemiernej radości załogi „Truxtuna” nie tylko że wylądowali na brzegu, ale jeszcze przymocowali stalową linę do jednej ze skał. Na ten widok do kolejnej cudem odzyskanej tratwy wskoczyło aż dwunastu rozbitków, którzy trzymając się zbawczej liny, również dotarli na brzeg! Wśród nich był także Phillips: „Myślałem że jest mi zimno, dopóki nie wskoczyłem do wody. Czułem jakby noże wbijały mi się w serce. Przez chwilę byłem sparaliżowany w wyniki szoku. Ci którzy byli już na tratwie, wciągnęli mnie. Czułem się tak, jakbym nie spał przez całe tygodnie, ale wiedziałem, że jeśli teraz zasnę, to już się nie obudzę”.
W tym czasie dwójka z pierwszej tratwy wspinała się już po prawie pionowym klifie. Jako pierwszy szedł Edward Bergeron, a za nim Edward Petterson, rozwijając za sobą linę, po której mieli wspinać się pozostali. Gdy wreszcie wyszli na równinę, ujrzeli jedynie szopę dla owiec. Ponieważ Petterson był zbyt słaby, Bergeron poszedł samotnie przed siebie, szukając pomocy. Krótko po ósmej rano dowlókł się w pobliże kopalni o nazwie Iron Springs Mine (widocznej na zamieszczonej powyżej mapce). Zaledwie kilka minut wcześniej rozpoczęła się w niej poranna zmiana.
Górnicy nie mieli wprawdzie pojęcia o zasadach i praktyce ratownictwa na morzu, ale natychmiast wyjechali na powierzchnię. Kopalnię zamknięto, po czym mężczyźni ruszyli we wskazanym przez Bergerona kierunku. Kilku innych wysłano do St. Lawrence, aby tam podnieśli alarm.
Na czele górniczej ekipy szli Mike Turpin, Sylvester Edwards i Tom Beck, niosący w rękach wszystko co zdawało się im być potrzebne, czyli przede wszystkim liny. Do miejsca w którym rozbił się „Truxtun” były trzy kilometry. Wkrótce dołączyli do nich zmotoryzowani ludzie z miasta, również odpowiednio wyekwipowani. W tym czasie w kopalnianych budynkach kobiety organizowały punkt medyczny, szybko zaopatrzony przez okolicznych mieszkańców w jedzenie, a ponadto – co może nawet było ważniejsze – w koce i ubrania. Postawiono gary wody na herbatę, i rozpoczęto przygotowywanie kanapek.
Pomoc dla ocalałej części załogi „Truxtona” rozkręcała się. Ale co się działo z „Polluxem”?
Świt zastał go pokrytego lodem, uwięzionego około 20 metrów od skalistej półki, która na klifie wydawała się być jedynym dogodnym miejscem do lądowania. Gdyby udało się przerzucić na nią linę, mogłaby stać się bezpiecznym azylem. Tyle że jedyna wyrzutnia linek znajdowała się pod wodą…
Morze tak szalało, że marynarze ledwo utrzymywali równowagę, trzymając się zgrabiałymi dłońmi pokrytych lodem relingów. Lód osiadał także na ich ubraniach i włosach. Wprawdzie udało się zwodować szalupy, ale fale natychmiast rozbiły je o burty okrętu. Pozostały tylko tratwy.
Pierwsza próba odejścia na tratwie nie powiodła się, ponieważ ludzie byli zbyt przemarznięci. Wtedy podporucznik Alfred Pollack i kapitan James Boundy wpadli na rozsądny pomysł: zdjęli z siebie całe oblodzone ubranie, pokrywając nagie ciała możliwie grubą warstwą smaru, mającego chronić ich przed zamarznięciem. Po zejściu na tratwę zaczęli szaleńczo wiosłować, ale żywioł był zbyt silny – kompletnie wyczerpani i bliscy hipotermii z trudnością wrócili na pokład.
Następnym krokiem były wielokrotne próby dorzucenia na skalistą półkę stalowej liny zakończonej hakiem, ale wciąż się nie udawało zakotwiczyć jej w jakiejś szczelinie. Wtedy zgłosił się podoficer Henry Strauss, ongiś szkolny mistrz w nurkowaniu i pływaniu. Poprosił o przewiązanie go linką, do której miano później doczepić stalówkę. Pierwsza ogromna fala rzuciła dzielnego marynarza z powrotem ku „Polluxowi”, i ledwo udało się go wciągnąć na pokład. Pomimo zmęczenia, młody człowiek nie zamierzał rezygnować: tym razem obwiązano go linką do której przyczepiono sztormtrap, a którego drugi koniec uwiązano do ładunkowego bomu. I gdy Strauss znajdował się już tylko o kilka metrów od zbawczego lądu okazało się, że linka jest za krótka (!) Gdy wciągnięto go po raz wtóry na pokład, nie miał już sił na powtórzenie swego niezwykłego wyczynu.
Alfred Pollack: „Trudno opisać uczucia gdy stoisz na rozpadającym się okręcie, a ląd jest na wyciągnięcie ręki, ale jednak nie możesz do niego dotrzeć. Mnóstwo myśli przelatywało mi przez głowę. Czy zobaczysz jeszcze słońce czy to już koniec, i jak on będzie wyglądał?”
Tymczasem Strauss, przekonany o tym iż nie przeżyje zszedł do częściowo zalanej kabiny, z której zabrał zdjęcie żony. Wetknął je mocno pod kamizelkę. „Gdy znajdą moje ciało odnajdą także zdjęcie, dzięki czemu będzie wiedziała, że myślałem o niej”.
Teraz wystąpiło aż pięciu ochotników gotowych obsadzić jedyną pozostałą łódź, pomocniczą a zatem niewielką, ale za to wyposażoną w silnik. Jack Garnaus, Garrett Lloyd, Warren Greenfield, William DeRosa oraz Lawrence Calemmo – do kamizelki każdego z nich przywiązano linkę, co dawało niejaką gwarancję że nawet gdy tylko jeden z tych dzielnych ludzi dotrze do lądu, zadanie zostanie wykonane.
Kiedy fale rozbiły łódź o skałę, Calemmo i Lloyd przeskoczyli na nią, i tam pozostali, wspinając się jak najwyżej poza zasięg fal. Pozostała trójka wylądowała na płaskim odcinku kamienistej plaży, pokrytej lodem i paliwem. Pomimo skrajnego wyczerpania zaczęli ciągnąc jedną z linek, do której na okręcie pospiesznie podłączono kolejną, znacznie grubszą. Do tej liny zamierzano z kolei podwiesić „breeches buoy”, co można przełożyć na „koło ratunkowe ze spodniami”. Zdjęcie tego urządzenia mówi o nim wszystko:
Tyle że gdy już stalowa lina została przymocowana do skały, dzielna trójka zupełnie już opadła z sił. Na okręt poszła wiadomość, że mężczyźni zdecydowali się wydostać na górę, aby dotrzeć do ludzi mogących udzielić efektywnej pomocy. Wspinaczka po klifie nie była spacerkiem. Jak wspominał Strauss: „Wyglądali jak trzy wspinające się czarne mrówki. Wyglądało na to, że są naszą jedyną nadzieją. Według mapy, niczego tam nie było w promieniu całych mil”.
Na kadłubie „Polluxa” pokazywało się coraz więcej coraz większych pęknięć. Krótko przed południem odłamał się dziób, a pozostała część kadłuba mocno drżała pod uderzeniami fal. Odnosiło się wrażenie, że rufowa część na której schronili się rozbitkowie, może się w każdej chwili położyć na burcie. „Chętnym do podjęcia ryzyka pozwolono na próbę przepłynięcia na ląd przy użyciu unoszących się wkoło szczątków. W taki właśnie sposób zginęło bardzo wielu ludzi”.
Około dziewięćdziesięciu mężczyzn opuściło się na linach do wody. Pozostali patrzyli bezsilnie jak umierali, niektórzy z imieniem matki na ustach, inni zaś krzycząc do kolegów, aby nie szli w ich ślady. Część miała źle założone kamizelki, w wyniku czego przemieszczały się one na wysokość barków i głowy, uniemożliwiając pływanie. Mówi George Coleman: „Widziałem mojego kumpla George’a (Marksa) i trzech innych, wciągniętych pod kadłub. Dostawali się tam także inni, jeden po drugim, aż wreszcie głosy ucichły. Wszystko to trwało trzy do pięciu minut.”
Woda pokryta była martwymi ciałami. Tylko nieliczni dotarli do lądu. Ośmiu z nich wciągnęli na „swoją” skałę Lloyd i Calemmo, pozostali wylądowali na plaży.
W południe, kiedy gasła już nadzieja dla setki ludzi wciąż pozostających na wraku, znani nam już chłopcy - Adolph Jarvis i Ken Roul – dotarli zaprzężonym w wołu wozem do miasteczka Lawn (na mapie po lewej u góry) którzy już wiedzieli z St. Lawrence o „Truxtunie”. Czyżby o dwie mile na wschód na skały wszedł jeszcze jakiś okręt?
Pełni sceptycyzmu, jedynie na wszelki wypadek, dziesięciu mężczyzn z Lawn wzięło liny, haki i na ciągniętych przez konie saniach pojechało we wskazanym przez chłopców kierunku. Po drodze dwie osoby zawróciły, „żałując bezsensownie traconego czasu”.
Wracamy na „Truxtuna”. Mamy przedpołudnie.
Przymocowane do obu tratew liny tak fatalnie się poplątały, że w obliczu ciągle atakujących fal nie dało się ich uwolnić. Rufa niszczyciela odłamała się, a reszta kadłuba prawie leżała na boku. Krótko potem odłamała się także część dziobowa.
Wtedy właśnie na szczycie klifu zjawiła się trójka górników: Turpin, Edwards i Beck. Ujrzeli przerażający widok około stu ludzi wiszących na wyrzuconych za burtę okrętu linach, oraz innych w wodzie, uczepionych drewnianych szczątków. Dzielni mężczyźni opuścili się wzdłuż klifu, korzystając z liny pozostawionej tam przez Bergerona. Gdy tylko znaleźli się na „plaży”, ryzykując życiem zaczęli wyciągać z wody znajdujących się w niej marynarzy. Minęło kilkadziesiąt dramatycznych minut, gdy na miejsce dotarło kilkudziesięciu kolejnych mężczyzn, i teraz zebrało się ich już prawie siedemdziesięciu.
Henry Lambert z St. Lawrence schodzi po klifie
Zdając sobie sprawę że rozbitkowie są zbyt przemarznięci aby wspiąć się po skalistej ścianie, ratownicy próbowali wciągać ich, ale marynarzom brakowało sił do tego stopnia, że nie potrafili odpychać się od skał. Pomimo iż nader często oznaczało to odniesienie dodatkowych obrażeń, nie było innego wyjścia. Półprzytomnych, wyjątkowo ciężkich z powodu przesiąkniętych olejem ubrań rozbitków wciągano, nie bacząc czy ten lub ów rozbił sobie przy tym głowę czy też złamał rękę. Liczyło się życie.
Ci z wciągniętych, którzy jako tako trzymali się na nogach, prowadzeni byli do kopalni drogą może i byle jaką, ale za to najkrótszą. Grupkę ze Straussem prowadził osiemnastoletni Wallace Rose, który oddał mu swoje rękawice i kurtkę. Najsłabszych kładziono na sanie, tyle że nie było ich wystarczająco dużo.
Znajdujący się u podstawy klifu ratownicy utworzyli wychodzący w morze ludzki łańcuch, próbując chwytać walczących o życie rozbitków. Zaledwie po kilku minutach w niczym się już oni od siebie nie różnili – i ratownicy i ratujący byli tak samo przemarznięci i całkowicie pokryci olejem, którego warstwa na wodzie była już gruba na 30 centymetrów! Wyciągnięcie marynarzy na brzeg nie zawsze oznaczało ich ocalenie, ponieważ część z nich umierała tam z hipotermii i wycieńczenia.
Przez okręt nadal przetaczała się fala za falą, za każdym razem zabierając ze sobą kolejne ofiary. Największa przetoczyła się przez mostek, a gdy spłynęła, nikogo już na nim nie było. Wtedy to właśnie zginął dowódca „Truxtuna”, komandor Ralph Hickox.
Krótko potem po klifie opuszczono niewielką łódź typu dory. Przywiązano do niej linę, po czym łódź ruszyła ku wrakowi, obsadzona przez ochotników - Adama Mullinsa, Charlie Pike’a i Dave’a Edwardsa. Trzeba było mieć nie lada odwagę, wręcz brawurę, aby zdecydować się ruszyć na spotkanie żywiołu w czymś tak niepokaźnym!
Dory
Kilkanaście metrów od ciężko doświadczanego niszczyciela fala wyrzuciła z łodzi Pike’a, a kilku innych zmyła z pokładu „Truxtuna”. Tylko jednemu z nich udało się dopłynął do dory, i dokąd został wciągnięty. Ta sztuczka nie udawała się Pike’owi, który chwycił się kurczowo nadburcia łodzi, podczas gdy dwójka jego towarzyszy co sił wiosłowała ku brzegowi. Ocalał.
Bohaterska trójka jeszcze kilka razy podpływała pod rozbity kadłub, wyciągając z wody rozbitka po rozbitku. Ciężka praca, która w każdej chwili mogła skończyć się ich śmiercią, zakończyła się dopiero około 15, kiedy już nikogo więcej w wodzie nie było widać. No cóż, przynajmniej nikogo żywego.
Do godziny 16 wciągnięto na klif pozostałych żywych i martwych. Akcja ratownicza przy „Truxtunie” zakończyła się.
Ciała zmarłych szykowane do transportu
„Pollux”. Południe.
Nieco wcześniej Lionel Saint, jeden z ratowników obecnych przez „Truxtunie” zauważył pływające szczątki, które na jego wyczucie nie mogły pochodzić z niszczyciela. Odłączył się od kolegów i poszedł wzdłuż wybrzeża, uważnie lustrując otoczenie. Wreszcie natknął się na Jacka Garnausa, a potem jeszcze na Warrena Greenfielda i Williama DeRosa, znanych nam już marynarzy, którzy dopłynęli łodzią do brzegu, a następnie wspięli się na klif. Saint poprowadził ich do Iron Spring Mine, co oznaczało aż trzygodzinny marsz przez kopny śnieg. Dla wycieńczonego DeRosy wysiłek był zbyt wielki: pozostała trójka zostawiła za sobą jego ciało, i powlokła się dalej.
Tymczasem kilku marynarzom „Polluxa” udało się dopłynąć do brzegu, ale aby ktoś miał do nich dołączyć, należało dostarczyć linę z okrętu na ląd. Dystans był wciąż zbyt duży aby udało się ją przerzucić, ale gdyby ktoś zaryzykował i dopłynął z linką do brzegu, można byłoby w ślad za nią przeciągnąć stalówkę, tak… to mogłoby oznaczać szansę na udaną ewakuację.
Do niebezpiecznego zadania zgłosił się Dupuy, któremu kilkanaście minut wcześniej fala zerwała buty. Grindley – ów staranny nawigator – podał mu linkę i o 14:30 Dupy rozpoczął walkę o życie swoje i kolegów. I… udało się! Do przeciągniętej stalówki doczepiono „breeches buoy”.
Około 16:30 na okręcie nie pozostał już nikt. Teraz pozostało już „tylko” wspiąć się na klif. „Musieliśmy iść gęsiego, ponieważ szczelina [wzdłuż której się wspinano] zrobiła się wąska” – wspominał George Coleman – „Trzeba było bardzo ostrożnie stawiać stopy, ponieważ cały klif był oblodzony. Zaczęło zmierzchać … fale waliły o podnóże, pod nami słychać było ryk morza”.
Mijały godziny, aż wreszcie po ciężkiej pracy w ciemnościach, nad ranem wszyscy znaleźli się na górze. Ponieważ i wciągający jak i wciągani byli tak samo przemarznięci i wyczerpani nie byłoby to możliwe, bez pomocy ośmiu przybyłych na miejsce mieszkańców Lawn. Poznajmy ich nazwiska: Joseph Manning z bratem Jamesem, Andrew Edwards z bratem Martinem, James Drake, Thomas Connors, Alfred Grant i Bob Jarvis. Dodajmy przy okazji że ostatnim, którego wciągnięto na górę był dowódca „Polluxa”, komandor Hugh Turner. Pomimo namów załogi, dostał się na górę jako ostatni.
Wspomina Joseph Manning: „Nie minęło wielu czasu, a już byliśmy kompletnie przemoczeni. [W drodze od klifu] błądziliśmy we mroku. Było zbyt ciemno i sztormowo żeby iść do kopalni lub jakiegoś miasta, więc wziąłem rozbitków do jakiegoś zagajnika aby tam znaleźć schronienie. Porąbaliśmy boki sań żeby rozpalić ogień. Uratowaliśmy 137 ludzi, ale niektórzy z nich zmarli przy ognisku”.
Znany nam już podporucznik Alfred Pollack wraz z garścią rozbitków postanowił maszerować w kierunku St. Lawrence. „Czułem, że jeśli mam umrzeć, umrę w marszu”.
Mniej więcej w tym czasie Lionel Saint doprowadził swoją niewielką grupkę – bez pozostawionego po drodze martwego DeRosy – do kopalni, gdzie zajęli się nimi lekarze.
„Truxtun”
Gdy pierwsi rozbitkowie dotarli do kopalni, czekała tam już na nich gęsta, pożywna zupa, herbata, kawa, a przede wszystkim gorąca kąpiel. Licznie zebrane kobiety godzinami zdrapywały z ciał grubą warstwę oleju, delikatnie oczyszczając zaklejone nim oczy, usta, nos i uszy. Przebierały ich – często półprzytomnych – w suche ubrania, po czym przekazywały rodzinom z St. Lawrence, które w swoich domach czuwały potem nad nimi.
Steward Lanier Phillips, pierwszy murzyn widziany przez tubylców (!), był zaskoczony sposobem, w jaki go traktowano. Jego czterech, również czarnoskórych, kolegów sądząc, że okręt rozbił się u brzegów Islandii – gdzie niechybnie ich zlinczują! – odmówiło zejścia z niszczyciela, gdzie też spotkali swoją śmierć. Phillips był zaskoczony, że ratownicy nie pogonili go, dając pierwszeństwo potrzebującym pomocy białym. Teraz leżał nagi wobec białej kobiety, Violet Pike – w rodzinnej Georgii czekałby za to na niego lincz – która mówiła, że olej musiał wniknąć bardzo głęboko w pory skóry. „Moja skóra ma taki kolor” – powiedział – „tego się nie zetrze”.
Po wstępnych zabiegach pani Pike zabrała Phillipsa do swego domu, gdzie mężczyznę czekała kolejna niespodzianka: otóż zaproszono go do stołu, aby zjadł obiad razem z całą rodziną! Na okręcie nigdy nie zasiadał do jedzenia z białymi członkami załogi, musiało mu wystarczyć stojące miejsce w pentrze…
Postawa Violet Pike nie była niczym wyjątkowym. Rozbitkowie byli wręcz oszołomieni życzliwością z jaką się spotkali. „Dali nam całą żywność jaką mieli, a nie mieli jej wcale wiele. Byli rozpaczliwie biedni!” – wspominał Dupuy.
*
Owej nocy śmierć zebrała straszliwe żniwo. Z liczącej 156 osób załogi „Truxtuna” zginęło aż 110, a z 273 na „Polluxie” śmierć poniosło 93, czyniąc razem 203 ofiary fatalnych decyzji, podjętych na mostku „Wilkesa”.
Wrak „Polluxa”…
,
…i skrawek stępki „Truxtuna”
W marcu 1942 roku sprawa trafiła do sądu Marynarki. Oskarżenie wniosło o ukaranie czterech osób z „Wilkesa”: komandora Webba (komodora konwoju), komandora Kelseya (dowódcę okrętu), kapitana Arthura Barreta (nawigatora) i kapitana Smytha (oficera wachtowego). Wszyscy oni zostali oni oskarżeni – w różnym stopniu, oczywiście – o podejmowanie niewłaściwych decyzji. No cóż, każdy z nich miał coś za uszami – a już najbardziej komandor Walter Webb! - ale jako że US Navy bardzo potrzebowała przeszkolonych oficerów, ostatecznie wszelkie zarzuty zostały wobec całej czwórki wycofane.
Wiele lat po wojnie. Po lewej były steward, czarnoskóry Lanier Phillips, a przy nim Charlie Pike, jeden z trzech ratowników którzy brawurowo wypłynęli na ratunek niewielką dory
--
Post zmieniony (12-05-21 14:39)
|